Toilet paper
_____Marta Ryczkowska
W piątek wieczorem, 4 lutego 2011 w Laboratorium Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie odbyła się prezentacja magazynu „Toilet Paper” Maurizio Cattelana. Miałam szczęście uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu wraz z Magdą Linkowską. „Toilet Paper” to nowy projekt wydawniczy artysty Maurizio Cattelana. Jego oficjalna premiera miała miejsce w grudniu 2010 w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. W CSW odbył się pokaz promujący magazyn i dyskusja z zaproszonymi gośćmi.
Prezentacja. Willkommen, Bienvenue, Welcome..
Całe spotkanie przypominało dokładnie wyreżyserowany spektakl, komedię omyłek, ten rodzaj przedstawienia, który wywołuje u widza dojmujące uczucie zażenowania. Są działania, które z założenia prowokują u odbiorcy konfuzję i zakłopotanie, na naszym podwórku od lat robi to Łódź Kaliska a na sąsiednim czeski artysta performance Jiri Suruvka i jego uczniowie - performance w ich wydaniu musi być „trapný”, budzić zażenowanie. Prezentacja „Toilet Paper” była wyjątkowo „trapný’a” ale niestety nie sądzę, że takie było zamierzenie organizatorów.
Od samego początku stworzona sytuacja wydawała się napięta jak nadmuchany balonik. Spotkanie owiane było aurą elitarności, publiczność dostawała jasne komunikaty, że oto ma do czynienia z produktem wysoce ekskluzywnym i nie dla wszystkich dostępnym. Już sama selekcja na schodach Laboratorium była tego przejawem. Ten, kto ominął szczęśliwie zasieki w postaci selekcjonerek mógł udać się na salę, na której miała się odbyć prezentacja i dyskusja z tak zacnymi osobistościami świata sztuki jak Mirosław Bałka, Anda Rottenberg, Adam Mazur, Pierpaolo Ferrari – autor fotografii w magazynie „Toilet Paper”. W dyskusji miała też uczestniczyć przedstawicielka świata mediów Karolina Korwin-Piotrowska, Anna Theiss i Tomasz Kowalski (bliżej mi nie znani). Sala była naszpikowana technologią, kilka kamer, mrowie aparatów fotograficznych (w tym mój). Nie pozostawało nic innego jak poddać się tej tajemniczej atmosferze wyczekiwania.
Nie będę tu szczegółowo relacjonować przebiegu spotkania ani wytykać wpadek bo nie jest to absolutnie moją intencją. Warto jednak wspomnieć, co się wydarzyło, bo myślę, że takie spotkania mogą mieć niesłychaną moc terapeutyczną dla nieco zblazowanego świata sztuki. To również coś, co działa jak zimny prysznic, przede wszystkim na nas, kuratorki ze Wschodu. Po taki spotkaniu można się wyzbyć wszelkich kompleksów prowincjonalizmu jeśli się takowe posiada. Pozwolę sobie na kilka uwag z wygodnej pozycji obserwatorki.
Fabio Cavalucci, dyrektor CSW (swoją drogą członek zarządu fundacji MANIFESTA, której dyrektorkę, Hedwig Fijen, gościliśmy niedawno w Lublinie) powitał gości i zaprosił na prezentację. Pierwszą osobą, która zabrała głos była Justyna Wesołowska, kuratorka projektu („Toiletpaper” w Polsce). Przedstawiła w skrócie sylwetkę twórczą Cattelana w trakcie 4-minutowej projekcji slajdów z jego realizacjami. Podkreślała kilkakrotnie, że prezentacja magazynu jest zapowiedzią wystawy Maurizio Cattelana w Zamku Ujazdowskim. I w tym momencie widz/ odbiorca obecny na spotkaniu nabierał przekonania, że coś tu jest nie tak. Pozwolę sobie na uogólnienie, gdyż sądzę, że to uczucie nie było jednostkowe. Miałam wrażenie, że ominęłam jakieś etap w drodze na prezentację, że może między selekcjonerami a salą trzeba było wziąć jakąś substancję odurzającą i wkroczyć na salę z nieco przekrzywioną świadomością. W każdym razie, daruję sobie szczegółowe relacjonowanie tego, o czym mówiła pani Wesołowska.
Jest jest rzecz, której warto przyjrzeć się szerzej. Rozpoczęła analizę twórczości Cattelana od słów: Maurizo Cattelan nie jest prowokatorem.
I tutaj zrobię pauzę. Takie zdanie, wypowiedziane bez kontekstu, brzmi mocno podejrzanie. Wesołowska od razu pokusiła się o interpretację, zanim pozwoliła widzom zobaczyć prace artysty. Nie wiem, może się nie znam, ale wydaje mi się, że ocena postawy i wnioski powinny pojawić się raczej na deser, kiedy widz przyjmie już przygotowaną, wybraną dawkę obrazów i będzie miał szansę na własną refleksję. Poza tym, co to właściwie znaczy, że nie jest prowokatorem? Co to znaczy w ogóle być prowokatorem teraz? Wesołowska mówiła o kontestacji, o niechęci wobec muzeów, o potrzebie autorytetów (w tle pokazał się wówczas ogromny wizerunek modlącego się Hitera, On 2001).
Kim jest zatem Maurizio Cattelan? Wydaje mi się, że Cattelan jest trochę małym, przekornym chłopcem, który dziwi się, że świat wygląda tak jak wygląda i z tego zdziwienia robi zamieszanie, bełta ten artystyczny-instytucjonalny sos. Rebeliant i nonkonformista, ale w gruncie rzeczy pod osłoną i w glorii instytucji sztuki. Cattelan przyjął słuszną strategię, bo w ogóle się nie odzywał podczas spotkania i dyskusji. Przez to podobnie jak my mógł się umościć w bezpiecznej skórze obserwatora i śledzić przebieg wypadków.
To naprawdę zabawne, kiedy muzeum sztuki, poważna instytucja pokazuje dzieła, w jakimś stopniu zaczepne i działające na obrzeżach systemu i ekscytuje się ich wywrotowością, tym samym odbierając im moc rażenia, umieszczając w bezpiecznym kontekście. Kastruje je. Właściwie to było najbardziej dobitne potwierdzenie prawdy o tym, jak łatwo bunt ulega konwencjonalizacji. Cattelan zdaje sobie z tego sprawę i nie operuje buntem dla samego buntu, odrzuca tanią estetykę. W sztuce nie interesuje mnie kryterium piękna, ale możliwość spojrzenia na problem z innej strony i odczytanie atmosfery, uczuć, jakie towarzyszą współczesnemu człowiekowi – mówi. To, co było najbardziej uderzające, to sposób w jaki można wykastrować realizacje Cattelana opowiadając o nich, serwując widzom niestrawną papkę frazesów.
Obrazy bez tekstu
Po krótkiej introdukcji nadeszła pora na część właściwą spotkania, czyli dyskusję o magazynie. O co to wielkie halo? Czym jest „Toilet paper”? Zdradzę, że jego specyfika polega na tym, że nie ma w nim tekstów, są tylko zaaranżowane fotografie. „Toilet paper” jest projektem artystycznym, który łączy kuszącą estetykę komercyjnej fotografii, zapętlone narracje i surrealną metodę obrazowania. Obrazom tym nie można odmówić urody. Już sam pomysł zrobienia gazety, w której nie ma żadnych słów, żadnych komentarzy za to jest samotna, naga wizualność jest dość interesujący, raczej nie nowatorski, ale warty dyskusji.
„Toilet paper” to powrót do obrazu, do pierwotnej wizualności i odbioru niezapośredniczonego czyimś komentarzem – nakazem postrzegania. W tym sensie można patrzeć na magazyn jako na idealistyczną apoteozę obrazu. Żyjemy w kulturze przesyconej obrazami i tekstami, wydawałoby się, że nie można już więcej, mocniej, bardziej. I nagle pojawia się ekskluzywna gazeta z samymi obrazami, określana jako gazeta „nowej generacji”. Prostota tego pomysłu wydaje się czymś szalenie pociągającym a z drugiej strony zapala się czerwona lampka. Może „Toilet paper” to po prostu produkt końcowy kultury przesytu?
„Toilet Paper” to swego rodzaju naturalna kontynuacja dwóch słynnych projektów wydawniczych Maurizio Cattelana: „Permanent Food” (1996-2007) i „Charley” (od 2002).
W „Permanent Food” pojawiały się fotosy z magazynów z całego świata, rozmaitych autorów, wyrwane z kontekstu, pozbieranych i ułożonych według pomysłu Cattelana. Powstał postmodernistyczny misz masz gdzie prawo autorskie jest rozmyte do granic możliwości a jednak sam ostateczny produkt jest wyrazem najbardziej demokratycznego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Samplowanie obrazów nie jest nową strategią. Posługiwali się nią artyści pop artu z Warholem na czele. Cattelan z wdziękiem wspomniał kiedyś: W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy karłami na ramionach gigantów. Działanie Cattelana przypomina plądrowanie banku z obrazami, ale banku, którego nikt nie strzeże. Obrazy są ogólnodostępne i można albo je konsumować albo być ich kolejnym producentem/dystrybutorem. Cattelan przyjął tę drugą strategię. W „Toilet Paper” nie wykorzystuje już czyichś materiałów ale produkuje swoje, w pełni świadomy tego, że jego wizje również nie są jego własnością. To, co ma w głowie jest już swoistym przetworzeniem zobaczonych/ doświadczonych obrazów. „Toilet paper” to obrazy, które każdy już gdzieś kiedyś widział bądź śnił o nich, stylistyka vintage jeszcze bardziej podkreśla to wrażenie. Można powiedzieć, że oto dostajemy nasze własne wizje w wersji wydrukowanej.
Trash
Gazeta nosi tytuł „Toilet paper” – co jest wyrazem tego, że Cattelan zdaje sobie sprawę z cyrkulacji prasy i z tego, że „Papier Toaletowy” za 40 zł sztuka koniec końców znajdzie się na śmietniku albo w toalecie. Romans z mediami jest trochę jak romans z tanią dziwką – Cattelan odżegnuje się od patosu i raczej poddaje temat pod dyskusję niż wysnuwa konkluzje. A tematem jest mariaż czy raczej pomost rzucony pomiędzy sztuką a fotografią komercyjną. Wszystkie zdjęcia są tworzone we współpracy ze znanym włoskim fotografem Pierpaolo Ferrari’m, specjalizującym się w fotografii reklamowej i modowej. Oprócz tego z Cattelanem współpracuje reżyser Yuri Ancarani, który tworzy krótkie formy wideo. Wideo plus fotografie zebrane w eleganckim, kolekcjonerskim magazynie tworzą wysublimowaną całość – ruchome obrazy, które następnie zastygają i stają się częścią szaty graficznej „Toilet Paper” kuszą i niepokoją. A najważniejsze, że zostawiają widza we voyeurystycznym niespełnieniu. Odbiorca oglądający fotografię w „Toilet Paper” dostaje wycinek rzeczywistości – nie wiadomo, co było przedtem ani co nastąpi potem. Oglądając kilkunastosekundowy film – widzi coś więcej, ale niewiele więcej – po prostu ruchomą fotografię, uchwyconą w pewnej dynamice. Nadal nie otrzymuje wyjaśnienia. (Może to wyjaśnienie wcale nie musi nastąpić? Może nie powinniśmy się odwoływać do naszych analitycznych możliwości ale do naszej pamięci, percepcji zmysłowej? O tym za chwilę)
Brak fabuły jest tu istotny. Nawet, gdy już nam się wydaje, że film/ zdjęcie opowiada jakąś historię, okazuje się, że w gruncie rzeczy wcale nie opowiada. Że to nasze złudzenie i wyuczona potrzeba odbierania wszystkiego w kategoriach logiki przyczyny i skutku. W rzeczywistości mamy do czynienia z płynnym obrazem, rozbitym jak marzenie senne. Estetyka tej wizji przypomina surrealistyczne kompozycje i stare filmy. Pierpaolo Ferrari wyjaśnił, że przygotowując fotografie nie szuka na siłę współczesnego stylu ale koniec końców i tak wszystko wychodzi bardzo współcześnie. Ferrari w wywiadzie dla włoskiej edycji magazynu Vogue, mówił o magazynie: To nie tylko kwestia wyboru zdjęć, ale też sekwencji, która łączy poszczególne fotografie. Magazyn jest wynikiem obsesji/pasji, którą dzielimy z Maurizio. Każde zdjęcie ma swój początek w jakimś pomyśle, często całkiem prostym, który następnie staje się złożoną aranżacją ludzi, którzy konstruują tableaux vivants. Ten projekt jest również rodzajem burzy mózgów.
Jakie są te zdjęcia? Przede wszystkim przewrotne. Nie dosłowne. Ze smaczkiem retro. Wytykają absurdy. Jest takie czarno-białe zdjęcie ze starszym człowiekiem w pościeli otoczonym antycznymi zegarami. Człowiek czyta gazetę i spokojnie czeka na śmierć. Każdy zegar wskazuje inną godzinę. Albo rząd kobiet w czadorach strzelających z pięści. Zdjęcia nie epatują tanim symbolizmem ale tu na pierwszy rzut oka nasuwa się skojarzenie z zagrożeniami ze strony fundamentalizmu.
Katarzyna Kozyra powiedziała, że w sztuce marzenia stają się rzeczywistością. „Toilet paper” to miejsce, w którym wizje przybierają konkretny kształt, najdziksze pomysły zostają zmaterializowane. Marzenia stają się rzeczywistością, a raczej jej odbiciem w krzywym zwierciadle.
Maurizio Cattelan porusza się w świecie sztuki omijając konwencje, krzyżuje rozmaite wątki, nakładając na siebie konteksty społeczne, polityczne, medialne itd. „Toilet paper” jest próbą zadrażnienia świata sztuki, sprowokowania środowiska poważnych krytyków i znawców mediów. Cattelan trochę sobie z nich dworuje. W wywiadzie dla Rzeczpospolitej mówi:
W dzisiejszym świecie nie istnieje już różnica między kulturą wysoką a niską. Wszystko jest płaskie. Nikt już nie podkreśla opozycji wysoki – niski, brudny – czysty, sacrum – profanum. Internet wyrządził kulturze więcej złego niż komunizm. Absurdalne jest to, że zbierając tysiące informacji, osiągamy taki sam efekt jak wtedy, gdy wykorzystujemy kilka. Przyszłość należy do tych, którzy będą potrafili najlepiej wybierać z masy danych. Jedyny podział, jaki jest dziś widoczny, dotyczy relacji społecznych, nie sztuki. Żyjemy w świecie ludzi bardzo bogatych i biednych. Jesteśmy świadkami śmierci klasy średniej. Dlatego czeka nas nieuchronnie rewolucja społeczna i rewaluacja tradycyjnych wartości.
Artysta nie brał udziału w dyskusji i miał do tego pełne prawo. On tylko podłożył ogień, a pożar musi gasić już ktoś inny.
Och, skandal
I paneliści próbowali to robić. Dyskusja w Laboratorium CSW roiła się od paradoksów. Moderatorzy z jednej strony podgrzewali mit artysty-skandalisty (może próbowali go rozbroić, ale czynili to dosyć nieudolnie) a z drugiej strony chcieli utrzymać dyskusję w letniej temperaturze, gdy tylko dyskusja przybierała ciekawszy obrót natychmiast tonowali go jakimś neutralizującym komentarzem. Adam Mazur zagaił Andę Rottenberg o słynną realizację z papieżem przygniecionym przez meteoryt (Dziewiąta godzina, 1999), pokazywaną podczas wystawy w warszawskiej Zachęcie w 2000 roku. Praca wzbudziła wówczas mnóstwo kontrowersji, ożywioną dyskusję i w gruncie rzeczy przyczyniła się do tego, że Anda Rottenberg przestała być dyrektorką Zachęty. Rottenberg skonstatowała, że patrząc z perspektywy czasu dobrze się stało. Theiss mówiła o „semi-prowokacji” w związku z podwójną okładką najnowszego numeru „Toilet paper” – jedna przedstawia palec zanurzony we krwi (cieczy, która przypomina krew), druga wspomnianą rzeźbę.
Anda Rottenberg zastanawiała się nad bagażem kontekstów, którym obciążona jest fotografia i możliwością ich odczytania. Zauważyła, że można patrzeć na „Toilet paper” jako na przedłużenie wystawy – w bardziej przystępnej, kieszonkowej niemal formie. Rottenberg powiedziała: To jest rodzaj czysto wizualnej trybuny z ogromem treści, która kryje się za wizerunkami i wizjami, i która w moim przekonaniu jest zrobiona po to, aby cyrkulowała swobodnie w społeczeństwie w znacznie bardziej skuteczny sposób niż dzieła na wystawie.
Dużo w tym racji. Mocne obrazy mówią więcej niż słowa. Nie są skażone interpretacją. Nie wiszą nad nimi żadne osądy krytyków. O czym są? Właściwie o wszystkim. Głównie o człowieku, jego fobiach, jego dziwactwach, jego uwikłaniu w codzienność.
Pozostajemy we władaniu obrazu. Wysmakowana estetyka, poruszające odniesienia do społeczno-politycznej rzeczywistości, surrealny klimat trafiają do nas, zaczepiają nas. Fetyszyzujemy obrazy, zaczadzeni ich mocą zniewalania. Unaocznienie nam tego – za pomocą wybiegu jakim jest „Toilet paper” – nie jest niczym odkrywczym, odkrywcze byłoby dopiero pokazanie nam/widzom, jak sobie radzimy bez obrazu. Trochę tak jak Mirosław Bałka w Hali Turbin w Tate Modern, który wyczyścił swoją instalację z bodźców wzrokowych - może dla tego pozostawał w trakcie dyskusji bardzo nieufny w stosunku do „magazynu nowej generacji”.
Pokaż mi co lubisz a powiem ci kim jesteś
Moderatorzy dyskusji zasugerowali w pewnym momencie, aby paneliści wybrali sobie z gazety-albumu ulubioną fotografię i zinterpretowali ją na swój sposób. Ćwiczenie na miarę lekcji plastyki w podstawówce – wybierz swoje ulubione zdjęcie i powiedz, co o nim myślisz – ale czemu nie, może najprostszy trening myślenia jest najlepszy? Wyszło jednak miałko i bez polotu.
Jaki jest sens robienia gruntowanej analizy fotografii w „Toilet paper”, które z założenia nie operują tekstem, świadomie go unikają? Czy to nie jest zaprzeczenie całej idei? Jeżeli „TP” jest alternatywą gazety „czytanej” to ten sposób jej odbioru pokazuje, że właściwie nic się nie zmienia, i tak ją czytamy tyle że nie ma w niej tekstu. A może tu należałoby podejść do obrazu nieco inaczej, mniej sztampowo.
Dazed and confused bis?
Karolina Korwin-Piotrowska przyjęła magazyn jako powiew nowości w zatęchłym świecie mediów. Wspominała, jaką egzotyką było pojawienie się w latach 90. magazynu „Dazed and confused”, który całkowicie przewartościował formułę magazynu kulturalnego. Jeśli co jakiś czas w świecie mediów następują zwroty, to ona upatruje takiego przełomu właśnie w „Toilet paper”. Dziennikarka ekscytowała się wszechobecną popkulturą i technologicznym uzależnieniem młodych ludzi. Właściwie wszyscy podzielamy jej bóle, ale wynurzenia na ten temat są banalne i nic nie wnoszą. Poza tym, jeśli nad upadłą kulturą mediów ubolewa dziennikarka to jest to dla mnie jednak przejaw hipokryzji.
Czy można rozpatrywać „Toilet paper” w kategorii alternatywy dla magazynów lifestyle’owych i analizować możliwości jego dystrybucji i potencjalne kręgi odbiorców? Ja w to jakoś nie wierzę. Widzę kolejny projekt Cattelana, który wynika w logiczny sposób z jego poprzednich działań – instalacji w muzeach i w przestrzeni otwartej, działalności kuratorskiej i wreszcie wydawniczej. Projekty wydawnicze Cattelana („Toilet Paper”, „Permanent Food”, „Charley”) mają w gruncie rzeczy wiele wspólnego z działalnością kuratorską – artysta nie tworzy, ale decyduje, organizuje strukturę elementów. „Toilet Paper” jako kolejne ogniwo może być rozpatrywany jako zjawisko kulturowe, socjologiczne. Nie sądzę, aby w Polsce mógł być postrzegany inaczej niż jako druk artystyczny w takiej a nie innej konwencji.
Podobne wątpliwości mieli Mirosław Bałka i Anda Rottenberg. Już sam tytuł – co podkreślił Bałka – sugeruje że Cattelan ma na uwadze, że tego typu produkcja prędzej czy później wyląduje w okolicach trashowych, śmietnikowych. Anna Theiss zadała wówczas pytanie: Czy to znaczy, że ten proces nie zakończy się sukcesem? Tutaj mam wrażenie, że dochodzi do jakiejś pomyłki. W czym miałby się przejawić ten rzekomy sukces? – w nakładzie, w masowej liczbie odbiorców, w odwrocie od klasycznych magazynów z tekstem? Czy nie doszło tu, mówiąc z przekąsem, do jakiegoś przedziwnego pomieszania sztuki z życiem?
Myślę, że organizowanie takiego spotkania miało sens i faktycznie warto rozmawiać. Ale niekoniecznie o tym, o czym była mowa. Myślę, że rolą moderatorów powinno być w takim przypadku wzniecanie dyskusji, naświetlanie pewnych dwuznaczności a nie gładkie sprowadzanie magazynu do kategorii nowej propozycji prasowej kontrowersyjnego artysty. Wyszłam ze spotkania z ogromnym niedosytem i wątpliwościami. Czy fotograficzne obrazy zebrane w magazynie mają jeszcze jakąś siłę rażenia czy unaoczniają jedynie estetyzację rzeczywistości? Jaka jest wartość takiego obrazu? Czy „TP” pokazuje, że obraz bezustannie więzi nasz wzrok czy przeciwnie, że się wyczerpał i zdewaluował do roli fotosu prasowego? Czy umiemy się jeszcze zachłysnąć obrazem? Czy jesteśmy skazani na interpretację? Pytania można mnożyć, ale dyskusja była bardzo powierzchowna i nie nic nie wniosła oprócz ekskluzywnej otoczki.
My i oni
Fabio Cavalucci na koniec wyraził nieśmiały sąd, że tu rysują się wyraźne różnice pomiędzy wschodnią a zachodnią percepcją obrazu. Parę osób się obruszyło ale myślę, że jest w tym sporo prawdy. Jest coś w tym, że „Toilet paper” wyrasta kultury znacznie bardziej nasyconej wizualnością w przestrzeni publicznej niż nasza, jakkkolwiek stereotypowo by to nie zabrzmiało. Może dlatego oni są w stanie bardziej egzaltować się pomysłem Cattelana i wpisać go we własny kontekst niż my.
Domyślam się, że zaraz spadną gromy, żeby nie generalizować my-oni, ale trudno się upierać, że wszyscy żyjemy w zhomogenizowanej rzeczywistości. Myślę, że na „Zachodzie” pomysł Cattelana został przyjęty jako cwany wybieg, ciekawy niejednoznaczny projekt, sytuujący się gdzieś na obrzeżach krytyki i apologii. Ja podeszłabym do tego bardziej nieufnie – i nie wynika to z przewagi którejkolwiek ze stron, ale może bardziej z kulturowej specyfiki. Jednocześnie doceniam przekorę i wysmakowaną aranżację, lekkość tego produktu, jakoś tam przełamaną konwencję – bardziej jako żart niż poważną rzecz. Cała prezentacja nie miała w sobie nic z tej lekkości, kolejny raz przyjęliśmy Cattelana śmiertelnie poważnie, ta ciężka analiza nijak się miała do tego, co stanowiło jej przedmiot. Aż się chciało rozbić tą ekskluzywną otoczkę, wpuścić trochę powietrza, rozbroić ten patos. Więcej dystansu panowie i panie.
Linki:
Notka prasowa ze spotkania
Fundacja Deste
Maurizio Cattelan
http://www.designboom.com
"Keny, kable i panele"- rzecz o malowaniu
______Jol Gmur
"Fajną mieliście elewację"- najbardziej chamska, bezczelna i zabawna wrzuta na ścianie jaką kiedykolwiek widziałam. Minęło może dziesięć lat, farba zewnętrzna zdążyła wyblaknąć, a tekst jak był, tak jest. Dziwi mnie, że właściciele owej wejherowskiej posesji nie zamalowali, zaretuszowali napisu. Może nie mieli pieniędzy na remont, a może przyzwyczaili się do tego, że ktoś zdewastował ich elewację albo mieli poczucie humoru i wzięli to za dobrą wróżbę?
Jak zwykle odpowiedzi tysiąc. Przytoczę jeszcze jedną historię na ten temat, wydaje mi się, że będzie dobrym wstępem do rozważań o miejscu, przestrzeni oraz wolności.
Centrum Krakowa. Moja przyjaciółka prowadzi tam butik z autorskimi projektami ubrań. Przyznam że, miejsce dość szczególne, z duchem. Raczej nie można przejść obok niego obojętnie. Idziemy razem w stronę butiku, jesteśmy już pod, i co, no i wandale obmalowali elewację jej sklepu. Cała ulica czysta, schludna i zadbana, a elewacja jej sklepu otagowana na niebiesko. Aśka jest wściekła - no bo jak to wygląda?! I mówi: Jolka, no patrz co mi wandale zrobili i będę musiała wszystko przemalowywać, żeby to jakoś wyglądało, a ja jej odpowiedziałm: Wiesz co Aśka, najwidoczniej chłopakom bardzo spodobało się to, co robisz. Nie przemalowała. Pół roku później przeniosła się do jeszcze ściślejszego centrum. Tagi chłopaków są po dziś dzień.
Wydaje mi się, że naprawdę wybrali to miejsce nie bez przypadku. Bo czym jest podpis jak nie zaznaczeniem swojej obecności w przestrzeni, rzeczywistości "tu i teraz"? Skoro już komuś zaznaczać swoje jestestwo, to przynajmniej w miejscu konkretnym, wyjątkowym. Miejscu, które przestaje być tylko przestrzenią, budynkiem, murem, tynkiem, a staje się integralną częścią mnie. Tak naprawdę malując po murze bierze się ogromną odpowiedzialność za siebie. Miejsce, które nazywam swoim imieniem zaczyna istnieć. Świadomość, że to właśnie ono nosi moje imię, powoduje, że już nigdy nie przejdzie się obok niego beznamiętnie i bezosobowo. Na zawsze będzie wpisane w pamięć.
Każdy malujący jest anonimowy, właściwie nikt oprócz Józefa Tokarczuka, nie podpisuje się swoim imieniem i nazwiskiem. Z dwóch powodów. Po pierwsze, od razu policja miałaby namiar i prawdopodobnie 1,5 roku za niszczenie mienia publicznego, po drugie bezpruderyjna anonimowość daje więcej niż można by pomyśleć. Daje drugie imię, a tym samym drugie życie. Prawdopodobnie jest to forma alter-ego, pozwalająca na wcielenie się w tego, kim chcesz być, ale też kim jesteś naprawdę. Forma odkrywania siebie, szukania odpowiedzi "kim jestem?", oraz głośne podkreślenie "Jestem kimś". Pewnego rodzaju bezkarność w malowaniu jest namiastką wolności, niezależności oraz byciu poza wszelkim systemem. Jakby nie patrzeć "krzyk murów" jest buntem jednostki lub też grupy, wydobyty z wnętrza serca, tylko po to, żeby zakomunikować swoje istnienie, podkreślić swoje "ja" w miejscu, świecie. Niezależnie czy jest to malarstwo tradycyjne (blejtramy, farby olejne lub akrylowe) czy tak zwana sztuka ulicy, która na pewno jest bardziej brutalna i bezkompromisowa w swojej formie wyrazu, niż galeryjne malarstwo. Wszelki obraz wychodzący spod ręki człowieka-artysty jest już wystarczającym znakiem jego osoby, potencjału, namiętności czy wreszcie osobowości. W graffiti styl odgrywa ważną rolę, bo to on charakteryzuje daną osobę. Zatem chodząc ulicami miasta mamy całe spektrum charakterów. Istną galerię osobowości. Skoro założymy, że zawsze malujemy siebie, a wszelka sztuka jest odzwierciedleniem aktualnej kondycji społecznej, w takim razie możemy dowiedzieć się czegoś o nas samych, o następujących zmianach w mentalności, w komunikacji międzyludzkiej.
Ryszard Kapuściński tak pisze: Graffiti są formą graficznego krzyku. Ktoś chce, aby jego racje zostały dostrzeżone. Ponieważ kryzys komunikacji będzie trwał wiecznie, graffiti będą wieczne tak jak ogień, grad, żywioł powodzi. Będą też istnieć z tego względu, że komunikacja ludzka staje się komunikacją wizualną, a graffiti to kolor, to uderzenie, to próba zagrania na naszych emocjach. I w pewnym sensie jako sygnał, jako znak komunikacyjny, graffiti mogą być bardzo pożyteczne. Sztuka graffiti poprzez swoją bezpośredniość jest najbliższa pierwotnemu instynktowi komunikowania się między ludźmi. Najlepszym tego przykładem były czasy PRL-u, kiedy malowanie na murach było oznaką buntu, niezgody na system, cichej dywersji, dawało poczucie jedności i solidarności międzyludzkiej. Był to głos prawdy wypowiedziany prosto w twarz. Hasła w czasie strajków w stoczni gdańskiej widnieją po dziś dzień, stają się znakami czasu, utrwalają pamięć historyczną, a tym samym budują naszą tożsamość.
Graffiti stawia również pytanie gdzie leży granica pomiędzy sztuką a wandalizmem. Estetyka towarzysząca działaniom street art'owym ciągle się zmienia. Gdy trendy w malowaniu zaczerpnięte z zachodu, docierają do Polski, zaczyna się asymilacja i przetwarzanie na nowym już terytorium. To swoisty znak czasu, pokazujący ciągły rozwój świadomości człowieka związany z nowymi możliwościami działania. Znowu wrócę dwadzieścia parę lat wstecz, gdy w Polsce pojawiły się pierwsze farby pod ciśnieniem czyli spray'e. Z murów zaczęły znikać napisy wykonane emulsją do ścian i pędzlem, a pojawiły się coraz bardziej rozbudowane napisy, z outline'm i wypełnieniem. Właśnie takie zmiany świadczą o pewnej ewolucji zarówno w dostępnych środkach malarskich/graficiarskich jak również w samej świadomości człowieka, który maluje.
Jednak zdania na temat czy graffiti jest sztuką czy wandalizmem zawsze będą podzielone pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami tego rodzaju wypowiedzi. Może to i lepiej. Wydaje mi się, że pewne rzeczy powinny zostać przemilczane, gdyż jakiekolwiek teoretyzowanie, szufladkowanie i wyznaczanie granic moralności, estetyki, wandalizmu i sztuki tak naprawdę odbiera to, co najistotniejsze. Mianowicie chodzi tu o bezinteresowność działania, podsyconego adrenaliną. Na przykład jaki jest sens malowania podziemi metra, gdzie jest ciemno i oko ludzkie nigdy nie ujrzy naszej wrzuty? Generalnie żaden. Wtedy hasło "L'art pour l'art" staje się aktywne. A jednak jest w tym trochę większy sens. Kto raz namalował coś na ścianie staje się jej niewolnikiem do końca świata! Żart oczywiście. Sam fakt malowania w miejscu niedozwolonym dodaje jeszcze większej energii do działania. Adrenalina, tak nazywa się ta kobieta. Do tego dochodzi zaznaczenie swojego terytorium, czyli moja obecność tu i teraz.
Jak już pisałam "krzyk" pisany na ścianach jest pierwotną, intuicyjną potrzebą wyrażania siebie. Podróżując różnymi dzielnicami większych miast od razu widać kto, gdzie rządzi. Intensyfikacja tagów, wrzutów świadczy o przejęciu terytorium przez daną ekipę lub też jednostkę malującą. Walka o ziemię, tereny, grunty trwa od zawsze. Zasady władzy się nie zmieniają. Zawsze wygrywa silniejszy, ten bardziej zdeterminowany. Dodam, że walka spray'em jest nieco subtelniejsza niż walka na miecze i topory. Zmieniły się czasy, zmieniła się broń i sposób walki. Chociaż nie ukrywam, że dochodzi do "rękoczynów" między graficiarzami. Największą zniewagą jest "pokrycie" czyli jeśli ktoś z innej ekipy przemalował czyjąś wrzutę. To jakby uderzenie w policzek, okazanie braku szacunku. Jeśli dochodzi do takich sytuacji, wojna gotowa. Bo najważniejszy w tym wszystkim jest honor, no i terytorium.
Zatem nic nie zmieniło się od początku stworzenia świata.
Reasumując, sztuka ulicy jest przejawem wolności, swobody wypowiadania myśli, pewną formą twórczej kreacji. Krytycy sztuki ciągle poddają analizie działania street art'owców, porównując je do pierwotnych aktów krytyki ówczesnego świata i sytuacji polityczno-społecznych. Trafnie działanie to określił Krzysztof Zanussi pisząc: (...) muszę zakwestionować samo przeciwstawienie - wandalizm w historii bywał częścią sztuki: czy nie było nią budowanie na gruzach starożytnych budowli, z wyrwanych kamieni nowych gamchów? (...) Nie lubię "graffiti", tak jak nie lubię sztuki pop i rock and rolla, ale nauczyłem się żyć obok, w neutralnej symbiozie. (...) bawią mnie tylko wtedy, kiedy znajdę w nich cień jakiejś oryginalnej myśli: "Kuroń do zupy" albo "generał na pal, major na secam".
Odwaga karana piekłem
____Marta Ciereszko
Trudne tematy najlepiej pomijać. Jeśli nie zaakceptujesz niepisanej zasady, skończysz w piekle jeszcze za życia. Krzysztof Kuszej, tworząc cykl obrazów poruszających temat księży dopuszczających się pedofilii, przekroczył granice dobrego smaku społeczeństwa. Społeczeństwa katolickiego, które broni swych „świętych” księży (od razu zastrzegam: nie mówię, że każdy ksiądz jest zły).
Problemem Polski i Polaków jest strach przed zmierzeniem się z rzeczywistością. Gdy znajdzie się bohater gotów zbuntować się i ukazać prawdę, doznaje publicznego zlinczowania. Za takiego bohatera możemy uznać Krzysztofa Kuszeja. Posługując się technikami malarstwa tradycyjnego, w swym nowopowstałym cyklu ukazał księży pedofilów. Przedstawione na obrazach dzieci to uśmiechnięte istoty w otoczeniu swojego oprawcy (księdza pozbawionego głowy, ponieważ artysta nie był w stanie namalować twarzy dopuszczającej się takiego czynu), zmuszającego je do czynności seksualnych. Policja chwali się ujęciem „artysty lubieżnika”, nie zdając sobie sprawy z tego, że ten „lubieżnik” w rzeczywistości krytykuje, a wręcz piętnuje księży dokonujących aktów okrucieństwa. Malując na płótnach dzieci dotknięte zachciankami dorosłych, zdawałoby się godnych zaufania, przypomina ich tragedię. Mówi o tym, czego, nie powinno się zapomnieć, czego nie powinno lekceważyć. Kuszej jednocześnie publicznie piętnuje duchownych podając imiona, inicjały i nazwy miejscowości, co umożliwia poniekąd identyfikację tych osób. Obrazy, choć drastyczne w formie, silnie działają na odbiorcę. Gdy patrzę na nie, ogarnia mnie trwoga. Niezrozumiałe jest, kiedy dorosły molestuje dziecko, a co dopiero, gdy robi to osoba obdarzona zaufaniem publicznym?! Jak przyznaje sam Kuszej, drastyczność cyklu wynika z odporności widza na ukazywaną przemoc. Ludzie przyzwyczajeni do oglądania obrazów nasyconych podtekstami erotycznymi, otoczeni brutalnością ukazywaną przez filmy, przeszliby obojętnie obok np. obrazu przedstawiającego dziewczynkę stojącą w kącie ze spuszczoną głową, opatrzonego tytułem „Zły dotyk boli przez całe życie”.
W obecnych czasach, by dotrzeć do widza, wywołać emocje, które zmobilizują do zastanowienia się nad problemem i - daj Boże - sprawią, że zaczniemy działać i bronić pokrzywdzonych, należy używać jak najbardziej perswazyjnych środków. Brutalne obrazy zawsze nas zatrzymają. Przynajmniej rzucimy na nie okiem, a potem zostaną w naszej pamięci i sprowokują do zauważenia tematów, których się boimy.
Czy jednak drastyczność nie ciągnie za sobą drastyczności? Czy karmieni nowymi, coraz bardziej agresywnymi obrazami nie uodpornimy się na nie? Na pewno należy zachować jakiś umiar w posługiwaniu się dosłownymi przedstawieniami aktów przemocy. Krzysztof Kuszej znany jest z odważnych obrazów. Jego umiar już dawno się wyważył. Od dawna atakował odbiorców brutalnością swoich dzieł. Dlatego nie należy uważać, że artysta przesadził. Już nie wspominając o tym, że delikatniejsze środki nie wchodzą w grę. Świat i ludzie są zbyt odporni i zajęci sobą. Nie chcą zajmować się problemami, które ich bezpośrednio nie dotyczą. Zagubiliśmy się w strachu i ludzkiej niepewności.
W dodatku hipokryzja ludzi nie zna granic. Zgadzam się z Tomaszem Piątkiem, który w Ostatnim Kuszejnie Chrystusa poruszył temat co by było, gdyby zastąpić postaci księży ludźmi świeckimi. Podejrzewam, podobnie jak Piątek, że obrazy nie wywołałyby takiego poruszenia. Lecz tu nie chodzi o wywoływanie poruszenia, a zagłębienie się w problematykę społeczną. Oglądając cykl Krzysztofa Kuszeja trzeba uzbroić się w mocne nerwy i umysł nieobojętny na ludzką krzywdę. Należy pamiętać, że to, co znajduje się wokół dotyczy też nas. Nie jesteśmy wolnymi od cierpienia jednostkami, bytującymi sobie dobrowolnie na Ziemi. Kuszej poprzez swoje obrazy stara się uczynić świat lepszym. Dlatego nie krytykujmy i nie palmy na stosie tego, co dosadnie brutalne i czasem przez to niezrozumiałe. Bądźmy odważni niczym Krzysztof Kuszej i publicznie komentujmy zło panoszące się po naszym świecie. Jednocześnie wykażmy się współczuciem dla artysty, którego życie przez najbliższe miesiące, a może i nawet lata zamieni się w piekło ciągłego biegania po sądach i prawnikach.
W przypadku sprawy Kuszeja należałoby również rozpatrzeć stosunek państwa polskiego do twórczości artystycznej i wolności wypowiedzi. Zamknięcie strony z obrazami artysty (proszącego na niej o pomoc w ich ratowaniu), grożenie spaleniem po „fachowej” ocenie dokonanej przez policjantów, prowadzi do zastraszenia, co bardziej odważnych artystów. Ze strony odbiorców, ludzi zainteresowanych sprawą doprowadza to do braku możliwości zapoznanie się z twórczością artysty oraz wyrobienia sobie opinii na dany temat. Jednocześnie wszystko to nie tworzy wizerunku państwa demokratycznego, broniącego konstytucyjnego prawa do wolności, czy wypowiadania własnego zdania. Na wstępie jesteśmy odcinani od źródła sprawy, tak by mogła nami pokierować „opinia publiczna” tworzona przez rządzących i prasę. Ale tą kwestię pozostawiam do własnego rozstrzygnięcia.
Patrz:
1. Badula Ł., ttp://kulturaonline.pl/do,wiezienia,za,lubiezne,malarstwo,tytul,artykul,9895.html
2. Bereszczyński M., http://www.dzienniklodzki.pl/wiadomosci/323236,krzysztof-kuszej-lodzki-artysta-zatrzymany-jeszcze-sztuka,id,t.html
3. Lipszyc J., http://www.dwutygodnik.com.pl/artykul/1539-infoholik-porozmawiajmy-jak-terrorysta-z-pedofilem.html
4. Pawłowski R., http://wyborcza.pl/1,75475,8613349,Zly_dotyk_sztuki_.html?as=1&startsz=x
5. Piątek T., http://www.krytykapolityczna.pl/TomaszPiatek/OstatnieKuszejnieChrystusa/menuid-215.html
6. http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35153,8552382,Malowal_i_sprzedawal_w_necie_pornografie_z_dziecmi.html
7. Obrazy: http://www.kuszej.republika.pl/pedofila/pedofila.htm (storna zamknięta)
Student biedny
____Ida Nowosielska
„Sto lat minęło od powstania pierwszej akwareli abstrakcyjnej a nadal szokujące jest niezrozumienie abstrakcji” przeczytałam kilka dni temu na portalu społecznościowym. Ta smutna refleksja mojej koleżanki nie utkwiłaby mi tak mocno w głowie, gdybym nie obserwowała ostatnio negatywnych postaw kształtujących się u młodych adeptów sztuki. To, że większość społeczeństwa nie rozumie – zaakceptowałam, ale to, że elita artystyczna również wykazuje niechęć do sztuki nowoczesnej i współczesnej, jest dla mnie zjawiskiem niepokojącym. Niektórzy początkujący twórcy z góry dyskredytują, co więcej, nie próbują poznać, dojrzeć drugiego dna, z miejsca odrzucają artystów współczesnych, a swoje stanowisko uzasadniają kwitując: „ta sztuka jest dla mnie niezrozumiała”.
Gdy pojawił się modernizm, a sztuka zaczęła być intelektualna, pełna kontekstów i ideologii, stała się rzecz niesłychana – trzeba było zacząć się starać, żeby ją zrozumieć - zarówno formalnie jak i mentalnie. Dla większości ludzi to za duże wyzwanie, ale w kwestii początkujących artystów wysiłek intelektualny jest potrzebny nie tyle do rozumienia, co do tworzenia. W dzisiejszych czasach intelekt jest nieodzownym, jeśli nie najważniejszym aspektem sztuki. Tymczasem młodzi twórcy odżegnują się od intelektu na rzecz akademickiego warsztatu, a jeśli już pojawią się w ich twórczości dzieła koncepcyjne, to są proste i dosłowne, utrzymane (najchętniej) w estetyce surrealistyczno - heavymetalowej.
„ Nigdy nie zrozumiem tej sztuki współczesnej!” – krzyknęła kiedyś znajoma, ciskając we mnie „Podwójnością niesymetryczną” (Anda Rottenberg, De Kooning i Rauschenberg - podwójność niesymetryczna, Warszawa 1984 – przypis autora). To smutny obraz kolejnej tendencji widocznej u niektórych studentów – pewna nonszalancja, która w ich mniemaniu ma być wyrazem buntu, postawą anarchistyczną, awangardową, a jest jedynie ignorancją wynikającą z niewiedzy, braku zaplecza teoretycznego, jest „przykrywką” dla niekompetencji, pozą, żeby nie wyjść w towarzystwie, mówiąc brutalnie - na idiotę. Niestety w tym aspekcie środowisko artystyczne odzwierciedla społeczeństwo, które najchętniej powtórzyłoby „Sztukę zdegenerowaną” włączając w nią cały postmodernizm, by móc wyśmiać, zdeprecjonować, już się nie męczyć, a na ścianach zawiesić „niepowtarzalne widoczki”. Z czego to wynika? Jeśli słyszy się od doktora historii sztuki, ze dawniej to była Sztuka… Ba! Przez duże S, a teraz to tylko jakieś bohomazy, to wnioski nasuwają się same – nie warto zaprzątać sobie głowy, nie chcemy wiedzieć więcej, niż musimy. Owszem uczymy się o nowoczesnych artystach, lecz z przeświadczeniem, że powinniśmy traktować ich jako rewolucjonistów, którzy sami spalili się w swoich dziwacznych, mglistych koncepcjach, które w gruncie rzeczy nie mają żadnego znaczenia, bo liczą się tylko: proporcje, światłocień i harmonia barw.
I w tym momencie dochodzimy do sedna problemu: to wykładowcy są winni niewiedzy studenta. Czemu nie uczy się nas, na wzór Albersa, korzystania z nowych materiałów, łączenia ich, porównywania faktur, kształtów, badania napięć pomiędzy przedmiotami, czy plamami? Powtarza się nam, że mamy dojść do syntezy, ale nikt nie pokusi się o pokazanie faz syntetyzowania drzewa przez Mondriana. A bez tego młody student widzi tylko dziwne barwne kwadraciki na płaszczyźnie, opisane czarną siatką. Oczywiście uczeń zawsze może analizować to dzieło w kwestiach czysto estetycznych, lecz tego nie robi, bo zostało mu zakodowane, ze to nic nie warta fanaberia. Wykładowcy powinni przygotowywać grunt, poszerzać horyzonty, zarówno teoretycznie poprzez wnikliwa analizę dzieł, jak i praktycznie – otwierać uczniów na kolaż, asamblaż, abstrakcję, materię, skłaniać do poszukiwań formalnych i zwracać uwagę na lirykę, filozofię takiego działania. A tymczasem nauczyciele akademiccy skłaniający się ku intermediom są lekceważeni w środowisku uczelnianym przez tzw. kolegów po fachu, a w konsekwencji również przez studentów. A przecież ta sztuka to nie novum, wszystkie rewolucje działy się w ciągu ostatniego wieku i nie powinno się podważać postulatów dzięki nim wywalczonych. Może w Polsce odcięliśmy się „grubą kreską” również od osiągnięć sztuki? Musimy stale wyważać otwarte drzwi - przedmiot gotowy czy happening wciąż rozpatrywany jest w kategoriach skandalu. Zapomnieliśmy o sztuce przed i powojennej, bo „to złe czasy były”, teraz kapitalizm i dobrobyt, zaczęliśmy na nowo, ale nieustannie potykamy się o tamtą sztukę i nie bardzo wiemy, co z tym zrobić – najprościej jest odrzucić. Za to akademicki warsztat jest jasny, stabilny, łatwo go ocenić – umiesz rysować, nie umiesz, znasz się na kompozycji lub nie, zdałeś, nie zdałeś.
Wykładowcy oprócz uczenia podstaw, powinni zaszczepiać w nas chęć eksperymentowania w obrębie różnych dziedzin sztuki. Na wzór Rauschenberga czy Kantora należałoby pożerać kolejne zdobycze historii sztuki i dopiero po ich przetrawieniu można by stwierdzić czy miało się zgagę…
Krytycy Sztuki – Wybrańcy Bogów czy Katecheci i Frustraci?
____
Michał Czyż
Człowiek spoza tak zwanego „środowiska” artystycznego (do którego zaliczają się, nie wiedzieć czemu, krytycy sztuki) mógłby odnieść (za pewne mylne) wrażenie, że krytycy sztuki rekompensują sobie własne niepowodzenia na polu artystycznym sytuując się, jeśli nie na równi z artystami, to kroczek niżej w hierarchii bytu. Wciąż jednak przynależąc do arystokratycznej wspólnoty, okrywając się jej splendorem i otrzymując z tego tytułu liczne przywileje.
Do czego służy Krytyk Sztuki? Jak udało mi się ustalić, krytycy są po pierwsze przydatni artystom, jako ich zwierciadła, w których mogą się przejrzeć obiektywizując swoje prace. Są także tymi godnymi, którzy mogą rozpocząć dialog z artystą, stanowić dźwignię do jego rozwoju, potwierdzać jego geniusz, bądź zaznaczać upadek. Po drugie krytyk jest przydatny jako tłumacz między artystą, a odbiorcą sztuki, jako łącznik między głosem z wysokości, a szarym, przeciętnym odbiorcą. W zasadzie dopiero komentarz krytyka tworzy sens sztuki dla odbiorcy. Jego rozpoznanie, rekonesans, zaciekawienie i konsternacja jako wykwalifikowanego i finezyjnego znawcy smaku nadaje tony potrawie, pfu(!) towaru, bo ostatecznie przecież na RYNKU artystycznym taka panować musi nomenklatura.
Jednym z argumentów antyklerykałów wobec kościelnej hierarchii jest uzurpowanie przez kler władzy rzekomą uzasadnioną monopolizacją nie tylko interpretacji, ale w ogóle słyszalnością głosu Boga. Kapłan jest łącznikiem pomiędzy Bogiem, a prostym ludem, który nie jest w stanie pojąć Absolutu, zrozumieć Jego dogmatów. Kapłan do tego jest dystrybutorem sakramentów, oprócz grzechów wobec Boga, wprowadza dodatkowo przewinienia wobec Kościoła. Władza to zyski i dominacja, a hierarchia wyklucza równość, która jest gwarantem wolności… itp., itd.
Czy Krytycy Sztuki nie chcą przypadkiem być takimi klechami mnożącymi byty bez potrzeby? Czy przypadkiem tworząc dodatkowy, sztuczny kontekst pośredniczenia nie oddalają artysty od „ludu”?
Notabene zdaje się, że dobry artysta powinien świetnie poradzić sobie samemu w „oddalaniu się” od ludu, jak to się działo dotąd przez wieki historii sztuki, w której rynek zasobów krytyków nie był tak świetnie rozwinięty.
Pytanie: Krytycy Sztuki - Wybrańcy Bogów czy raczej Katecheci i Frustraci? musi zostać bez odpowiedzi. Tak jak niektóre dzieła sztuki jeśli są nieskończone, otwarte, dają chleb rzeszy krytyków, tak to pytanie może stanowić pożywkę dla krytyki krytyka.