Muzeum Otwarte

_______

Karolina Miszczak


Spotkanie z Raimundem Steckerem, dyrektorem Lehmbruck Museum w Duisburgu (wcześniej długoletnim dyrektorem Kunstverein w Düsseldorfie), które odbyło się 4 listopada 2011 w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, zainaugurowało drugą edycję projektu "Muzeum Otwarte". Przedsięwzięcie jest owocem współpracy Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz ASP w Warszawie. Wyróżniono w nim sześć bloków tematycznych, zatytułowanych: Krytycy i krytycy, Po końcu fotoreportażu. Co dalej?, Nowe piętro, Nowe ruchy społeczne, Cięcie oraz Akademia. Wieczorne spotkanie rozpoczęło ostatni z wymienionych cykli, wprowadzając zebranych w dyskusję nad kształtem Akademii (czy - ogólniej - akademii). Pominę tłumaczenie zawiłości instytucjonalnej dyplomacji, wyjaśniające ustępliwy gest MSN wobec wycofanego dotąd, dopiero wzrastającego na artystycznej scenie stolicy gracza ASP. Warto jednak zwrócić uwagę na symboliczne otwarcie i zawiązanie współpracy pomiędzy muzeum a akademią na nowych obszarach (spotkanie zorganizowano skądinąd w auli głównej ASP, więc obszary są tu rozumiane jak najbardziej dosłownie), dotąd objętych niepisaną tajemnicą pracowni. Trudno nie wysnuć z tego faktu kilku wniosków.

W warstwie najbardziej elementarnych praw, podobno rządzących zjawiskami w świecie fizycznym, pakiet wydarzeń stanowi szybką reakcję na zrodzony oficjalnie przed rokiem - wraz z otwarciem akademickiej galerii Turbo oraz początkiem działalności krytyczno-promocyjnej jej założycieli: Michała Chojeckiego i Kuby Marii Mazurkiewicza - bunt studentów, czy też po prostu coraz głośniej artykułowane oddolne zaangażowanie w metadyskusję, podbitą publikacjami powstałej platformy blogowej oraz powołaniem Pracowni Struktur Mentalnych. Głos ten z pewnością stanowił oznakę, że w środowisku akademickim istnieje paląca potrzeba debaty a także tego, że tkwi w nim teoretyczny potencjał i entuzjazm, którymi można dysponować i twórczo wykorzystywać.

Kolejna sprawa dotyczy metarefleksji nad drugim ogniwem tego projektu – czyli Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Powstałe przed kilku laty muzeum energicznie pracuje nad wyklarowaniem własnego profilu. Z jednej strony zdaje się zawracać nieco z obranej konstruktywistyczno-modernistycznej ścieżki, na której kładło nacisk na architekturę i urbanistykę. Jednoczesny odwrót od wielkich nazwisk oznacza zejście do nanopoziomu twórczości, pierwotnej bazy, "kuźni talentów". Towarzyszy temu także zainteresowanie żywą animacją kultury. Stąd już łatwo pokusić się o stwierdzenie, iż, poczyniwszy swego rodzaju resumé i wyrobiwszy sobie po kilku latach działalności bardzo silną pozycję w sferze sztuki współczesnej, MSN dokonuje autokorekty zbyt wąskiej i ortodoksyjnej linii programowej, ograniczającej szczególnie malarstwo. Kolejny trop wskazuje na to, że muzeum, osiągnąwszy status ważkiej instytucji, może wreszcie pozwolić sobie na rozdrobniony, heterogeniczny program, z którym o wiele trudniej byłoby zawojować stołeczną scenę artystyczną na starcie. Jego przebłyski były dostrzegalne już dużo wcześniej – chociażby w wystawie "Nie ma sorry" inaugurującej działalność muzeum. Był to świetnie pomyślany, świeży projekt, w którym młodzi kuratorzy, badając różne środowiska akademickie, odkrywali przed publicznością twórczość wyróżniających się adeptów rozsianych po Polsce jednostek edukacji artystycznej.

Spotkanie rozpoczęło krótkie wideo-wystąpienie jednego z inicjatorów akcji - Mirosława Bałki - akcentującego hasło: "Czas, aby nasze czasy były naszymi czasami", które, chociaż wydaje się groteskowo oczywiste, warto jest podkreślać wciąż i wciąż. Zwłaszcza, gdy równolegle w krakowskim MOCAK-u otwiera się wystawa wiedeńskich akcjonistów, zakrawająca z warszawskiej perspektywy na nieśmieszny żart. Mam na myśli - najkrócej rzecz ujmując - celowe podjęcie niby-kontrowersyjnego tematu, zaadaptowanego już w historii sztuki najnowszej i będącego do tego stopnia osobnym zjawiskiem, iż szumne przywrócenie go w MOCAK-u ewokuje w pierwszej kolejności pytanie: czy współczesna kultura polska nie ma naprawdę bardziej palących problemów?

Raimund Stecker zapoznał zgromadzonych gości ze specyfiką sceny artystycznej okolic Nadrenii i Westfalii od początku XIX wieku do dziś, nakreślając obraz wielowiekowej tradycji demokratycznej twórczości, porównując ją do zjawiska znanego z XVII-wiecznej Holandii. Dla dzisiejszego sposobu funkcjonowania tamtejszej akademii, ściśle współpracującej z muzeami, kluczowe znaczenie miało objęcie katedry rzeźby monumentalnej przez Josepha Beuysa, wraz z którym szkoła z warsztatu doskonalącego techniczne umiejętności stała się swoistą platformą wymiany myśli, upodobniając się - według słów Steckera - do Bauhausu czy Black Mountain College. Wyraźnie dumny z wielkich nazwisk, które wyszły z omawianej szkoły (jak np. Katarina Fritsch), podkreślał on istotną rolę „atmosfery”, w jakiej mają być zanurzeni studenci. Jej tworzenie miałoby być jedyną rolą akademii, która dzięki temu stanowiłaby idealne środowisko dla wszelkich inicjatyw, mogących się rozwijać bez przeszkód, na drodze przyjaznych dyskusji i debat. Kuratorka projektu, Marta Dziewańska, wspomniała, iż cykl Akademia zrodził się z nieobecności na gruncie polskim ważkiego od 20-30 lat w krajach zachodnich dyskursu nad kształtem edukacji artystycznej; niemniej, podniesienie drugiej świeżości postulatu wspierania prywatnych inicjatyw studenckich w miejsce autorytatywnego przekazywania wiedzy i nauczania tradycyjnie pojmowanych umiejętności artysty nie wróżyło najlepiej. Rozgrywanie spotkania mglistym aksjomatem, zatwierdzonym przed wielu laty i stale poszukującym modelu, jaki mógłby obrać, by sprawdzić się w instytucjonalnej praktyce, uwypukliło ogólne poczucie bezradności i nieładu, dominujące w omawianym obszarze.

Niestety - nie wiadomo, czy to przez niemiecki romantyzm, czy odrodzenie koncepcji Vasari’ego dotyczącej powietrza Toskanii - w ostatecznym rozrachunku pierwsza pogadanka nie przyniosła wizji stworzenia tak gloryfikowanego mikroklimatu akademii. Co gorsza, odpowiadając na pojawiające się po wykładzie pytania o stronę warsztatową, Stecker wciąż zdawał się dryfować w swojej kapsule, wypełnionej tak pożądanym przez zebranych nadreńskim tlenem, inhalując się obficie i powtarzając hipnotyzująco, jak wyjątkowa, kapryśna atmosfera ma wyłaniać się naturalnie, niewspomagana żadnymi, wydawałoby się, dodatkowymi przedsięwzięciami ze strony władz szkoły. Miło było potowarzyszyć mu w tym pół-metafizycznym rejsie, niemniej dziwiła nieadekwatność jego kolejnych replik. Przykładowo, na pytanie o to, jak akademicka platforma wymiany myśli, będąca wytworem bogatych społeczeństw, może realizować się na gruncie krajów rozwijających się – odpowiadał, iż "tworzyć może każdy", choć, z drugiej strony, "jeśli nie pokazują cię w żadnym muzeum, nie jesteś artystą". Ta dość jałowa w gruncie rzeczy dyskusja pozostawiła lekki niesmak, związany z poczuciem, iż występujący w roli czarodzieja Stecker jakoś nie obdarzył zebranych orzeźwiającym tchnieniem, sprzyjającym twórczej komunikacji. Ze spotkania płynęła przekorna konstatacja, iż może aby wesprzeć inwencję warto jednak narzucić rygor i samodyscyplinę. To jedna z wielu idei, które - miejmy nadzieję - będą pojawiały się także przy kolejnych spotkaniach i które, być może, z czasem pozwolą na obranie specyficznej, adekwatnej dla warszawskiej Akademii metodyki.

1 komentarz:

  1. Jeszcze parę takich spotkań i nie tylko "być może" ale nawet na pewno metodyka akademii zadekwatnieje do Bałki, jego Janin i MSN, które przez dziurę w płocie ASP, pod nazwą Wydział Sztuki Mediów (czy jak to tam zwał) wpuści kolejnych Steckerów. Aż do zwycięstwa.

    OdpowiedzUsuń