Rozmowy

 

Potwornie ładne malarstwo

______

Z artystką, Florentyną Nastaj, rozmawia Marta Wysocka



Poznałam Cię podczas obrony Twojego dyplomu, opowiedz trochę o pracach, które wtedy pokazywałaś, były wykonane ciekawą, fakturową techniką, skąd taki pomysł?

W swoich obrazach czasem używam kleju silikonowego. Zawsze mnie pociągała ciekawa faktura, a tę technikę odkryłam zupełnie przypadkowo. Podoba mi się to, że silikon w pełni swojej sztuczności sprawia wrażenie organicznego, kojarzy się z wydzielinami ludzkiego organizmu. Lubię jego poślizg, śluzowość, glutowatość, to że nie do końca da się go kontrolować, plamy które z niego tworzę są dosyć przypadkowe. Kiedy zaczynałam malować dyplom, nie miałam określonego planu. Wszystkie moje ówczesne prace kręciły się wokół tematu relacji ze zwierzętami, zastanawiałam się wówczas jak obronię taki temat. To był dla mnie czas bez żadnych dramatycznych przeżyć, stąd chyba to całe szaleństwo kolorów. W moim malarstwie istotna jest wesołość, chcę by udzielała się innym, by moje prace były pocieszne, nawet mimo obecności elementów nieprzyjemnych czy drastycznych.

W tym momencie muszę zapytać kim są postacie z tych obrazów?

To nie są konkretne, wzięte z życia postacie, one raczej dobijają się do mojej wyobraźni. Wydaje mi się, że w tych obrazach jest jakaś kobieca nerwowość, ukazująca niekontrolowane reakcje na życie czy relacje ze zwierzętami. Na przykład obraz z pawianami powstał z potrzeby samoobrony przed stresową sytuacją, jaka ma miejsce podczas obrony dyplomu. Pomyślałam wówczas, że w sumie nie wiadomo co będzie się działo na obronie i pawiany miały reprezentować moją postawę “wypięcia się”, ale w sposób czytelny tylko dla mnie.

Ja doszukiwałam się tu raczej wątków erotycznych, ten zachęcający róż pup...

No tak - taka para wielkich, wilgotnych pup - coś w tym jest.

Już w Twoich wczesnych pracach widać bajkowe zacięcie, rodzaj zawieszenia między światem realnym - naturą a bajką właśnie, to widać również w kolorystyce. Jak to jest teraz, skąd się wzięły ameboidalne stwory, np. te które wysłałaś na konkurs Bielska Jesień 2009?

Mnie nigdy nie pociągał realizm, zresztą nie potrafię tak malować, a kolory biorą się z mojej dziecięcości. Mimo, że tematyka jest czasem odstręczająca to kolory wszystko łagodzą, zawsze się staram żeby były żywe, czasem irytująco czyste. Nie używam przytłaczających tonów tak jak kiedyś. Choć o czym bym teraz nie pomyślała to dobijają się do mnie potwory. Nie chcę żeby kogokolwiek straszyły, ale by budziły sympatię. Pomimo tego, że relacje między nimi są niekiedy brutalne i krwiożercze, to myślę że jednak są one swojskie.

A co Cię pociąga w okropieństwie?

Teraz już mnie tak bardzo nie pociąga, to samo wypływa, że ostatecznie nie udaje mi się ominąć tematu potworów. Nie wiem gdzie to we mnie siedzi i dlaczego, może wyłażą z podświadomości. Możliwe, że to forma odreagowania. Niejednokrotnie sama się cenzuruję, by nie malować zbyt potwornych stworów i przez to nie odkryć się ze swoimi kobiecymi nerwicami.

Czy malowanie Cię uspokaja?

Trochę tak, ale z samym malowaniem związanych jest pełno emocji i dlatego ostatecznie jest niepokojące. Sam akt malowania nie jest dla mnie zwykłą sprawą, do której podchodzę zrelaksowana. To nie jest czas wytchnienia, ale praca pomieszana z mnóstwem wrażeń.

Jeszcze na studiach robiłaś zdjęcia w konwencji brutalistycznej, jedno z nich zostało użyte w scenografii, którą tworzył Jarek Koziara do spektaklu Pool No Water. To było coś zupełnie innego od tego co tworzysz teraz, myślę że aby stworzyć taki autoportret trzeba mieć do siebie duży dystans. Jakie emocje, myśli dały Ci te prace? Gdzie było ich źródło?

Teraz robię zupełnie inne zdjęcia, ale wówczas miałam moment, kiedy potrzebowałam brutalizmu i estetyki brzydoty. Było to związane z moim życiem, kierowała mną chęć obrzydzenia siebie sobie samej i pokazania tego innym. Wtedy rozsmakowałam się w tym, a teraz jest mi to zupełnie obce. Kiedy byłam na premierze spektaklu i widziałam fotografię, to byłam zaskoczona, że to w ogóle moje zdjęcie. Zdałam sobie też sprawę z tego, jak bardzo moje przeżycia wpływają na to co tworzę. Mimo, że zdjęcia były obrzydliwe to wielu osobom bardzo się podobały. Moja postać była na nich tak oszpecona i zniekształcona, iż nie można było poznać, że to ja. Nie chciałabym wracać do tego więcej, bo to się wiąże z negatywnymi emocjami, teraz lepiej niech już przyjdą kolorowe potwory. Staram się uciekać od tego typu inspiracji, wiem że jakbym ukazywała na płótnach moje pomysły na obrazy, wyglądałoby to w pewnym sensie podobnie do tych mało sympatycznych fotografii.

Wiem, że brałaś udział w różnych konkursach, zdobyłaś już kilka nagród.

Zawsze byłam zaskoczona, kiedy udało mi się uzyskać jakąś nagrodę a to dlatego, że bardzo rzadko zgłaszam swoje prace. Za każdym razem udział w konkursie kończył się dla mnie sympatycznie.

Powiedz jaka jest sytuacja młodego artysty w obiegu galeryjnym? Jak to wygląda z Twojej strony, czy masz jakieś propozycje?

Ja sama nie mam ciśnienia na współpracę z galeriami. Cała sytuacja wokół wystawy mnie raczej zniechęca, choć nie chodzi o samo prezentowanie prac.



Może powinnaś pójść incognito na otwarcie swojej wystawy?

O tak, wtedy mogłabym założyć wąsy, które są wspaniałe w swej istocie.


Pracujesz w różnorodnych mediach, tworzysz też dosyć różne prace, jednak spina je nietuzinkowe poczucie humoru - z jednej strony są niezwykle kolorowe, a z drugiej makabryczne. Przyszedł moment abyś powiedziała coś o swoim najnowszym projekcie.

To nie jest malarski projekt, teraz mam czas zachwytu przedmiotem jakim jest książka, pasjonuje mnie ilustracja książkowa, szczególnie dziecięca. Rynek książki dziecięcej jest w Polsce coraz bardziej ciekawy, do łask wracają autorskie projekty, jest coraz więcej świetnych młodych grafików, którzy się w tej dziedzinie specjalizują. Można je z czystym sumieniem pokazać swoim dzieciom i na nich uczyć je dobrego smaku i poczucia estetyki. To nie są książki produkowane w Chinach, tylko projektowane z myślą o dzieciach przez artystów ilustratorów. Teraz pracuję nad książeczką, w której obrazuję jak powstawały książki tworzone tradycyjnymi metodami typograficznymi, na mechanicznych maszynach. Do pracy zaprzęgłam też moje potwory, mam nadzieję, że się dzieciakom spodobają. Łączę tu malarstwo z ilustracją, w tworzeniu bajkowych postaci używam intensywnych kolorów. Wiem, że dzieci bardzo żywo reagują na moje malarstwo, potrafią zauważyć wesołe sytuacje, nie przeraża ich tkwiąca w nich makabryczność. Chcę, by dzieci miały pociąg do książek, żeby chciały z nimi obcować także ze względu na ich urodę. Dlatego tak ważne są ilustracje, nie będące kalką disnejowskich, pokazujące ,że możliwe są różne sposoby i style ilustrowania, które pobudzą dzieci do rysowania.
Dzieci zupełnie inaczej widzą świat, czasem wydaje mi się, że to co nas przeraża w sztuce, filmie one często spychają na drugi plan. Nie widzą elementów, które dorośli dostrzegają od razu, skupiają swoją uwagę na innych detalach, interpretują obrazy w zupełnie zaskakujący sposób. Ja w dzieciństwie razem z bratem obejrzałam całą wypożyczalnię video w tym horrory. Gdybym teraz miała te filmy zobaczyć jeszcze raz, to raczej schowana pod kołdrą.

Czy coś jeszcze dała Ci praca w Izbie Drukarstwa? Całkiem niedawno wygrałaś kolejny konkurs.

Zostałam laureatką w konkursie na Najpiękniejszą Książkę Roku, co było dla mnie zaskoczeniem. To dzięki maszynom znajdującym się w Izbie Drukarstwa na Żmigrodzie. To zupełnie inny świat, warsztat zecerów, którzy jeszcze na początku XX wieku składali książki z pojedynczych, ołowianych literek. To wszystko mnie zachwyciło i oderwało trochę od malowania. Czcionki są żywe, dotykając zadrukowany papier czuje się pod palcami wytłoczone litery, to jest magia. To też swego rodzaju grafika, tworzona za pomocą typografii. Mamy w planach pokazanie świata drukarni podczas warsztatów dla dzieci. Drukarnia na razie nie działa, ale od czerwca ma ruszyć Dom Słów, do którego będzie mógł przyjść każdy, żeby zobaczyć linotyp i jedyną w swoim rodzaju Planetę Fixię. To piękne maszyny, pochodzące m.in. z drukarni, która działała w tym miejscu jeszcze przed wojną.

Czego się nie dotkniesz to wygrywasz, podobnie było z konkursem na wlepkę o Chopinie.

Spotykają mnie takie miłe niespodzianki. Zainspirowałam się znakiem graficznym powszechnie uznawanym za logo Nowego Yorku i Chopin się w tym zmieścił, a jurorzy uznali mój pomysł za wesoły. W ten sposób wygrałam Roczny Kurs Kreacji w Szkole Mistrzów Reklamy w Warszawie, co zupełnie mi nie leżało. To uczenie ludzi wymyślania pięknie brzmiących kłamstw, a ja nie odnajduję się w tym zupełnie. Książka jest szczera, ale oddać siebie i swoje talenty reklamie, to nie to o co mi chodziło. Tam odbywała się walka o staże, pracę, uczniowie bardzo chcieli zaimponować prowadzącym, a ja mam już swoje miejsce i wiem czego chcę. Choć przyznaję, czas w Warszawie spędziłam owocnie.

Czy w sensie formalnym odwołujesz się do jakiegoś stylu, jak tworzysz symbolikę swoich przedstawień? Opowiedz, jakich artystów twórczość Ci się podoba.

Ja generalnie wystrzegam się silnych inspiracji, nie chciałabym kogoś kalkować. Choć na pewno moje malarstwo da się jakoś zakwalifikować, byłoby nieskromne twierdzić, że jest inaczej. Oczywiście są polskie malarki, których wrażliwość jest mi bliska, jednak one poszły o krok naprzód jeśli chodzi o wyrażanie kobiecych nerwic, seksualności. Myślę tu o Aleksandrze Waliszewskiej, w której malarstwie pojawia się motyw dziewcząt nękanych przez potwory czy też marginalny motyw mężczyzn, ich przytłaczająca obecność, poczucie lęku. Podoba mi się też kosmatość prac Basi Bańdy - z jednej strony jej ekshibicjonizm z drugiej nieśmiałość - mnóstwo różu, rozlanych akwarelowych plam.

Byłam ostatnio na wystawie Kozyry w Zachęcie, pokazującej większość jej znanych prac. Wystawa zaprezentowana jest świetnie, dzięki czemu odbiór też jest pełniejszy. Mimo to wyszłam stamtąd zmęczona, struta, a to dlatego, że niektóre z jej prac były tworzone z przedmiotowym podejściem do człowieka. Myślę tu o animacji Święta Wiosny. Komfort osób, które zostały użyte do powstania dzieła, był na pewno niski. Ciężko mi zrozumieć, że dla idei przekazu można zignorować to, co osoba animowana przez kogoś obcego czuje. Mam poczucie, że sama artystka nie postarała się o przyjazną atmosferę współpracy. Zatrudniła osoby, które poruszały rękoma starszych mężczyzn i kobiet i robiły zdjęcia według wcześniej ustalonego planu. Ja się takimi sytuacjami przejmuję po prostu. Chociaż - Łaźnia jest świetna - ukazanie brzydoty starego ciała w naszych czasach ma sens w kontekście tego wszechogarniającego kultu piękna. Ja zresztą lubię przebywać z osobami starszymi, wychowywałam się z babcią i mam słabość do welinowej skóry dziadeczków.
Lubię twórczość Marlene Dumas, artystki pochodzącej z Afryki, ale tworzącej w Amsterdamie, która portretuje ludzi różnych ras i pochodzenia. Podoba mi się sposób w jaki przedstawiła serię portretów martwych kobiet. Kolory i akwarele, których użyła do namalowania tych prac sprawiają, że jest w nich niezwykły spokój, nie rażą swoją obrzydliwością, a mimo to wywierają mocne wrażenie. Tak samo jak jej erotyczne obrazy kobiet, mimo że są one niemal pornograficzne, to estetyka fioletów, błękitów i szarości sprawia, że są ładne.


A może jednak coś aktualnie malujesz?

Maluję nowy obraz Danae, gdzie pojawia się złoty, brokatowy deszcz. Brokat to moje nowe odkrycie - jest rewelacyjny: piękny, lśniący, kiczowaty, co też mi się bardzo podoba. Okazało się, że jest niezwykłe bogactwo kolorów i kształtów brokatu, a to dzięki manikiurzystkom, które zdobią nim akrylowe paznokcie, ja też łączę brokat z akrylem. Lubię malować kobiety i ciekawią mnie ich wzajemne relacje. Tak jak moje obślizgłe babeczki z kleju czy te z zębami i parasolkami. Nie wiem skąd mi się to bierze, przecież lubię kobiety. Teraz miałam ochotę na wielkie krosna, które ledwo zmieściłam do pokoju i one już czekają na kolejne stwory.

Jesteśmy czasem niezwykłymi potworami, może po prostu masz tego świadomość. Zbierasz potworne maskotki?

Nie, ale zbieram piękne książki, różne pamiątki i rzeczy, które wynajduję na targach staroci. Mam tez kolekcję szklanych kul śniegowych, jak się wszystkimi potrząśnie to wszędzie pięknie pada. To niezwykły mikrokosmos. No i jeszcze jakby ktoś miał wąsy do oddania to chętnie przyjmę.



Florentyna Nastaj (ur. 1983) - absolwentka Wydziału Artystycznego Uniwersytetu Marie Curie-Skłodowskiej w Lublinie, dyplom w Pracowni Malarstwa prof. Adama Styki. Od 2009 roku pracuje w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN".

nagrody:
2010 I nagroda w Konkursie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek
Najpiękniejsze Książki Roku 2009
2010 I nagroda w konkursie graficznym „Chopinium”
2008 III nagroda w 18. Ogólnopolskim Przegl¹dzie Malarstwa M³odych PROMOCJE
nagroda Kwartalnika Artystycznego EXIT

wystawy zbiorowe:
2004 OBRAZY ELEMENTARNE, Młode Forum Sztuki Galerii Białej, Lublin
2005 Kolumna Sztuki, Galeria Gardzienice, Lublin
2006 KRESBA A MALBA , Galeria T, Hradec Králové, Czechy
2006 VIDEOKONT-prezentacja sztuki nowych mediów, Galeria Kont , Lublin
2007 Międzynarodowy konkurs AUTOPORTRET- wystawa pokonkursowa, Muzeum
Regionalne w Stalowej Woli / Galeria ASP w Poznaniu
2008 18. Ogólnopolski Przegląd Malarstwa M³odych PROMOCJE wystawa pokonkursowa
2009 ELIA Projekt Bloom- mural painting, Brulsela,Belgia
2009 39. Biennale Malarstwa „Bielska Jesień 2009” wystawa pokonkursowa

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

Walka o ogień

_____

Rozmowa Liliany Kozak z Robertem Kuśmirowskim na spotkaniu Died Moroz Convention -1, które miało miejsce w muszli koncertowej Ogrodu Saskiego 29 stycznia 2011
 


Muzyka, którą tutaj słyszę, przywodzi na myśl działania szamanów, którzy poprzez budowaną nią atmosferę, organizując spotkania w otwartych przestrzeniach umożliwiają ludziom kontakt z żywiołami natury, pomagają dotrzeć i odczuć siebie. Można powiedzieć, że to jest zgodne w jakiś sposób z założeniami tego spotkania?

Tak, założenia są bardzo czyste i klarowne, korzystamy z minusów, z mrozu, z niewygody, z jakiejś przyjazności i nie-przyjazności. Czyli okazuje się, że nie trzeba tak mocno się źlić na aurę, ona ma swoje plusy, wtedy człowiek wyzwala więcej energii sam, na zasadzie pracy systemu obronnego. Ale w tym systemie obronnym wychwytuję taki moment… dlaczego nie wystawić tego na próbę, na pięć, na dziesięć minut i tak dalej. Warunki, bio, geo, psychoruchowe pozwalają mi na to. „Niewygoda” tej aury, powoduje, że wspomniany system obronny jest całkiem pozytywny, nie to, że ja z tym walczę. Zresztą, w każdej sytuacji problem stwarza inne zachowanie, muszę się do tego dostosować, wyedukować na ten temat, zaczynam doświadczać tego, co sobie zaserwowaliśmy. A najgorsze są rzeczy, które są nam znane, wygodne, przyjazne, które są sprawdzone i łatwe do powtórzenia, tego unikam. Wystawianie się na nowe nie jest dzisiaj łatwe, bo wiele już było powiedziane, pokazane u naszych wschodnich braci i sióstr, takie sytuacje są na porządku dziennym. Jednak, ta część jest tylko wyłącznie pretekstem do takiego spotkania z człowiekiem, coraz bardziej się niepokoję, bo brakuje takich spotkań. Ludzie siedzą przy komputerach w domu, no i do siebie, pomimo, że są dwa kroki, mailują, wysyłają sms-y. Oczywiście to jest łopatologiczna informacja, którą każdy pewnie zna i przyswoił, ale brakuje mi tych masowych spotkań tylko po to żeby się spotkać, nie, żeby tam nagle, ktoś nie wiadomo co ogłaszał, czy, nie wiadomo co miałoby się dziać. Zobacz jak się ludzie przy ogniu zachowują, dlaczego?, bo prawo dzisiejsze zabrania nam palić ognia w publicznych miejscach, w metropolii, jest to zakazane ustawowo. Trzeba być pustym wewnętrznie i zmanierowanym paragrafami, żeby taką rzecz móc podpisać i zabronić ludziom, czegoś, co tak naprawdę było od początku. Ludzie palili ogień żeby przeżyć, żeby się chciało im zebrać wokół ogniska. Zabranie tego przywileju, to tak samo, zabranie wszystkiego, co reprezentujemy. Nienawidzę tego i chciałbym bardzo złe słowa powiedzieć pod kątem tych, którzy podpisali taką ustawę, zgodzili się na niemożności, nawet w swoim ogródku wystawienia paleniska, czy też żywego ognia. To jest jakaś porażka, totalny, beznadziejny, bez umysłowy trick, który, niestety wszyscy zaakceptowali i im to pasuje. Jednak okazuje się, że ludzie cieszą się ogniem, a przecież nie w wakacje tylko zimą ogień jest bardziej przyjazny.

Pięknie wygląda kontrast ognia i mrozu, zresztą ogień daje życie, spotkanie z naturą, z ludźmi daje życie. Następne pytanie odnosi się do poprzednich wniosków. Człowiek podzielony segmentami mieszkaniowymi w blokach, czuje brak spotkania człowieka z człowiekiem, tęskni za tym archetypem. Podejmowane próby przywrócenia takich relacji jest pozytywnym zjawiskiem. Czy jest możliwe, żeby człowiekowi kiedyś to przestało być potrzebne? Czy wtedy nie będzie już człowiekiem, czy może przeskoczy potrzebę stada? Czy to go odhumanizuje, czy umożliwi przejście na wyższy poziom?

Raczej nie. Na pewno będzie człowiekiem, ale już nie tak blisko pierwotnego. Dlaczego patrzymy w telewizor, telewizor jest niczym innym, jak substytutem ogniska, niby nam świeci, niby się czujemy tak blisko, niby daje nam jakieś ciepło informacyjne, jednak ja oglądać wolę naturalną sytuację, a nie z rozmydloną ścieżkę dźwiękową, która szpikuje umysł.
Pytanie zasadnicze brzmi, czy człowiek utraci swoje człowieczeństwo mimo takiego pędu, a może dalej jednak będzie człowiekiem, o innych niż moje oczekiwaniach i wartościach. Oczywiście, że będzie innym, tak jak cała ta ewolucja. Zmieniamy się, korzystamy z tych nowości, cieszymy się dniem następnym. Jednak, w moim przypadku i myślę, że w wielu z nas, odzywają się tak zwane potrzeby, głosy pierwotne. Im prościej, tym łatwiej się żyje, to też nie znaczy, że tak prosto i bezmyślnie. Tylko proste formy sztuki zajmują tak dużo czasu, ale jest to jednak czas zajęty pozytywnie. A człowiek, który nie odkrywa w sobie, tych głosów pierwotnych, nie ma od czego się odbić, skonfrontować to z innymi. I tutaj można by mu rzec, że jest o to uboższy. Osoba, która trochę balansuje na krawędzi tych odgłosów pierwotnych i tych radości współczesnych jest w stanie od takich „współczesnych osób” coś dla siebie wybrać , wydobyć, wynaleźć, zachować, podpatrzeć, zauważyć, przypisać. To znaczy, że jego skrajności, jego maksima byłyby na przykład nie tyle co odgłosem, co ostrzeżeniem. Nie idź tam dalej, bo będziesz się tak zachowywał, albo będziesz odbierał, albo będziesz słuchał takiej a nie innej muzyki. Czyli każdy się troszeczkę odpowiednio ustawia, w swoim systemie obronnym, w swoim systemie oczekiwań. Jeśli ktoś bez opatrzności goni do przodu, to on będzie to robił, nie wiem, co by musiało go zmienić, żeby zaniechał takich praktyk. A ten, który jak to się mówi szuka człowieczeństwa, szuka zrozumienia świata nauki i wysokiej kultury – zauważa, że jest szczęściarzem, że akurat posiada te dwa bieguny i w ten sposób korzysta z osób biernych, czyli nie zdających sobie sprawy, że można inaczej żyć, inaczej konsumować wszystko co nas otacza.

Czy w działaniach związanych ze sztuką czuje Pan dopełnienie siebie? Coś, co jest akceptowalną w pełni częścią wnętrza, czy może upustem przekazywanych doświadczeń, nazywaniem tego, co nas otacza, może jeszcze czymś innym?

Chyba spędzimy parę dni nad odpowiedzią na zadane pytanie. Ja myślę, że tak po krótkiej linii, jest to bardzo praktyczny zbiór zwykłych czynności, połączonych z biblioteką informacji zebranych do tej pory. Taka biblioteka prywatnych informacji, albo jeszcze dalej, prywatnych mądrości, które aż się proszą, żeby znalazły grunt fizyczny, czy też żeby się ziściły przed moimi oczami – powinna być zawsze pod ręką jak telefon komórkowy. Sprowadzanie eteryczności do fizyki jest dla mnie niezbędne. Wtedy można uwierzyć w to, co się o tym opowiada i chce przekazać. Trzeba uwierzyć w pierwsze sygnały, które nam tak krążą, trochę je przyjmujemy, trochę odrzucamy… Im więcej takich eksperymentów zrobimy z tego przerzucania „eteryki” w fizykę, tym czujniej będziemy stąpać po tej ziemi i częściej w takie rejony zaglądać. Jeśli sobie pewnych fizyczności nie przedstawimy, nie pokażemy za życia – bo dużo osób rozmawia, wymyśla, dużo osób rozpowiada te projekty, górnolotne, jakieś wniebowzięte, a nie jest w stanie usiąść i to przekazać czy zrobić. Przez co boleje, bo ja też się czegoś chcę doświadczyć z goła innego jak moje zaślepienie. Inne życia podpatrzyć, inne szalone głowy napotkać. Myślę, że takich zmian każdy powinien oczekiwać, bo najsmutniejsze byłoby dla mnie, gdybym całe życie rysował ten sam jeden kwiatek.

Bez bazy odczucia siebie, wynikającej z bezpośredniej i czystej relacji, tylko jestem i się pojawia, bez określenia słowem rzeczywistości, nie obciążonej niczym - to słyszę chwilami w Pana muzyce, czy działania plastyczne też tak powstają?

Powstawały, wydarzenia z obszaru tak zwanej sztuki wizualnej. Wtedy, kiedy właśnie brak czasu, brak finansów, chęć utworzenia, zbudowania czegoś w danym, upatrzonym miejscu, wtedy uruchamia się nam taka improwizacja. Korzystamy z własnej biblioteki, z własnych zasobów przeróżnych rzeczy, które nam się udało już pozyskać i tych, które w jakichś sposób do tej pory nam się nie udało ujawnić, czy też wyłonić. One czekają na moment, jak się już pojawią takie momenty, zapachy, miejsca, okolice. Nie wiadomo, przy czym, kiedy damy sobie ten upust, otwieramy się na tą improwizację, żywimy się, jak w muzyce, zdolnością szybkiego reagowania, zdolnością szybkiego zastosowania odpowiedniej tonacji, czyli tutaj – formy. Jesteśmy w stanie sobie sami zadać radość, dowiadując się o sobie więcej, niż podczas zaplanowanego projektu, opisanego, wyszkicowanego. I to jest coś, co sobie najbardziej cenię. I całe szczęście, że dosyć często dochodzi do takich sytuacji, kiedy sięgam po improwizacje.

Porządek, stabilność może być preludium chaosu, jeżeli elastyczność jest harmonijna? 

Oczywiście, że tak. Porządek, rytm, minimal, jakieś wątki wybielone, jak i czystość mogą być chaosem, jeśli dobrze jest to ułożone. Wystarczy, że rozważymy meandry, powiedzmy meandry architektury danej przestrzeni. Wiadomo, że są łuki, są zgięcia, ale przede wszystkim ranty, łączenia się podłogi, ścian z sufitem. Jeśli te linie stanowią dla nas pion, patrząc się na nie z pewnego punktu, to ktoś będzie miał chaos siedząc pod innym kątem. W innym przypadku zawsze będzie to spokój i wielka niewiadoma. Trzeba tak to budować, tak to robić, żeby jednak udało się temu widzowi, że tak powiem, dojść do tego punktu. Dało się szansę wyżej wykształconym, czy też dla inaczej wyczutych ludzi. To osoby, które naprawdę są naszpikowane, jeśli chodzi o formy wizualne, literackie, fonetyczne i oczekują znacznie więcej z przemycanych treści od zwykłych zjadaczy chleba. Ale to są elity, to są jakieś jednostki, jednak warto je żywić bo kto ma dać nam „karmy” w potrzebie. Również chaos może stanowić przepiękną, ukończoną, zaaranżowaną do najmniejszego elementu odczytywalną ramkę. Może stanowić taki obraz, jakby, żeby tutaj nie szaleć z przykładami, jak Pollocka abstrakcje, jak Kwadrat Malewicza, który dla mnie jest chaosem, jednak uporządkowany poprzez swoje transparentności. Wyobraźmy sobie kilka milionów linii przenikających w jednym zadanym polu…finalnie tworząc taki kwadrat. Taki chaos często przechowujemy tylko w myśli… uwalniając go możemy jednak liczyć na „wymaz”, obraz czysto estetyczny.

Wysiłek fizyczny może być odczulaczem jak używki, przełamującym barierę, może powodować swobodę twórczej realizacji, czy wręcz inspirować?

Jedno, drugie i trzecie. Wysiłek fizyczny jest niezbędny przy moich realizacjach. Ja odczuwam, że gdy się nie zmęczę, to nie poczuję, że coś wytworzyłem, że pewnie wymigałem się od rzetelnej pracy, lub też użyłem skrótów. Co powoduje, że taka forma prezentacji jest tylko testem lub nieprzewidzianym eksperymentem. Finalny pokaz powinien być nieobciążony wysiłkiem fizycznym, w formie do oglądania tzn. że ten wysiłek fizyczny powinien być włożony maksymalnie ale nie oddany do pokazu. Efekt finalny ma być dziełem do rozmów, do oglądania, do rozważania, a na pewno nie tematem do zabaw matematycznych ile dni, czy godzin, czy też może i miesięcy karkołomnych wysiłków artysta musiał pokonać by ów produkt nam tu przedstawił. Dlatego ta fizyczność jest mi niezbędna, ona wybudza we mnie czystą i łatwo przyswajalną adrenalinę a może inną „cheminę”, przy której inaczej już głowa chodzi. Jeśli inaczej głowa chodzi, znaczy, że dotykam coraz to ciekawszych obszarów, które, krótko mówiąc w południe, w etapie rozluźnienia, czy też rozleniwienia, nie dopadają mnie.

Jakie odczucia budzi w Panu przestrzeń kosmiczna?

Już nie budzi. W okresie młodego lęgu, czyli jakiejś młodości, dzieciństwa, ta niewiadoma, która coraz bardziej stawała się tematem rozkręcając mój apetyt i chęci takiego poznawania. Kiedy to już nastało, kiedy wyczytałem wszystko na ten temat i wyklułem swoją teorię, że również my posiadamy w swoich organizmach wszechświaty (coś na wzór mikro i makrokosmosu) jeśli chodzi o to, co w środku i co na zewnątrz, to już wszystko stało się jasne, że to jest tylko nasza, jakby, krawędź możliwości poznania. Ile jeszcze możemy, to zero przełamywać lub od niego się oddalać. Coraz dochodzą do mnie wiadomości o kolejnym rozszczepieniu kolejnej najmniejszej cząstki i o odkryciu kolejnych obszarach dalszych, które, teoretycznie wiadomo było, że tam są. To, co poza naszym układem śmiało można wycinać i wklejać lub dowolnie przekładać do naszego organizmu, one dokładnie tak samo wyglądają. Jesteśmy jednym, wielkim tworem, jednym, organizmem. Poczujmy się krwinkami, czy też atomami, a wtedy zrozumiemy cały wszechświat. I tak, jak się już wszystko poznaje, to zaczynamy, większe i mniejsze rzeczy traktować równoważnie i w tym momencie na przykład drobnostki, jakieś niuanse teorii powodują, że mnie ciekawią bardziej, niż te obszary dotknięte szerokim zainteresowaniem.

Czy planuje Pan w najbliższym czasie działania muzyczno-wizualne?

To już nastąpiło w 2009 roku, wydałem album winylowy, ale to w obszarze dźwięków elektronautycznych, czyli z czasu, kiedy muzyka elektroniczna powstawała, dzięki udostępnieniu sprzętu medycznego i wojskowego. Te instrumenty, które rzekomo były do nasłuchu serca, lub narządów emitujących fale i nasłuchy czy też cały system echolokacji, powodował, że można było z tego składać minima muzyczne. Powróciłem do tamtych czasów i próbowałem się odnaleźć, próbowałem podążać moja głową obecną, czy jakąś taką współczesną; ale z wielkim poszanowaniem tego, co wychodzi z instrumentów. Czyli słuchałem tych dźwięków i one powoli się układały, bez chęci budowania tego „w pięć minut”, czy też takich stereotypów, jakie dzisiaj nam się narzuca. Utwór sam wypływał, lub też się kończył w sposób naturalny. Całość została zgrana i pozbawiona mojego nazwiska, żeby materiał nagrany wydawał się bardziej autentyczny, bardziej historyczny. Przy okazji zostało to wydane na winylu i powstały teksty teoretyczne. I tu nazwałbym to idealnym połączeniem muzyki i sztuki. Gdzie, siłą sprawczą będzie odsłona finalna, może za dziesięć, za dwadzieścia, może pięćdziesiąt lat, kiedy człowiek straci już informacje o memencie jej wprowadzenia, że jest to jednak wirus, sprowokowany, czy też wytworzony przez osobę typu jeden człowiek. Aż nie do wiary, że taki szereg dźwięków mógłby ktoś zrobić dziś, korzystając z bardzo odległych czasowo instrumentów. I mało tego, trafił w te same systemy nagrywania, czyli takie z błędami, z szumami, z jakimiś niedoskonałościami. Fakt uderzenia na cywilizację dopiero co powstającą powoduje, że tego typu działania stanowią dla mnie najlepszą pożywkę w danym momencie. Muszę jednak uważać z podawaniem takich informacji bo zacznie się demaskować ten projekt. A na pewno w jakiejś przyszłości będę chciał jeszcze więcej tych historii dźwiękowo rozrzucić, bo na pewno literacko i też wizualnie kilka prac takich wirusowo już krąży.

fotografie pochodzą z bloga fotograficznego Wojtka Korneta

 

Nie-lustra, zbliżenia

Rozmowa Liliany Kozak ze Sławomirem Tomanem


Liliana Kozak: Twoje prace pokazują bardzo żywą i osobistą reakcję na konsumpcyjne trendy w społeczeństwie. Co spowodowało podeście do tej tematyki?

Sławomir Toman: Sam konsumpcjonizm i krytyka konsumpcjonizmu nie jest głównym obszarem moich zainteresowań. Pojawia się siłą rzeczy jako wątek poboczny. Obiekty, które widzimy na obrazach są elementem społeczeństwa konsumpcyjnego i od tego wątku uciec się nie da, więc oczywiście nie będę zaprzeczał, że go nie ma, bo on jest sam z siebie, po prostu. Natomiast to nie było moją intencją. Moje intencje raczej krążyły wokół człowieka, wokół relacji między ludzkich, społecznych i czy też pewnych zjawisk archetypicznych.

LK: Czy praca nad tym cyklem, tą materią spowodowała w Panu następne refleksje, zmienione postrzeganie?

ST: Tak, ale jest to proces nieustający. Zawsze w trakcie pracy powstają nowe pomysły. To malowanie zajmuje trochę czasu, sam impuls, sam pomysł, pojawia się dosyć szybko i niespodziewanie i właściwie w każdym kontekście. Potem trzeba to zrealizować, przyjąłem taką formułę, a nie inną, pozostaję jej wierny, no i każdy z tych pomysłów musi pojawić się na płótnie. Malowanie może wydawać się chłodną realizacją w dosyć długim okresie, w trakcie którego powstaje obraz, a jednocześnie u mnie w głowie krążą, kołaczą się myśli na różne tematy, również na temat kolejnych obrazów.

LK: Czy któraś z tych prac ma szczególnie wewnętrzny wyraz?

ST: Wydaje mi się, że one są raczej podobne w tym aspekcie, może z wyjątkiem tych właśnie dwóch par, które tutaj dotykają źródła wszystkiego, czyli sytuacji istnienia mężczyzny i kobiety. To wręcz najbardziej archetypiczna sytuacja, czyli raj, Adam i Ewa, więc jeśli już, to być może właśnie te dwa zestawienia, przedstawień symbolicznych i pośrednich mężczyzny i kobiety.

LK: Czyli jedno zestawienie jest bardziej kontrastowe, a drugie dotyczy innych aspektów?

ST: Myślę, że oba te zestawienia (zbliżenia) pokazują, że te relacje między mężczyznami i kobietami nie należą do najprostszych i że więcej generują problemów i nieporozumień niż odwrotnie.

LK: Co spowodowało, że użył Pan posążku Buddy?

ST: Jeszcze chyba nie wspomnieliśmy o tym, że te obrazy w roku ubiegłym pojawiały się na okładkach lubelskiego informatora kulturalnego ZOOM. Akurat, posążek Buddy pojawił się na drugiej okładce, czyli w lutym, po tym rozruchowym obrazie z Tin-Tinem, o delikatnym zabarwieniu ekologicznym. Pojawił się Budda, który był rodzajem życzenia szczęścia i pomyślności, właśnie w kroczącym nowym roku. Uśmiechnięty Budda jako symbol wszelkiej pomyślności i szczęścia - więc, ten sens pozostaje również poza okładką. Taki wymiar znaczeniowy w kulturze wschodu ma przedstawienie uśmiechniętego Buddy. Ja tylko przenoszę znaczenie tego przedstawienia w tamtej kulturze na obraz.

LK: Dlaczego do tego cyklu zostali wybrani trzej wybitni mistrzowie sztuki?

ST: Ponieważ, tak jak każdy malarz mam swoich wielkich, na których patrzyłem od samego początku i podejrzewam, że to jest tercet bliski wielu malarzom, czyli Picasso, Dali, Warhol. Nie ma w tym oczywiście nic odkrywczego i oryginalnego. Z pewnością są to trzej najwięksi tuzowie sztuki XX wieku. A te wszystkie przesłanki zapewne spowodowały, że powstały bardzo małe, lekko karykaturalne przedstawienia tych właśnie trzech artystów, znalazły się w ofercie sklepiku muzealnego, w którym je nabyłem. Więc znów pewne znaczenie występujące w codziennym funkcjonowaniu tych obiektów zostaje przeniesione na obrazy. Może tutaj jeszcze należałoby dodać, że to jest odwrócenie wektora-oryginał i zwielokrotniona kopia, więc one stały się oryginałami, tak jak to ujmował Baudrillard. Ale to jest ta sama historia, którą zrobił Warhol. To znaczy, malując, czy taż odbijając z sita na płótno puszki zupy, te niesłychane ilości obiektów identycznie wyglądających, sprawiał, że stawały się wizerunkami pojedynczymi, prawda? Ja w przeciwieństwie do Warhola, jeśli mogę sobie pozwolić na takie odniesienie, ograniczam się do pojedynczego przedstawienia, nie robię serii z tym samym przedmiotem, zawsze jest to pojedyncze przedstawienie danego, powszechnie funkcjonującego w dużym zwielokrotnieniu obiektu. Więc wydaje mi się że to odwrócenie jest tutaj maksymalne.

LK: Wenus jako lalka Barbie. Czy jest przykładem zmanipulowanej sztuki obok zmanipulowanych artystów jako przedstawienie, wielokrotność?

ST: Tutaj znowu przenoszę znaczenie, w tym obrazie rzeczywiście mógłbym potwierdzić krytykę konsumpcjonizmu, ponieważ lalka Barbie w dzisiejszej kulturze, w dzisiejszym społeczeństwie, w dużym stopniu pełni rolę bytu kulturowego. Większość dziewczynek, w wieku kiedy się dziewczynki bawią lalkami, zna postać Barbie, a podejrzewam, że tylko nieliczne słyszały kiedykolwiek, być może od wykształconych w danej dziedzinie rodziców, kim jest Wenus z Milo. To zderzenie bardzo odległych kultur i współczesności w jednym obiekcie wydaje mi się szczególnie frapujące. A pytanie dotyczyło krytyki świata sztuki, tak? Relacji manipulowania artystą, ale manipulowania przez kogo?

LK: Przez pozostałych, manipulowania sztuką. W zasadzie, sztuka staje się, tak jakby, podrzędnym obiektem, który jest chwilami ofiarą kultury masowej, w sytuacjach granicznych.

ST: No tak, zapewne ten wątek na różne sposoby można by przeanalizować, przypomina mi się obraz Pawła Susida, na którym był napis, zdaje się, „koledzy, z telewizorem na obrazy nie wygramy”. Jeśli chodzi o relację sztuki z szeroko pojętą pop kulturą właściwie trudno mówić o rywalizacji; sztuka określana jako wysoka nie rywalizuje, ponieważ nie ma najmniejszych szans z przestrzenią pop kultury. Wydaje mi się, że to jednak wymaga pewnego rodzaju namysłu i aktywności odbiorcy. Jeżeli tej aktywności nie ma to odbiorca pozostanie w sferze pop kultury, ponieważ ona jest łatwa i nie wymaga od jej konsumenta żadnego trudu.

LK: Czy po skończeniu tego cyklu odczuwa pan potrzebę kontynuacji, czy to jest już podsumowująca wypowiedź?

ST: Ja cały czas odczuwam potrzebę kontynuacji. Natomiast, czy akurat dokładnie w tej samej formie? Tego nie wiem, za początek swojej działalności uznaję rok 94ty, kiedy po studiach w Krakowie zrobiłem pierwszą indywidualną wystawę, od tego czasu minęło 18 lat. I dość szybko to się sprowadziło do przedstawiania pojedynczego przedmiotu albo do przedstawiania kumulacji takich samych przedmiotów. Podejrzewam, że w tym zakresie, w najbliższym czasie nic się nie zmieni. Chociaż jestem jak sądzę dosyć wnikliwym obserwatorem sztuki i fascynuję się zjawiskami, które mają mało wspólnego z tym co robię, ale nie sądzę, żebym dał się przeciągnąć na stronę na przykład czystego konceptualizmu albo działań performatywnych. Podejrzewam, że pozostanę przy malarstwie, natomiast jaką ono przyjmie formę czas pokaże. To nie jest tak, że to się da do końca zaplanować. Nawet tak kompleksowy projekt jak liczenie Romana Opałki też przechodzi ewolucję. Ta ewolucja w tej chwili się wydaje prawie niewidoczna, ale widziałem pierwszy obraz z cyklu tych liczonych, bardzo ekspresyjny. Znalazło się na nim wiele liczb, jedynka zajmuje niemal pół tego obrazu. W momencie, kiedy on zaczął liczyć, zaczął od tej dużej jedynki, a w tej chwili cyferki pojawiają się elegancko, równiutko w rządkach i nawet bez użycia linijki. To zresztą bardzo ciekawa historia, bo dla Opałki sam proces malowania tych cyferek na płótnie jest niezwykle istotny. Jeden z krytyków powiedział kiedyś, że jak się patrzy na jego pracę, to ma się ochotę zwolnić go z tego obowiązku. Czyli ów krytyk zakładał, że on się męczy, realizując ten projekt. Tymczasem on się absolutnie nie męczy, to jest dla niego filozofia życia, filozofia sztuki, po prostu realizuje tak długo, jak długo będzie mógł. Tak, jak sobie zamierzył na samym początku. Ja myślę podobnie, skoro już tyle obrazów powstało, to raczej będzie ewolucja niż rewolucja.





























Rozmowa odbyła się przy okazji wystawy Sławomira Tomana Zbliżenia (7-19 stycznia 2011) w Galerii Lubelskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych Lipowa 13