______
Piotr Loulou Lużyński
Wygląda na to, że w Lublinie kultura przestała się OPŁACAĆ. Ciekawe, co miało tak radykalny wpływ na zmianę POLITYKI miasta. A może radnym nie po drodze w tym kierunku skoro Lublin nie został stolicą kultury 2016.
Może nie jest już w INTERESIE miasta wspieranie działań artystycznych i bezrefleksyjnie teraz zacznie wielkie czystki kulturalne. Ciekawe, czy inicjatorzy naszego biegu po wygraną przewidzieli taki scenariusz i czy mają jakiś pomysł, co dalej z takim miejscami jak "Tektura", bo to miejsce w walce o nominacje było w 100 procentach lojalnym sprzymierzeńcem. Mówi się, że rewolucja zjada własne dzieci. Pozostaje tylko pytanie czy Lublin kiedykolwiek zasługiwał na miano stolicy kultury i czy tak naprawdę nie była to walka tylko o wymierne korzyści, które miały wypełnić miejskie konto. Dlaczego nie dostrzega się w takim kulturalnym mieście głębokich wartości jak bezinteresowne zaangażowanie, niemodne dziś ideały ludzi tworzących coś, w co wierzą. Tacy ludzie istnieją w Lublinie, stworzyli dla nas "Tekturę" - miejsce nie poddające się kompromisom programowym, politycznym rozgrywkom, dotacyjnej obłudzie. Miejsce wolne, otwarte dające schronienie zjawiskom i sytuacjom, które nie mają szans zaistnieć w komercyjnym mainstreamie, postawom często nierozumianym ale obecnym w naszym społeczeństwie i koniecznym do zaakceptowania. Miejsce prawdziwej ALTERNATYWY. Alternatywa ma głęboką tradycję w naszym mieście, tylko mam wrażenie, że stetryczała na ciepłym etacie, zapominając, co to wolność wypowiedzi, oddolna inicjatywa, dyskurs społeczny. Alternatywa, z którą wielu szanowanych i istotnych działaczy, twórców a nawet polityków łączą silne korzenie. Gdzie są, gdy potrzeba takiego miejsca jak "Tektura" w naszym mieście jest kwestionowana? Mówimy o mieście, w którym odbywają się Konfrontacje Teatralne. Lubelska Chatka Żaka obrosła w legendę jako mekka ruchu studenckiego walczącego z systemem totalitarnym. Tu istniało Studio Teatralne, z którego twórcy wyruszali w świat pokazywać lubelski alternatywny sposób patrzenia na rzeczywistość. Przez lata Centrum Kultury dawało tym samym twórcom schronienie, aby nie zeżarł ich bezlitośnie raczkujący kapitalizm a unikatowe zjawisko alternatywy Lubelskiej mogło przetrwać. Gdzie są ci ludzie gdy miejsce, w którym ich dzieci mogą kontynuować tą tradycję jest szykowane do zamknięcia. A może to koniec, może należałoby spytać, kto następny - Galeria Labirynt, Rozdroża, Centrum Kultury bo Chatka Żaka padła już dawno. Nie do pojęcia jest dla mnie taka sytuacja. Choć z drugiej strony gdy patrzę na powstawanie marionetkowych ośrodków wypełnionych rzeszą zindoktrynowanych wolontariuszy, wykonywujących skrzętnie i bezrefleksyjnie przydzielone im funkcje, a całość powstaje by legitymizować działania i cele wytyczane przez politycznie zależnych menadżerów kultury, to sytuacja, że ktoś opluwa i depcze tą piękną tradycję przeraża, ale wydaje się być w jakiś dziwny sposób logiczna.
Fake Art Michała Brzezińskiego
_______
Gabriela Rybak
Michał Brzeziński świadomie porusza się po artystycznych ścieżkach, które sam sobie wytycza. Nie dość, że tworzy własne, oryginalne konstrukcje teoretyczne, co nadaje mu status konceptualisty, nie obawia się materializować własnych tworów myślowych, tym samym zmieniając swój status z konceptualisty w realizatora, a także w artystę, a nie tylko urabiacza idei. Michał Brzeziński jest nie tylko realizatorem. Możemy śmiało powiedzieć, iż jest on także realistą, gdyż umiejętnie manipuluje widzem tak, aby odkrył on prawdę - artystyczną. Fałszując wnioski, które wydają się być aksjomatami dla większości odbiorców jego sztuki, równie dobrze mogących być zbiorowiskiem słuchaczy na wykładzie w tajnym laboratorium CERN, ukazuje rzeczywistość będącą odwrotnością zmanipulowanego przez media świata. Notabene do obnażania sposobu zwalczania działań systemu używa takich samych metod i narzędzi, co jego projektanci. Media nie tylko są narzędziami i generatorami manipulacji, są nimi także naukowcy wyciągający mylne wnioski ze swych badań i podający je jako prawdziwe, niepodważalne i ostateczne do wiadomości ogólnoświatowej opinii publicznej, a także badacze pracujący na rzecz korporacji, którzy są bądź co bądź są zaprogramowani w ten sposób, aby otrzymywać stosowne wnioski.
Gabriela Rybak
Michał Brzeziński świadomie porusza się po artystycznych ścieżkach, które sam sobie wytycza. Nie dość, że tworzy własne, oryginalne konstrukcje teoretyczne, co nadaje mu status konceptualisty, nie obawia się materializować własnych tworów myślowych, tym samym zmieniając swój status z konceptualisty w realizatora, a także w artystę, a nie tylko urabiacza idei. Michał Brzeziński jest nie tylko realizatorem. Możemy śmiało powiedzieć, iż jest on także realistą, gdyż umiejętnie manipuluje widzem tak, aby odkrył on prawdę - artystyczną. Fałszując wnioski, które wydają się być aksjomatami dla większości odbiorców jego sztuki, równie dobrze mogących być zbiorowiskiem słuchaczy na wykładzie w tajnym laboratorium CERN, ukazuje rzeczywistość będącą odwrotnością zmanipulowanego przez media świata. Notabene do obnażania sposobu zwalczania działań systemu używa takich samych metod i narzędzi, co jego projektanci. Media nie tylko są narzędziami i generatorami manipulacji, są nimi także naukowcy wyciągający mylne wnioski ze swych badań i podający je jako prawdziwe, niepodważalne i ostateczne do wiadomości ogólnoświatowej opinii publicznej, a także badacze pracujący na rzecz korporacji, którzy są bądź co bądź są zaprogramowani w ten sposób, aby otrzymywać stosowne wnioski.
Zanurzeni w błękicie, utopieni w pomarańczu
_______
Marta Wysocka
Ostatnia wystawa Ewy Axelrad pt. ORANŻ otwarta w Galerii Białej to sytuacja niezwykle estetyczna i wysmakowana. Minimalizm użytych tu form w specyficzny sposób współgra z ukrytym przekazem posiadającym historię, głębię treści, dawkę przeżyć. I jeśli pozwolimy, to wytrąci nas z szablonowego sposobu myślenia. Artystka wykreowała bowiem świat, który w dziwny sposób wciąga, tak - że długo nie chce się wyjść z galerii, a do głowy cisną się różne skojarzenia i liczne pytania.
W momencie wejścia do środka ogarnęło mnie uczucie bycia w otwartej, pełnej powietrza przestrzeni, obietnicy przygody, wakacji, lekkości bytu, jednak za chwilę to wrażenie zmieniło się i przestrzeń od tyłu zaczęła się jakby zwężać, stała się mroczna, może nawet ciężka. Wystarczył półobrót i wzrok przeniesiony na jedyny w tej sali obiekt - niewielki, oświetlony reflektorem model samolotu. Utworzony na przeciwległej ścianie piękny cień, kojarzący się z ptakiem czy też sylwetką skoczka, przywołał znowu lżejsze odczucia. Na ścianie obok zarysu samolotu, pojawia się również nasz cień - niepokojąco uświadamiając nam naszą obecność obok przedmiotu wystawy i nieoczekiwanie prowokując wspomnienia bądź marzenia. Zaskoczenie wspomaga fakt, iż całe pomieszczenie Galerii (sufit, ściany i podłoga) zostało pomalowane na jasnoniebieski kolor a umieszczony na końcu sali reflektor, który punktowym światłem podświetla podwieszony model samolotu, to jedyne źródło światła w sali. Przestrzeń jest tak gęsta od koloru, że aż trudno się w niej oddycha. Pomimo, że niebieski zdaje się wibrować w powietrzu to wrażenie jakie powoduje jest całkowicie niemęczące i przyjemne.
Marta Wysocka
Ostatnia wystawa Ewy Axelrad pt. ORANŻ otwarta w Galerii Białej to sytuacja niezwykle estetyczna i wysmakowana. Minimalizm użytych tu form w specyficzny sposób współgra z ukrytym przekazem posiadającym historię, głębię treści, dawkę przeżyć. I jeśli pozwolimy, to wytrąci nas z szablonowego sposobu myślenia. Artystka wykreowała bowiem świat, który w dziwny sposób wciąga, tak - że długo nie chce się wyjść z galerii, a do głowy cisną się różne skojarzenia i liczne pytania.
W momencie wejścia do środka ogarnęło mnie uczucie bycia w otwartej, pełnej powietrza przestrzeni, obietnicy przygody, wakacji, lekkości bytu, jednak za chwilę to wrażenie zmieniło się i przestrzeń od tyłu zaczęła się jakby zwężać, stała się mroczna, może nawet ciężka. Wystarczył półobrót i wzrok przeniesiony na jedyny w tej sali obiekt - niewielki, oświetlony reflektorem model samolotu. Utworzony na przeciwległej ścianie piękny cień, kojarzący się z ptakiem czy też sylwetką skoczka, przywołał znowu lżejsze odczucia. Na ścianie obok zarysu samolotu, pojawia się również nasz cień - niepokojąco uświadamiając nam naszą obecność obok przedmiotu wystawy i nieoczekiwanie prowokując wspomnienia bądź marzenia. Zaskoczenie wspomaga fakt, iż całe pomieszczenie Galerii (sufit, ściany i podłoga) zostało pomalowane na jasnoniebieski kolor a umieszczony na końcu sali reflektor, który punktowym światłem podświetla podwieszony model samolotu, to jedyne źródło światła w sali. Przestrzeń jest tak gęsta od koloru, że aż trudno się w niej oddycha. Pomimo, że niebieski zdaje się wibrować w powietrzu to wrażenie jakie powoduje jest całkowicie niemęczące i przyjemne.
Notatki z wyprawy do Pragi
_____
Marta Ryczkowska
Między Polską a Czechami rozciąga się rozległe pasmo górskie. Wydawałoby się więc, że dzieli na zaledwie kilka kroków. Jednak gdyby przyjrzeć się czeskiej i polskiej mentalności i sztuce, która jest jej owocem, graniczne góry urastają do potęgi Himalajów. Ja i Paulina Kempisty pojechałyśmy do Pragi na artystyczny rekonesans i … urzekła nas czeska historia. To sztuka, która trafnie wyczuwa absurdy, a śmiech jest w niej tragiczną maską bezradności. Sztuka zdetronizowanych świętości, seksu pełzającego po ulicach, wykrzywiona w ironicznym grymasie. Przypomina trochę rozbrykane dziecko przy stole, przy którym wszyscy są raczej poważni, a jeśli żartują, to są to żarty nie wybiegające poza konwencje savoir vivre’u. Czescy artyści mają gdzieś artystyczny savoir vivre, radośnie obalają tabu, bronią się przed „dużymi tematami”, takimi jak historia, polityka itd. Operują własnymi konwencjami, które dla innych nacji mogą być niezrozumiałe, świętokradcze, kiczowate.
Marta Ryczkowska
Między Polską a Czechami rozciąga się rozległe pasmo górskie. Wydawałoby się więc, że dzieli na zaledwie kilka kroków. Jednak gdyby przyjrzeć się czeskiej i polskiej mentalności i sztuce, która jest jej owocem, graniczne góry urastają do potęgi Himalajów. Ja i Paulina Kempisty pojechałyśmy do Pragi na artystyczny rekonesans i … urzekła nas czeska historia. To sztuka, która trafnie wyczuwa absurdy, a śmiech jest w niej tragiczną maską bezradności. Sztuka zdetronizowanych świętości, seksu pełzającego po ulicach, wykrzywiona w ironicznym grymasie. Przypomina trochę rozbrykane dziecko przy stole, przy którym wszyscy są raczej poważni, a jeśli żartują, to są to żarty nie wybiegające poza konwencje savoir vivre’u. Czescy artyści mają gdzieś artystyczny savoir vivre, radośnie obalają tabu, bronią się przed „dużymi tematami”, takimi jak historia, polityka itd. Operują własnymi konwencjami, które dla innych nacji mogą być niezrozumiałe, świętokradcze, kiczowate.
Wzbudzony Stańczyk
______
Wiktor Kołowiecki
"Zdarzenia nie-optymistyczne" miały miejsce w „Chatce Żaka”. Obrazy trudno było mi jednoznacznie ocenić, chociaż ostatecznie taką wystawiam. Mimo niezaprzeczalnej siły części obrazów nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu jest okłamywany – albo widz przez artystę, albo artysta przez samego siebie.
Zacznijmy od tytułu. Czym są zdarzenia nie-optymistyczne? Prawdopodobnie zdarzenia nieprzyjemne na tyle, że już nie są optymistyczne, ale jednocześnie jeszcze nie pesymistyczne – takie małe życiowe niewygody, problemiki, sentymenty, budujące razem pewną szczególną rzeczywistość oswojonego smutku. Smutek ten przeziera z każdego pociągnięcia pędzla, więc mimo iż prace są dowcipne, to jest to dowcip bardzo melancholijny. Tytuły poszczególnych prac w wielu przypadkach tworzą z nimi nierozłączną całość, niczym puenta dowcipu.
Co zatem przedstawiają te obrazy? Widzimy tu przede wszystkim postaci ludzkie, które ukształtowała ich historia i emocje. Postaci kobiece, które przeważają w dziełach Strzemieckiego przedstawione są w sposób mocno przedmiotowy i cielesny. Trudno powiedzieć, na ile jest to szczere przedstawienie, a na ile zmyślna prowokacja. Mniej lub bardziej jawnie erotyczne treści są zresztą dominantą tej wystawy ("adam i ewa 2", "zakręć zawór kolego bo ci wypłynie" czy "no no ty mały słoniku"). Autor wyraźnie uważa seks za oś, wokół której obraca się cały świat lub, co bardziej prawdopodobne, wokół seksu obraca się świat autora i stąd autor dokonuje owej karkołomnej ekstrapolacji. Zdeformowany i lekko skubizowany figuralizm przenika się z elementami abstrakcyjnymi w różnych proporcjach. Artysta używa przeważnie zgaszonych barw, przeważają tu kolory brunatne, róże i żółcienie.
Wiktor Kołowiecki
"Zdarzenia nie-optymistyczne" miały miejsce w „Chatce Żaka”. Obrazy trudno było mi jednoznacznie ocenić, chociaż ostatecznie taką wystawiam. Mimo niezaprzeczalnej siły części obrazów nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu jest okłamywany – albo widz przez artystę, albo artysta przez samego siebie.
Zacznijmy od tytułu. Czym są zdarzenia nie-optymistyczne? Prawdopodobnie zdarzenia nieprzyjemne na tyle, że już nie są optymistyczne, ale jednocześnie jeszcze nie pesymistyczne – takie małe życiowe niewygody, problemiki, sentymenty, budujące razem pewną szczególną rzeczywistość oswojonego smutku. Smutek ten przeziera z każdego pociągnięcia pędzla, więc mimo iż prace są dowcipne, to jest to dowcip bardzo melancholijny. Tytuły poszczególnych prac w wielu przypadkach tworzą z nimi nierozłączną całość, niczym puenta dowcipu.
Co zatem przedstawiają te obrazy? Widzimy tu przede wszystkim postaci ludzkie, które ukształtowała ich historia i emocje. Postaci kobiece, które przeważają w dziełach Strzemieckiego przedstawione są w sposób mocno przedmiotowy i cielesny. Trudno powiedzieć, na ile jest to szczere przedstawienie, a na ile zmyślna prowokacja. Mniej lub bardziej jawnie erotyczne treści są zresztą dominantą tej wystawy ("adam i ewa 2", "zakręć zawór kolego bo ci wypłynie" czy "no no ty mały słoniku"). Autor wyraźnie uważa seks za oś, wokół której obraca się cały świat lub, co bardziej prawdopodobne, wokół seksu obraca się świat autora i stąd autor dokonuje owej karkołomnej ekstrapolacji. Zdeformowany i lekko skubizowany figuralizm przenika się z elementami abstrakcyjnymi w różnych proporcjach. Artysta używa przeważnie zgaszonych barw, przeważają tu kolory brunatne, róże i żółcienie.
Muzeum Otwarte
_______
Karolina Miszczak
Spotkanie z Raimundem Steckerem, dyrektorem Lehmbruck Museum w Duisburgu (wcześniej długoletnim dyrektorem Kunstverein w Düsseldorfie), które odbyło się 4 listopada 2011 w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, zainaugurowało drugą edycję projektu "Muzeum Otwarte". Przedsięwzięcie jest owocem współpracy Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz ASP w Warszawie. Wyróżniono w nim sześć bloków tematycznych, zatytułowanych: Krytycy i krytycy, Po końcu fotoreportażu. Co dalej?, Nowe piętro, Nowe ruchy społeczne, Cięcie oraz Akademia. Wieczorne spotkanie rozpoczęło ostatni z wymienionych cykli, wprowadzając zebranych w dyskusję nad kształtem Akademii (czy - ogólniej - akademii). Pominę tłumaczenie zawiłości instytucjonalnej dyplomacji, wyjaśniające ustępliwy gest MSN wobec wycofanego dotąd, dopiero wzrastającego na artystycznej scenie stolicy gracza ASP. Warto jednak zwrócić uwagę na symboliczne otwarcie i zawiązanie współpracy pomiędzy muzeum a akademią na nowych obszarach (spotkanie zorganizowano skądinąd w auli głównej ASP, więc obszary są tu rozumiane jak najbardziej dosłownie), dotąd objętych niepisaną tajemnicą pracowni. Trudno nie wysnuć z tego faktu kilku wniosków.
Karolina Miszczak
Spotkanie z Raimundem Steckerem, dyrektorem Lehmbruck Museum w Duisburgu (wcześniej długoletnim dyrektorem Kunstverein w Düsseldorfie), które odbyło się 4 listopada 2011 w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, zainaugurowało drugą edycję projektu "Muzeum Otwarte". Przedsięwzięcie jest owocem współpracy Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz ASP w Warszawie. Wyróżniono w nim sześć bloków tematycznych, zatytułowanych: Krytycy i krytycy, Po końcu fotoreportażu. Co dalej?, Nowe piętro, Nowe ruchy społeczne, Cięcie oraz Akademia. Wieczorne spotkanie rozpoczęło ostatni z wymienionych cykli, wprowadzając zebranych w dyskusję nad kształtem Akademii (czy - ogólniej - akademii). Pominę tłumaczenie zawiłości instytucjonalnej dyplomacji, wyjaśniające ustępliwy gest MSN wobec wycofanego dotąd, dopiero wzrastającego na artystycznej scenie stolicy gracza ASP. Warto jednak zwrócić uwagę na symboliczne otwarcie i zawiązanie współpracy pomiędzy muzeum a akademią na nowych obszarach (spotkanie zorganizowano skądinąd w auli głównej ASP, więc obszary są tu rozumiane jak najbardziej dosłownie), dotąd objętych niepisaną tajemnicą pracowni. Trudno nie wysnuć z tego faktu kilku wniosków.
Wyznania Roee Rosena
Z Roee Rosenem rozmawia Agnieszka Chwiałkowska i Maciej Popławski
Powołałeś do życia Justine Frank, czy chciałbyś żeby Twoje życie i odbiór prac był analogiczny do niej?
We wczesnych etapach pracy nad projektem, którego ukończenie zajęło mi niemalże dekadę, myślałem, że zbyt uciążliwe będzie tworzenie wyłącznie pseudo-surrealistycznych obrazów. Uciążliwe dla mnie oczywiście. Stwierdziłem też, że powinienem pracować schizofrenicznie, zarówno jako Justine Frank, jak i ja sam, ale pod przykrywką Justine Frank, i przez kilka lat musiałem na dobrą sprawę zaniedbać moją własną twórczość i zostać zniewolony wyłącznie przez nią, więc był to proces kontrolowania jej przeze mnie i mnie przez nią.
Czy uważasz, że taka osoba jak Justine Frank mogła naprawdę istnieć? Czy jest ona odbiciem jakiejś istniejącej osoby ?
Pierwotnie Frank miała być jedną z kilku fałszywych postaci w projekcie, który nazwałem Six obscene personas, do udziału w którym chciałem zaprosić innych artystów, pisarzy, reżyserów, by wprowadzili moralnie podejrzane/wątpliwe postacie, z jednym warunkiem. Mieli oni czuć się niekomfortowo zarówno z postaciami, które tworzyli, jak i manipulacyjnym i nikczemnym procesem samej pracy. Nie o to chodzi, że kłamiesz, ale o to, że działania dokumentalne zawsze wiążą się z manipulacją, a związek z fikcją nie może być ignorowany. Kiedy robisz dokument, od razu staje się on kłamstwem i manipulacją. Ale, co jest interesujące w odniesieniu do Twojego pytania, to, że z jednej strony Justine Frank zdaje się być bardzo niepożądaną osobą skojarzoną niegdyś z czarnym mesjanizmem Jacoba Franka, ale z drugiej strony polemicznie podkreśla braki, ślepotę oraz „fałdy” dwóch głównych paternalistycznych ugrupowań pierwszej połowy XX wieku: europejskiej awangardy, głównie oczywiście surrealizmu oraz syjonizmu. Zarówno syjonizm jak i surrealizm kreują się na rewolucyjne i transformatywne. Surrealiści postulowali seksualną, psychiczną oraz społeczną emancypację (wolność i miłość to dwie główne wartości rewolucji surrealistycznej), syjonizm był rewolucyjny dzięki stworzeniu fikcyjnego nowego społeczeństwa opartego nie tylko na socjalizmie, ale na pragnieniu przekształcenia starego europejskiego diasporowego Żyda w nowego zdrowego Żyda. Frank ukazuje ze swojego punktu widzenia problematykę tych paternalistycznych ugrupowań, tak więc widzi problem, widzi, że nie wszystko jest tak w porządku, stając się czymś w rodzaju alternatywnej matki, ze względu na to, że są to ugrupowania paternalistyczne, ugrupowania ojców, a ona staje się alternatywną matką, dobrą przez bycie złą. W tym sensie, wydaje mi się, że powinna była istnieć, ale niektóre aspekty jej życia i twórczości mogą przypominać niektóre kobiety, takie jak Claude Cahun. Nie jest ona oparta na żadnej istniejącej osobie.
Powołałeś do życia Justine Frank, czy chciałbyś żeby Twoje życie i odbiór prac był analogiczny do niej?
We wczesnych etapach pracy nad projektem, którego ukończenie zajęło mi niemalże dekadę, myślałem, że zbyt uciążliwe będzie tworzenie wyłącznie pseudo-surrealistycznych obrazów. Uciążliwe dla mnie oczywiście. Stwierdziłem też, że powinienem pracować schizofrenicznie, zarówno jako Justine Frank, jak i ja sam, ale pod przykrywką Justine Frank, i przez kilka lat musiałem na dobrą sprawę zaniedbać moją własną twórczość i zostać zniewolony wyłącznie przez nią, więc był to proces kontrolowania jej przeze mnie i mnie przez nią.
Czy uważasz, że taka osoba jak Justine Frank mogła naprawdę istnieć? Czy jest ona odbiciem jakiejś istniejącej osoby ?
Pierwotnie Frank miała być jedną z kilku fałszywych postaci w projekcie, który nazwałem Six obscene personas, do udziału w którym chciałem zaprosić innych artystów, pisarzy, reżyserów, by wprowadzili moralnie podejrzane/wątpliwe postacie, z jednym warunkiem. Mieli oni czuć się niekomfortowo zarówno z postaciami, które tworzyli, jak i manipulacyjnym i nikczemnym procesem samej pracy. Nie o to chodzi, że kłamiesz, ale o to, że działania dokumentalne zawsze wiążą się z manipulacją, a związek z fikcją nie może być ignorowany. Kiedy robisz dokument, od razu staje się on kłamstwem i manipulacją. Ale, co jest interesujące w odniesieniu do Twojego pytania, to, że z jednej strony Justine Frank zdaje się być bardzo niepożądaną osobą skojarzoną niegdyś z czarnym mesjanizmem Jacoba Franka, ale z drugiej strony polemicznie podkreśla braki, ślepotę oraz „fałdy” dwóch głównych paternalistycznych ugrupowań pierwszej połowy XX wieku: europejskiej awangardy, głównie oczywiście surrealizmu oraz syjonizmu. Zarówno syjonizm jak i surrealizm kreują się na rewolucyjne i transformatywne. Surrealiści postulowali seksualną, psychiczną oraz społeczną emancypację (wolność i miłość to dwie główne wartości rewolucji surrealistycznej), syjonizm był rewolucyjny dzięki stworzeniu fikcyjnego nowego społeczeństwa opartego nie tylko na socjalizmie, ale na pragnieniu przekształcenia starego europejskiego diasporowego Żyda w nowego zdrowego Żyda. Frank ukazuje ze swojego punktu widzenia problematykę tych paternalistycznych ugrupowań, tak więc widzi problem, widzi, że nie wszystko jest tak w porządku, stając się czymś w rodzaju alternatywnej matki, ze względu na to, że są to ugrupowania paternalistyczne, ugrupowania ojców, a ona staje się alternatywną matką, dobrą przez bycie złą. W tym sensie, wydaje mi się, że powinna była istnieć, ale niektóre aspekty jej życia i twórczości mogą przypominać niektóre kobiety, takie jak Claude Cahun. Nie jest ona oparta na żadnej istniejącej osobie.
Dynamiczny Roee Rosen
______
Agnieszka Chwiałkowska
Żyjemy w świecie zdominowanym przez kanony. To media i telewizja dyktują nam jacy mamy być, jakie role powinniśmy odgrywać w społeczeństwie i co powinno się nam podobać, a co nie. Mówi się, że nasze społeczeństwo jest coraz bardziej liberalne ale wydaje mi się, że to pozory. Gdy pojawiają się trudne sprawy – ludzie albo je ignorują albo – gdy już zostaną poruszone – przybierają bezpieczną maskę i nie mają odwagi wygłaszać niepopularnych sądów. Niełatwo być autentycznym w naszym zmanierowanym świecie, powiedzieć prawdę żyjąc w zgodzie z samym sobą. Wydaje się, że od takich obaw wolny jest Roee Rosen, artysta, który w przemyślny sposób kreuje rzeczywistość równoległą – przystawiając lustro do tej, w której żyjemy.
Roee Rosen to jeden z najbardziej interesujących izraelskich twórców, malarz, pisarz, filmowiec, laureat nagrody Orizzonti na 67 festiwalu filmowym w Wenecji. Jak pisze Stach Szabłowski, cieszy się on zasłużoną sławą najbardziej prowokacyjnego intelektualnie współczesnego artysty w Izraelu. Rosen to mistrz kontrowersji i kreacji, artysta, który nie boi się ukazać struktury i mechanizmów manipulacji, jakimi posługuje się dzisiejszy świat. Kłamca i genialny manipulator. Przede wszystkim zaś niesamowicie skromny człowiek, który uprawia sztukę trudną, wymagającą od widza pogłębionej refleksji i konfrontacji z własnymi uprzedzeniami. Mówi bez ogródek i tworzy według własnych przekonań. Rosen porusza tematy niechciane, do których podchodzi w całkowicie odmienny sposób otwierając nam oczy. Kreuje osobowości, ożywia przeszłość, wikła się w kwestie płci tworząc w ten sposób nieco odmienny do obecnego świat, a może po prostu ten nasz codzienny tylko prawdziwszy?
Agnieszka Chwiałkowska
Żyjemy w świecie zdominowanym przez kanony. To media i telewizja dyktują nam jacy mamy być, jakie role powinniśmy odgrywać w społeczeństwie i co powinno się nam podobać, a co nie. Mówi się, że nasze społeczeństwo jest coraz bardziej liberalne ale wydaje mi się, że to pozory. Gdy pojawiają się trudne sprawy – ludzie albo je ignorują albo – gdy już zostaną poruszone – przybierają bezpieczną maskę i nie mają odwagi wygłaszać niepopularnych sądów. Niełatwo być autentycznym w naszym zmanierowanym świecie, powiedzieć prawdę żyjąc w zgodzie z samym sobą. Wydaje się, że od takich obaw wolny jest Roee Rosen, artysta, który w przemyślny sposób kreuje rzeczywistość równoległą – przystawiając lustro do tej, w której żyjemy.
Roee Rosen to jeden z najbardziej interesujących izraelskich twórców, malarz, pisarz, filmowiec, laureat nagrody Orizzonti na 67 festiwalu filmowym w Wenecji. Jak pisze Stach Szabłowski, cieszy się on zasłużoną sławą najbardziej prowokacyjnego intelektualnie współczesnego artysty w Izraelu. Rosen to mistrz kontrowersji i kreacji, artysta, który nie boi się ukazać struktury i mechanizmów manipulacji, jakimi posługuje się dzisiejszy świat. Kłamca i genialny manipulator. Przede wszystkim zaś niesamowicie skromny człowiek, który uprawia sztukę trudną, wymagającą od widza pogłębionej refleksji i konfrontacji z własnymi uprzedzeniami. Mówi bez ogródek i tworzy według własnych przekonań. Rosen porusza tematy niechciane, do których podchodzi w całkowicie odmienny sposób otwierając nam oczy. Kreuje osobowości, ożywia przeszłość, wikła się w kwestie płci tworząc w ten sposób nieco odmienny do obecnego świat, a może po prostu ten nasz codzienny tylko prawdziwszy?
Moje życie jest jak sen
Z Yingmei Duan, artystką performance, rozmawia Liliana Kozak
Opowiedz, jak przebiegała twoja droga do sztuki performance.
Zawsze interesowała mnie sztuka performance. W latach 1993-1995 mieszkałam w East Village w Pekinie, dzielnicy, która była prawdziwą mekką artystów wszelkiej maści. Niektórzy robili performances. Brałam udział w kilku z nich, ale wtedy jeszcze nie działałam w tym obszarze samodzielnie. Moim głównym zajęciem było malarstwo. Zawsze czułam, że potrzebuję czegoś więcej, szukałam nowego środka wyrazu. Malowanie mi nie wystarczało, chciałam pracować z głosem. Żeby zrealizować swoje marzenie rozpoczęłam studia w Niemczech, w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Brunszwiku (Die Hochschule für Bildende Künste Braunschweig/ HBK Braunschweig). Po dwóch latach poznałam Marinę Abramović, która przyjęła mnie do swojej klasy. W 2000 roku zaczęłam się zajmować performance, przestałam się rozpraszać na różne formy i skoncentrowałam się tylko na sztuce efemerycznej. Od tamtej pory minęło ponad 10 lat. Performance jest ogromnie wymagający, czerpie ogromną energię ale również daje wiele możliwości. Badałam, skąd ta dziedzina się wywodzi. Sztuka performance posłużyła mi również do realizacji wielu projektów społecznych.
VII Triennale Polskiego Rysunku Współczesnego
______
Aleksandra Hojdak
W Lubaczowie, niewielkim miasteczku na Podkarpaciu, znajduje się XVIII-wieczny spichlerz. To obecna siedziba Muzeum Kresów, w którym odbywa się konkurs „Triennale Polskiego Rysunku Współczesnego”. W tym roku po raz siódmy przyznano nagrody i wyróżnienia. Grand Prix otrzymał Jan Trojan z Łodzi, pozostałe wręczone zostały Mateuszowi Lenartowi, Cyprianowi Biełaniecowi i Annie Kuc. Przyznano sześć wyróżnień.
Konkurs odbywa się od 1994 roku. Na tegoroczną edycję 163 artystów zgłosiło ponad 500 rysunków. Triennale zdecydowanie przyczyniło się do rozwoju kolekcji współczesnego polskiego rysunku w Muzeum Kresów. Wyróżnione prace pozostają w zbiorach instytucji. Wielu artystów regularnie bierze udział w rywalizacji, dzięki czemu oglądając wystawę można odczuć namiastkę poprzednich edycji. Dodatkowo w tym roku wyświetlono film z pracami z poprzednich lat, co umożliwiło zwiedzającym porównanie siedmiu odsłon konkursu. W tym roku do rywalizacji o główną nagrodę przystąpiło wielu młodych twórców. Wśród nich znalazła się rodowita lubaczowianka Agnieszka Szpyt, a z Lubelszczyzny – Jan Ferenc. W wystawie pokonkursowej widać jej bogactwo. Prace są wykonywane nie tylko ołówkiem i węglem. Do stworzenia dzieł posłużono się dodatkowo włóczką, wykorzystano biały pas. Część prac była kolorowa, inne zostały utrzymane w tonacjach szarości. Dla jednego z artystów inspirację stanowił Tadeusz Różewicz. w kilku innych. Niektóre rysunki miały formę niezwykle oszczędną, ujawniały jedynie mały zarysowany fragment kartki. Oscylowały między abstrakcją a figuracją. Taka różnorodność rysunków sprawia, że zastanawiałam się nad kryterium oceny. Co może stanowić jej przedmiot: kreatywność, pomysłowość, a może doskonały kunszt i cierpliwość artystów? Wystawę tworzyły dzieła pojedyncze, dyptyki i tryptyki. Ich rozmaitość powoduje, że nie sposób pominąć wyżej wymienionych wartości przy ocenie prac.
Aleksandra Hojdak
W Lubaczowie, niewielkim miasteczku na Podkarpaciu, znajduje się XVIII-wieczny spichlerz. To obecna siedziba Muzeum Kresów, w którym odbywa się konkurs „Triennale Polskiego Rysunku Współczesnego”. W tym roku po raz siódmy przyznano nagrody i wyróżnienia. Grand Prix otrzymał Jan Trojan z Łodzi, pozostałe wręczone zostały Mateuszowi Lenartowi, Cyprianowi Biełaniecowi i Annie Kuc. Przyznano sześć wyróżnień.
Konkurs odbywa się od 1994 roku. Na tegoroczną edycję 163 artystów zgłosiło ponad 500 rysunków. Triennale zdecydowanie przyczyniło się do rozwoju kolekcji współczesnego polskiego rysunku w Muzeum Kresów. Wyróżnione prace pozostają w zbiorach instytucji. Wielu artystów regularnie bierze udział w rywalizacji, dzięki czemu oglądając wystawę można odczuć namiastkę poprzednich edycji. Dodatkowo w tym roku wyświetlono film z pracami z poprzednich lat, co umożliwiło zwiedzającym porównanie siedmiu odsłon konkursu. W tym roku do rywalizacji o główną nagrodę przystąpiło wielu młodych twórców. Wśród nich znalazła się rodowita lubaczowianka Agnieszka Szpyt, a z Lubelszczyzny – Jan Ferenc. W wystawie pokonkursowej widać jej bogactwo. Prace są wykonywane nie tylko ołówkiem i węglem. Do stworzenia dzieł posłużono się dodatkowo włóczką, wykorzystano biały pas. Część prac była kolorowa, inne zostały utrzymane w tonacjach szarości. Dla jednego z artystów inspirację stanowił Tadeusz Różewicz. w kilku innych. Niektóre rysunki miały formę niezwykle oszczędną, ujawniały jedynie mały zarysowany fragment kartki. Oscylowały między abstrakcją a figuracją. Taka różnorodność rysunków sprawia, że zastanawiałam się nad kryterium oceny. Co może stanowić jej przedmiot: kreatywność, pomysłowość, a może doskonały kunszt i cierpliwość artystów? Wystawę tworzyły dzieła pojedyncze, dyptyki i tryptyki. Ich rozmaitość powoduje, że nie sposób pominąć wyżej wymienionych wartości przy ocenie prac.
Amplituda wrażeń: 13. Międzynarodowy Festiwal Sztuki „Interakcje” w Piotrkowie Trybunalskim
______
Paulina Kempisty
To był bogaty w emocje festiwal. Pełen kontrastów, napięć, ekspresji i poetyckich, zagadkowych obrazów. Czyli właśnie taki, jaki miał być według zamysłu kuratorskiego Artiego Grabowskiego. Zapraszanie kuratora jest praktykowane przez organizatorów od 2006 roku – do tej pory rolę tę pełnili: Alastair MacLennan, Richard Martel, Chumpon Apisuk, Alexander Del Re oraz Małgorzata Butterwick wspólnie z Angelem Pastorem.
„Interakcje” odbyły się w Piotrkowie Trybunalskim już po raz trzynasty, od samego początku organizowali je Piotr Gajda i Gordian Piec. Wieloletnimi gośćmi festiwalu są Jan Świdziński, który tym razem nie mógł przyjechać oraz Przemysław Kwiek. Stałym punktem programu jest również performance Grupy Restauracja Europa (Piotr Gajda, Gordian Piec, współpraca: Mariusz Marchlewicz, Olga Nowakowska). W tym roku wystąpił także przybyły z Francji Ryszard Piegza – jeden z współtwórców „Interakcji”. Festiwal miał miejsce, jak zawsze – w maju. Wystąpiło prawie czterdziestu artystów z siedemnastu krajów, w tym dwie grupy artystyczne i jedna muzyczna. Główna część festiwalu odbywała się w Ośrodku Działań Artystycznych w godzinach wieczornych aż do późnej nocy, natomiast w ciągu dnia artyści występowali w różnych przestrzeniach: na Rynku Trybunalskim i jego okolicach oraz w galerii handlowej. Podobnie jak w poprzedniej edycji festiwalu, w ramach tzw. „OFF Interakcji” wystąpili studenci debiutujący w polu sztuki performance, wybrani przez wykładowców Akademii Sztuk Pięknych z Gdańska, Szczecina, Poznania, Wrocławia i Krakowa. BBB Johannes Deimling prowadził warsztaty performance, których uczestnicy wykonali finałową prezentację ostatniego dnia festiwalu. Ożywczo na formułę festiwalu podziałał koncert grupy Hati (Polska) w towarzystwie Z’EV-a (USA).
Paulina Kempisty
To był bogaty w emocje festiwal. Pełen kontrastów, napięć, ekspresji i poetyckich, zagadkowych obrazów. Czyli właśnie taki, jaki miał być według zamysłu kuratorskiego Artiego Grabowskiego. Zapraszanie kuratora jest praktykowane przez organizatorów od 2006 roku – do tej pory rolę tę pełnili: Alastair MacLennan, Richard Martel, Chumpon Apisuk, Alexander Del Re oraz Małgorzata Butterwick wspólnie z Angelem Pastorem.
„Interakcje” odbyły się w Piotrkowie Trybunalskim już po raz trzynasty, od samego początku organizowali je Piotr Gajda i Gordian Piec. Wieloletnimi gośćmi festiwalu są Jan Świdziński, który tym razem nie mógł przyjechać oraz Przemysław Kwiek. Stałym punktem programu jest również performance Grupy Restauracja Europa (Piotr Gajda, Gordian Piec, współpraca: Mariusz Marchlewicz, Olga Nowakowska). W tym roku wystąpił także przybyły z Francji Ryszard Piegza – jeden z współtwórców „Interakcji”. Festiwal miał miejsce, jak zawsze – w maju. Wystąpiło prawie czterdziestu artystów z siedemnastu krajów, w tym dwie grupy artystyczne i jedna muzyczna. Główna część festiwalu odbywała się w Ośrodku Działań Artystycznych w godzinach wieczornych aż do późnej nocy, natomiast w ciągu dnia artyści występowali w różnych przestrzeniach: na Rynku Trybunalskim i jego okolicach oraz w galerii handlowej. Podobnie jak w poprzedniej edycji festiwalu, w ramach tzw. „OFF Interakcji” wystąpili studenci debiutujący w polu sztuki performance, wybrani przez wykładowców Akademii Sztuk Pięknych z Gdańska, Szczecina, Poznania, Wrocławia i Krakowa. BBB Johannes Deimling prowadził warsztaty performance, których uczestnicy wykonali finałową prezentację ostatniego dnia festiwalu. Ożywczo na formułę festiwalu podziałał koncert grupy Hati (Polska) w towarzystwie Z’EV-a (USA).
Jurkiewicz w Muzeum Narodowym we Wrocławiu
_______
Agnieszka Chwiałkowska
Action painting, op-art, przedmioty niemożliwe czy matematyczna analiza – to wszystko w jednym miejscu i czasie, w sztuce jednego człowieka – artysty totalnego. Do końca września w Muzeum Narodowym we Wrocławiu można oglądać retrospektywną wystawę jednego z najwybitniejszych twórców polskiej sztuki okresu powojennego – Zdzisława Jurkiewicza. Na ekspozycji zorganizowanej z okazji 80-tych urodzin artysty zgromadzono cały jego dorobek twórczy, można zobaczyć rysunki, obrazy, fotografie pochodzące z muzeów i galerii w całej Polsce. Artysta jawi się nam również jako autor wierszy, tekstów teoretycznych i manifestów artystycznych, poszukujący wszelkich granic i przekraczający je. Pierwsze lata twórczości Jurkiewicza zdominowała inspiracja światłem organicznym, co przełożyło się na powstanie kompozycji abstrakcyjnych, posiadających ducha sztuki materii. Niemalże w tym samym czasie, pod wpływem malarstwa gestu, płótna stały się świetliste, powierzchnie dynamiczne i przepełnione intensywnymi barwami. Każdy ruch i kreska były przemyślane, jak mówi sam Jurkiewicz „gest” stał się wręcz – "spatynowany, sterowany i wspomagany". Owocem tego eksperymentu są dwa cykle – Agresje (1965-66) i Inwazje (1966-67), których zaprezentowana została inwazja kanciastych i zgeometryzowanych kształtów stapiających się w nowoczesną, bliżej nie określoną całość. Agresja pojawia się zaś w zdynamizowanym ruchu potęgowanym dodatkowo poprzez kontrast monochromatycznych barw. Całość zawieszona zostaje w bliżej nie określonej, nieco kosmicznej przestrzeni.
Agnieszka Chwiałkowska
Action painting, op-art, przedmioty niemożliwe czy matematyczna analiza – to wszystko w jednym miejscu i czasie, w sztuce jednego człowieka – artysty totalnego. Do końca września w Muzeum Narodowym we Wrocławiu można oglądać retrospektywną wystawę jednego z najwybitniejszych twórców polskiej sztuki okresu powojennego – Zdzisława Jurkiewicza. Na ekspozycji zorganizowanej z okazji 80-tych urodzin artysty zgromadzono cały jego dorobek twórczy, można zobaczyć rysunki, obrazy, fotografie pochodzące z muzeów i galerii w całej Polsce. Artysta jawi się nam również jako autor wierszy, tekstów teoretycznych i manifestów artystycznych, poszukujący wszelkich granic i przekraczający je. Pierwsze lata twórczości Jurkiewicza zdominowała inspiracja światłem organicznym, co przełożyło się na powstanie kompozycji abstrakcyjnych, posiadających ducha sztuki materii. Niemalże w tym samym czasie, pod wpływem malarstwa gestu, płótna stały się świetliste, powierzchnie dynamiczne i przepełnione intensywnymi barwami. Każdy ruch i kreska były przemyślane, jak mówi sam Jurkiewicz „gest” stał się wręcz – "spatynowany, sterowany i wspomagany". Owocem tego eksperymentu są dwa cykle – Agresje (1965-66) i Inwazje (1966-67), których zaprezentowana została inwazja kanciastych i zgeometryzowanych kształtów stapiających się w nowoczesną, bliżej nie określoną całość. Agresja pojawia się zaś w zdynamizowanym ruchu potęgowanym dodatkowo poprzez kontrast monochromatycznych barw. Całość zawieszona zostaje w bliżej nie określonej, nieco kosmicznej przestrzeni.
Muzeum krytyczne – między (post)humanistyką a zmianą społeczną
O książce Piotra Piotrowskiego Muzeum krytyczne (Poznań 2011)
_______
Tomek Kitliński
Kryzys gospodarki, kryzys kultury, kryzys podmiotu. Wreszcie, kryzys praktyki i samej koncepcji muzeum. Wobec kryzysu potrzeba nam pilnie krytyki, którą przeprowadza Piotr Piotrowski w książce "Muzeum krytyczne". Wraz z Katarzyną Murawską-Muthesius wprowadzał ideę muzeum krytycznego w życie, dał mu -- na piętnaście miesięcy -- istnienie. Po owych piętnastu miesiącach nastąpiła kolejna w naszym kraju zapaść moralna: dyrektor nie był już w stanie realizować swej wizji, a muzeum krytyczne przestało istnieć, co jest stratą kultury światowej. W Budapeszcie odbyła się manifestacja protestacyjna, a u nas list protestacyjny, zainicjowany przez Magdalenę Radomską.
Książka Muzeum krytyczne akcentuje pluralizm (zawsze mnogich!) historii sztuki. Ma jednak znaczenie nie tylko dla muzealników, historyków sztuki, ale także dla antropologów i animatorów miasta (rozważa się tu kosmopolityzm Londynu, Warszawy). Książka Piotra Piotrowskiego przynosi także lekturę dla humanistów, antyhumanistów, posthumanistów, stanowi bowiem summę przemian we współczesnej myśli z wyostrzeniem krytycznych studiów muzealnych i cultural studies, w których za diagnozą Ewy Domańskiej autor dostrzega przewrotowość, insurekcyjność.
Metodologicznie cenny jest zwłaszcza część książki Muzeum wśród nauk humanistycznych, która tytułem nawiązuje do rozprawy Jana Białostockiego Historia sztuki wśród nauk humanistycznych. Z inwencją Piotr Piotrowski nazywa upadek i ratunek muzeologii, a wręcz całej myśli i praxis z pogranicza nauki i społeczeństwa. Muzeum może rozwinąć krytyczne rozumienie płci, etniczności, klasy i przeciwdziałać wykluczeniom.
W Polsce muzea to nadal wykluczające instytucje, przytłaczające architekturą i ideologią monumenty, opiewające świetlane i wykorzystywane do uroczystości megalomanii narodowej. Nie są to nawet przybytki Muz czy świątynie świeckie jak produkty XVIII wieku, lecz gabinety osobliwości szowinistycznych. Gdzie zatem miejsce do tworzenia nowatorskiej, wolnej od stereotypów wiedzy? Muzeum to nie tylko część przemysłu kulturalnego, ale także producent kognitywny – zachowuje stare, ale i pracuje nad nowymi pomysłami: od siostrzeństwa pitagorejskiego, Akademii Platońskiej zwanej „muzeum” czy wzorowanego na niej Muzeum Aleksandryjskiego do omawianego przez Piotra Piotrowskiego postmuzeum. Ta instytucja winna i w Polsce otworzyć się na naukę i jej nowe prądy, na działalność socjalną, na bezpośredni udział publiczności.
_______
Tomek Kitliński
Kryzys gospodarki, kryzys kultury, kryzys podmiotu. Wreszcie, kryzys praktyki i samej koncepcji muzeum. Wobec kryzysu potrzeba nam pilnie krytyki, którą przeprowadza Piotr Piotrowski w książce "Muzeum krytyczne". Wraz z Katarzyną Murawską-Muthesius wprowadzał ideę muzeum krytycznego w życie, dał mu -- na piętnaście miesięcy -- istnienie. Po owych piętnastu miesiącach nastąpiła kolejna w naszym kraju zapaść moralna: dyrektor nie był już w stanie realizować swej wizji, a muzeum krytyczne przestało istnieć, co jest stratą kultury światowej. W Budapeszcie odbyła się manifestacja protestacyjna, a u nas list protestacyjny, zainicjowany przez Magdalenę Radomską.
Książka Muzeum krytyczne akcentuje pluralizm (zawsze mnogich!) historii sztuki. Ma jednak znaczenie nie tylko dla muzealników, historyków sztuki, ale także dla antropologów i animatorów miasta (rozważa się tu kosmopolityzm Londynu, Warszawy). Książka Piotra Piotrowskiego przynosi także lekturę dla humanistów, antyhumanistów, posthumanistów, stanowi bowiem summę przemian we współczesnej myśli z wyostrzeniem krytycznych studiów muzealnych i cultural studies, w których za diagnozą Ewy Domańskiej autor dostrzega przewrotowość, insurekcyjność.
Metodologicznie cenny jest zwłaszcza część książki Muzeum wśród nauk humanistycznych, która tytułem nawiązuje do rozprawy Jana Białostockiego Historia sztuki wśród nauk humanistycznych. Z inwencją Piotr Piotrowski nazywa upadek i ratunek muzeologii, a wręcz całej myśli i praxis z pogranicza nauki i społeczeństwa. Muzeum może rozwinąć krytyczne rozumienie płci, etniczności, klasy i przeciwdziałać wykluczeniom.
W Polsce muzea to nadal wykluczające instytucje, przytłaczające architekturą i ideologią monumenty, opiewające świetlane i wykorzystywane do uroczystości megalomanii narodowej. Nie są to nawet przybytki Muz czy świątynie świeckie jak produkty XVIII wieku, lecz gabinety osobliwości szowinistycznych. Gdzie zatem miejsce do tworzenia nowatorskiej, wolnej od stereotypów wiedzy? Muzeum to nie tylko część przemysłu kulturalnego, ale także producent kognitywny – zachowuje stare, ale i pracuje nad nowymi pomysłami: od siostrzeństwa pitagorejskiego, Akademii Platońskiej zwanej „muzeum” czy wzorowanego na niej Muzeum Aleksandryjskiego do omawianego przez Piotra Piotrowskiego postmuzeum. Ta instytucja winna i w Polsce otworzyć się na naukę i jej nowe prądy, na działalność socjalną, na bezpośredni udział publiczności.
Niepokorny Dunikowski
_______
Agnieszka Chwiałkowska
Zerwanie z dotychczas obowiązującą Rodinowską manierą, stosowanie polichromii mimo ogólnie przyjętego kanonu, że posąg winien być monochromatyczny, a przede wszystkim tworzenie dzieł zgodnych z duchem epoki, wyrażających swoje czasy, a więc sprzeciwienie się akademickiemu teatrowi. Z drugiej zaś strony odznaczenie Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, uzyskanie w 1929 roku Diplome de Grand Prix na wystawie w Paryżu czy choćby nawet objęcie profesury na krakowskiej ASP zaledwie w wieku 29 lat. Tak jawi się współczesnemu odbiorcy „nasz” mistrz – niesamowicie zdolny, ale i uparty, szybko biegający i krzyczący gdy coś mu się nie podoba, łamiący wszelkie konwencje czy może po prostu niepokorny - jak powiedziała Joanna Torchała – kuratorka retrospektywnej wystawy Xawerego Dunikowskiego w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Ekspozycja powstała we współpracy z Muzeum Rzeźby imienia Xawerego Dunikowskiego w warszawskiej Królikarni będąc zarazem głównym punktem uświetniającym obchody istnienia 30-lecia Centrum Rzeźby Polskiej.
Agnieszka Chwiałkowska
„…Cała moja praca stała zawsze w niezgodzie z otaczającymi mnie warunkami.
Walczyłem. Dziś ciągle czuję się młody i gotów do dalszej walki o prawdę w sztuce..”
/ X. Dunikowski/
Zerwanie z dotychczas obowiązującą Rodinowską manierą, stosowanie polichromii mimo ogólnie przyjętego kanonu, że posąg winien być monochromatyczny, a przede wszystkim tworzenie dzieł zgodnych z duchem epoki, wyrażających swoje czasy, a więc sprzeciwienie się akademickiemu teatrowi. Z drugiej zaś strony odznaczenie Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, uzyskanie w 1929 roku Diplome de Grand Prix na wystawie w Paryżu czy choćby nawet objęcie profesury na krakowskiej ASP zaledwie w wieku 29 lat. Tak jawi się współczesnemu odbiorcy „nasz” mistrz – niesamowicie zdolny, ale i uparty, szybko biegający i krzyczący gdy coś mu się nie podoba, łamiący wszelkie konwencje czy może po prostu niepokorny - jak powiedziała Joanna Torchała – kuratorka retrospektywnej wystawy Xawerego Dunikowskiego w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Ekspozycja powstała we współpracy z Muzeum Rzeźby imienia Xawerego Dunikowskiego w warszawskiej Królikarni będąc zarazem głównym punktem uświetniającym obchody istnienia 30-lecia Centrum Rzeźby Polskiej.
Wystawa Roee Rosena w Zamku Ujazdowskim
_____
Gabriela Rybak
Wystawa Roee Rosena wprowadza widza w świat znajdujący się "pomiędzy" - w fazie niedokonania, leżący w jakiejś nieprzyjemnej i niedookreślonej przestrzeni. To miejsce, w którym nie może nastąpić przesilenie i zajęcie określonej pozycji. Być może podobny stan zawieszenia odczuwają znajdujące się pomiędzy Niebem a Piekłem dusze czyśćcowe. Tego nie wiemy, bo nie wiemy czy istnieje dusza, a także czy istnieje Czyściec. Wiemy natomiast, że wobec wystawy izraelskiego twórcy nie można pozostać obojętnym, podobnie jak indyferentnym nie pozostaje się podczas kontaktów z osobami chorymi na schizofrenię. Często jest tak, że czujemy wówczas konsternację oraz niemożliwy do natychmiastowego zwerbalizowania dyskomfort psychiczny. Pierwsza konsternacja. Po wejściu na wystawę, dzierżąc w dłoniach kartkę, na której czarno na białym tkwi wiadomość, iż Justine Frank jest postacią fikcyjną (nie przeczytałam tej informacji wcześniej), rozczarowawszy się uprzednio znikomą w stosunku do poziomu rozreklamowania wystawy ilością zaprezentowanych prac Rosena, zachwycam się dziełami artystki, krytykując jednocześnie w myślach postępowanie kuratorów ekspozycji. Zachwycam się obrazami Justine Frank podziwiając także ich nadzwyczaj dobry stan zachowania. Robię zdjęcie jej portretowemu zdjęciu. Podziwiam czarne, piękne oczy. Zastanawiam się czemu jej życie tak dziwnie się potoczyło i głośno mówię o tym koledze. Pan, który siedzi w rogu sali wystaw uśmiecha się pod nosem. Nie wiem czemu.
Gabriela Rybak
Wystawa Roee Rosena wprowadza widza w świat znajdujący się "pomiędzy" - w fazie niedokonania, leżący w jakiejś nieprzyjemnej i niedookreślonej przestrzeni. To miejsce, w którym nie może nastąpić przesilenie i zajęcie określonej pozycji. Być może podobny stan zawieszenia odczuwają znajdujące się pomiędzy Niebem a Piekłem dusze czyśćcowe. Tego nie wiemy, bo nie wiemy czy istnieje dusza, a także czy istnieje Czyściec. Wiemy natomiast, że wobec wystawy izraelskiego twórcy nie można pozostać obojętnym, podobnie jak indyferentnym nie pozostaje się podczas kontaktów z osobami chorymi na schizofrenię. Często jest tak, że czujemy wówczas konsternację oraz niemożliwy do natychmiastowego zwerbalizowania dyskomfort psychiczny. Pierwsza konsternacja. Po wejściu na wystawę, dzierżąc w dłoniach kartkę, na której czarno na białym tkwi wiadomość, iż Justine Frank jest postacią fikcyjną (nie przeczytałam tej informacji wcześniej), rozczarowawszy się uprzednio znikomą w stosunku do poziomu rozreklamowania wystawy ilością zaprezentowanych prac Rosena, zachwycam się dziełami artystki, krytykując jednocześnie w myślach postępowanie kuratorów ekspozycji. Zachwycam się obrazami Justine Frank podziwiając także ich nadzwyczaj dobry stan zachowania. Robię zdjęcie jej portretowemu zdjęciu. Podziwiam czarne, piękne oczy. Zastanawiam się czemu jej życie tak dziwnie się potoczyło i głośno mówię o tym koledze. Pan, który siedzi w rogu sali wystaw uśmiecha się pod nosem. Nie wiem czemu.
Sen w operze
_______
Aleksandra Hojdak
Kto z nas nie lubi spać, śnić o swych najskrytszych marzeniach? W nocy lubimy uciekać do świata fantazji, gdzie wszystko jest dozwolone, nie ma systemu zakazów i nakazów. Z marzeń sennych czerpią surrealiści, których współczesnym przedstawicielem jest Rafał Olbiński, rysownik, grafik i plakacista. Projektuje dla New York City Opera, Philadelphia Opera oraz teatrów i oper polskich. Jest laureatem ponad 100 nagród. Pod koniec maja w 2011 r. w lubelskiej Galerii Gardzienice wystawił swoje prace na wystawie „Plakaty/rysunki”. Jej kuratorem była Zuzanna Zubek.
W piwnicznych pomieszczeniach galerii zaprezentowano plakaty artysty, pochodzące z jego prywatnej kolekcji. Pierwsza z sal wyróżniała się od pozostałych rysunkami, które zestawione zostały z plakatami. Szkice przedstawiały wstępną pracę artysty. Porównując rysunek z plakatem można było dostrzec kilka różnic. Dzięki porównaniu ze sobą rysunków i plakatów doskonale widać jak zmieniają się szczegóły danego dzieła podczas pracy. Czyżby wynikało to z nałożenia koloru i większego formatu plakatów? Czy może grafik uważał, że diabeł tkwi w szczególe? Podczas oglądania wystawy odnosiło się wrażenie, że Olbiński chce się bawić z widzem w grę polegającą na znalezieniu 10 różnic na obrazkach. Zabawa w jaką jest wciągnięty odbiorca powoduje, że zaczyna on dokładniej się przyglądać dziełom, a sam rysownik odkrywa przed nim część swojej pracowni projektowej.
Oglądając prace wyeksponowane w kolejnych pomieszczeniach można szybko dostrzec charakterystyczne dla Olbińskiego powtarzające się motywy na plakatach: spiralna droga (często zmieniająca się w inną rzecz, na przykład w zieloną butelkę), przedstawienia na sukniach, czy twarze mężczyzny i kobiety patrzące na siebie. Powoduje to, że plakaty stają się rozpoznawalne, ironiczne i przede wszystkim surrealistyczne. Przyglądając się dziełom nie raz nasza buzia uśmiechnie się, dzięki zaskakującym i humorystycznym zestawieniom artysty. Jedno z dzieł przedstawia siedzącą na krześle, odwróconą tyłem do widza dziewczynę, która zachwyca się nocnym widokiem. Ku naszemu zaskoczeniu jej nogi opierają się o półksiężyc. Inny równie ciekawy afisz obrazuje klauna trzymającego rozłożony parasol z sukni pewnej pani. W tym dziele występuje sprzeczność. Niebo jest pełne białych, jasnych chmur, a spod parasola wyłaniają się krople deszczu. Plakacista swoje prace buduje dzięki przedmiotom realnym, ale jego wyobraźnia łączy je w nierzeczywiste przedstawienia. Pod tym względem należy Olbińskiego porównać z przedstawicielem nurtu surrealistycznego – Salvadorem Dali, którego najbardziej znane prace to: „Płonąca żyrafa” czy „Trwałość pamięci”.
Aleksandra Hojdak
Kto z nas nie lubi spać, śnić o swych najskrytszych marzeniach? W nocy lubimy uciekać do świata fantazji, gdzie wszystko jest dozwolone, nie ma systemu zakazów i nakazów. Z marzeń sennych czerpią surrealiści, których współczesnym przedstawicielem jest Rafał Olbiński, rysownik, grafik i plakacista. Projektuje dla New York City Opera, Philadelphia Opera oraz teatrów i oper polskich. Jest laureatem ponad 100 nagród. Pod koniec maja w 2011 r. w lubelskiej Galerii Gardzienice wystawił swoje prace na wystawie „Plakaty/rysunki”. Jej kuratorem była Zuzanna Zubek.
W piwnicznych pomieszczeniach galerii zaprezentowano plakaty artysty, pochodzące z jego prywatnej kolekcji. Pierwsza z sal wyróżniała się od pozostałych rysunkami, które zestawione zostały z plakatami. Szkice przedstawiały wstępną pracę artysty. Porównując rysunek z plakatem można było dostrzec kilka różnic. Dzięki porównaniu ze sobą rysunków i plakatów doskonale widać jak zmieniają się szczegóły danego dzieła podczas pracy. Czyżby wynikało to z nałożenia koloru i większego formatu plakatów? Czy może grafik uważał, że diabeł tkwi w szczególe? Podczas oglądania wystawy odnosiło się wrażenie, że Olbiński chce się bawić z widzem w grę polegającą na znalezieniu 10 różnic na obrazkach. Zabawa w jaką jest wciągnięty odbiorca powoduje, że zaczyna on dokładniej się przyglądać dziełom, a sam rysownik odkrywa przed nim część swojej pracowni projektowej.
Oglądając prace wyeksponowane w kolejnych pomieszczeniach można szybko dostrzec charakterystyczne dla Olbińskiego powtarzające się motywy na plakatach: spiralna droga (często zmieniająca się w inną rzecz, na przykład w zieloną butelkę), przedstawienia na sukniach, czy twarze mężczyzny i kobiety patrzące na siebie. Powoduje to, że plakaty stają się rozpoznawalne, ironiczne i przede wszystkim surrealistyczne. Przyglądając się dziełom nie raz nasza buzia uśmiechnie się, dzięki zaskakującym i humorystycznym zestawieniom artysty. Jedno z dzieł przedstawia siedzącą na krześle, odwróconą tyłem do widza dziewczynę, która zachwyca się nocnym widokiem. Ku naszemu zaskoczeniu jej nogi opierają się o półksiężyc. Inny równie ciekawy afisz obrazuje klauna trzymającego rozłożony parasol z sukni pewnej pani. W tym dziele występuje sprzeczność. Niebo jest pełne białych, jasnych chmur, a spod parasola wyłaniają się krople deszczu. Plakacista swoje prace buduje dzięki przedmiotom realnym, ale jego wyobraźnia łączy je w nierzeczywiste przedstawienia. Pod tym względem należy Olbińskiego porównać z przedstawicielem nurtu surrealistycznego – Salvadorem Dali, którego najbardziej znane prace to: „Płonąca żyrafa” czy „Trwałość pamięci”.
„Sąsiedzi” Festiwal Teatrów Europy Środkowej
_______
Agnieszka Rozciecha
Daję cywilizacji narkozę, bo inaczej by siebie nie zniosła. Dlatego nie wolno jej budzić... Utrzymuję na skraju równowagi to, co beze mnie runęłoby w agonię powszechną. Jestem ostatnim Atlasem tego świata.
Kongres futurologiczny - Stanisław Lem
Planeta Lem to najnowszy spektakl plenerowy Teatru Biuro Podróży z Poznania. Powstał w koprodukcji z Instytutem Adama Mickiewicza w ramach Zagranicznego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011 . Spektakl zaprezentowany zostanie w Londynie, Brukseli, Paryżu, Madrycie, Berlinie, Kijowie i Moskwie. W środę natomiast zagościł w naszym mieście, jako jedno z wydarzeń VI Festiwalu Teatrów Europy Środkowej "Sąsiedzi" , który tego dnia, właśnie się rozpoczął na Placu Litewskim w naszym Lublinie.
Inspiracją do powstania przedstawienia – jak mówi Paweł Szkotak, reżyser spektaklu –stał się świat Stanisława Lema. Przenikliwa diagnoza współczesnego świata, posłużyła twórcom inscenizacji do zaprezentowania refleksji na temat relacji między rozwojem technologii a ograniczeniami ludzkiego gatunku. Postaci znane z powieści i opowiadań Lema: Ijon Tichy, profesor Tarantoga, społeczność Lepniaków, superkomputer, roboty. W plenerowym widowisku wykorzystano ruchomą scenografię, efekty świetlne i projekcje multimedialne. Specjalnie skomponowana muzyka stanowi połączenie brzmień symfonicznych z postindustrialnymi. Początkowo ogladając spektakl na Placu Litewskim nie byłam ani zachwycona ani poruszona, może dlatego, że nigdy nie lubiłam fantastyki a jedyne co zwróciło moją uwagę to inscenizacja. Jednak gdy akcja się rozwinęła, przestałam patrzeć na „Planetę Lema” jak kolejny współczesny, "modny" spektakl, a zaczęłam dostrzegać sens przedstawienia. Warto zwrócić uwagę, że gra aktorów była naprawdę dobra, świetnie skomponowano muzykę do przedstawienia, która oddawała istotę spektaklu.
Agnieszka Rozciecha
Daję cywilizacji narkozę, bo inaczej by siebie nie zniosła. Dlatego nie wolno jej budzić... Utrzymuję na skraju równowagi to, co beze mnie runęłoby w agonię powszechną. Jestem ostatnim Atlasem tego świata.
Kongres futurologiczny - Stanisław Lem
Planeta Lem to najnowszy spektakl plenerowy Teatru Biuro Podróży z Poznania. Powstał w koprodukcji z Instytutem Adama Mickiewicza w ramach Zagranicznego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011 . Spektakl zaprezentowany zostanie w Londynie, Brukseli, Paryżu, Madrycie, Berlinie, Kijowie i Moskwie. W środę natomiast zagościł w naszym mieście, jako jedno z wydarzeń VI Festiwalu Teatrów Europy Środkowej "Sąsiedzi" , który tego dnia, właśnie się rozpoczął na Placu Litewskim w naszym Lublinie.
Inspiracją do powstania przedstawienia – jak mówi Paweł Szkotak, reżyser spektaklu –stał się świat Stanisława Lema. Przenikliwa diagnoza współczesnego świata, posłużyła twórcom inscenizacji do zaprezentowania refleksji na temat relacji między rozwojem technologii a ograniczeniami ludzkiego gatunku. Postaci znane z powieści i opowiadań Lema: Ijon Tichy, profesor Tarantoga, społeczność Lepniaków, superkomputer, roboty. W plenerowym widowisku wykorzystano ruchomą scenografię, efekty świetlne i projekcje multimedialne. Specjalnie skomponowana muzyka stanowi połączenie brzmień symfonicznych z postindustrialnymi. Początkowo ogladając spektakl na Placu Litewskim nie byłam ani zachwycona ani poruszona, może dlatego, że nigdy nie lubiłam fantastyki a jedyne co zwróciło moją uwagę to inscenizacja. Jednak gdy akcja się rozwinęła, przestałam patrzeć na „Planetę Lema” jak kolejny współczesny, "modny" spektakl, a zaczęłam dostrzegać sens przedstawienia. Warto zwrócić uwagę, że gra aktorów była naprawdę dobra, świetnie skomponowano muzykę do przedstawienia, która oddawała istotę spektaklu.
Wizualny urok głuchej mównicy*
_______
Liliana Kozak
Wicher wieje, ciemne dymy za sobą niesie. Potencjał ludzkich myśli - opada szary popiół. Żyjemy w radioaktywnych czasach, ciekawych, jak mawiają Chińczycy. Podobno niewielkie dawki radioaktywności pobudzają szare komórki do odnowy. Idee i nadzieje układają się w powietrzu, jak cząsteczki cukru w leku homeopatycznym. Mimo, że źródło dawno zanikło, echo wszystkich działań przebrzmiewać będzie jeszcze długo. W kościele Św. Jana mogliśmy posłuchać trzepotu skrzydeł motyla, jednocząc się ze wszystkimi emocjami i przeszłością tego, co dla człowieka oznacza świętość. Kokon cywilizacji przepoczwarza się, natura naszej planety w którymś momencie zaczęła kojarzyć przemianę z bólem. Jeżeli choć jedna myśl o kreacji bez niewolniczych konsekwencji cierpienia pojawiła się podczas tego artystycznego misterium, czekam na nią. Niech rola wartości znaczeń zwielokrotni ten sygnał, przekraczając próg słyszalności. Czarne w rzeczywistości skrzydła motyla Blue Morph (1), lśnią błękitem stwarzając kojącą możliwość paradoksu.
Kolory tęczy, wybełtane, zamiast bogactwa możliwości, mogą przedzierzgnąć się w szarość, ale to nie oznacza pozostawania w jednej częstotliwości. Pozasłyszalna cisza, od momentu wielkiego wybuchu trwa do dzisiaj. Marzenia, by dotknąć gwiazd, spowodowały narodziny kosmicznych rakiet, aby upaść, wraz ze straszliwą konsekwencją kierunku ziemia - ziemia. W ten sposób kreatorzy tacy jak Frank Malina (2) zostają artystami, uciekając od atawizmów ludzkich braci. Instalacja człowieka może w pewnym momencie wybuchnąć jak rosyjska sławojka Wilhelma Reich’a (3), który włożył rad do wspaniałego urządzenia, generującego baterie na orgazmiczne przyjemności. Do wszystkiego trzeba mieć dystans, gdy się kończy, zaczyna się odcinać kupony od normalności. Szczęśliwie, zaczynamy coraz lepiej rozumieć korzyści nanotechnologii, więc miarka do wspomnianych kuponów zyskała nową podziałkę.
Zdrowe proporcje obowiązujące ludzi renesansu, a sławione co najmniej od czasów antyku, nie poszły w zapomnienie. Roger Malina (4) odpowiedzialny za ścieżki, na które wkroczył jego ojciec, buduje następne mosty dla przyszłych pokoleń. Podkreśla, że potrzebna jest sieć kontaktowa, oparta na logicznym połączeniu, a nie nadinterpretacji. To, tak jakby wydeptane kierunki ścieżek, ponakładać, aż zatracą swoją kierunkowość, specyfikę wyznaczaną zawsze skądś-dokądś, zmieniając tym dowolny obszar w pobojowisko.
Organizm człowieka zaczyna się uwrażliwiać. Przypomina sobie ziemię opanowując emocje zwierzęcia, lawirującą między załomami swoich poczynań, zyskując szacunek dla każdego rodzaju materii; również żywej materii roślin, pozbawionej systemu nerwowego, co nie oznacza, że woli życia czy istnienia. Prosty przykład, amputacja ręki pod znieczuleniem z gwarancją przyszłego, bezbolesnego funkcjonowania, czy bardziej adekwatna eutanazja – nie boli, prawda? Zwłaszcza, przy obserwacji świadomego stylu życia niektórych elit populacji. Cokolwiek by nie myśleć o prawach roślin, które wziął pod uwagę szwajcarski rząd (5), warto pamiętać o starej prawdzie. Każda emocja ma treść, pogrążanie się w bezmyślności, depcząc i niszcząc żywe lub nieżywe, sprawi, że prędzej czy później poczujemy urok naszych kroków. Na pewnego rodzaju martwotę jak dotąd nie znaleziono viagry, eksperyment trwa.
Czy pomysł Przemysława Jasielskiego (6), mógłby odwołać efekt cieplarniany, kto wie? A może dymiące wulkany, te nowe sztuczne i te stare, naturalne wzbogacają przestrzeń powietrzną we florę bakteryjną, zdolną spełnić sen-marzenia Bunckminstera Fullera (7), powołując do życia Siódme niebo (8). Powietrzna cywilizacja, domy w chmurach, miasta, domniemane organizmy trwają jeszcze w bezruchu, urzeczone brakiem zdobytej świadomości.
Lustra symbolizują czar ideału, budzą się do życia mimowolne światy. Jak wiele życia zastępuje śmierci starych prawd, starego tempa. Babylon Plant Jakuba Nepraša (9) wzrasta, las roślin nie ginie, ale pnie się na słabnącej konstrukcji, jak kościec delikatnych, naszych, następnych pokoleń. Skorowidz naszych poglądów jest równoważny, jeden mechanizm, czy mnożą się różne ścieżki alternatywnych wszechświatów Everetta (10)? Trzeba się zaopatrzyć w alternatywny obszar, wiruje bogactwem figur, szept upajającego aromatu.
Informacja, bijąca źródlaną wodą epistemologii, sprawia, że działacze na polu sztuki i nauki dysponują coraz większym wachlarzem możliwości. Z jednej strony, są to przestrzenie pozwalające tworzyć wirtualne światy, inżynieria sięgająca do kwantowych procesorów. Z drugiej strony, pole sztuki stało się rodzajem kontekstualnej ramy, którą przy odpowiednim wysiłku intelektualnym, można przyłożyć niemal do wszystkiego. Można dyskutować, na ile jest potrzebna wrażliwość, a na ile elastyczność postrzegania, na ile sztuka, czy zjawisko rejestrowane w galeriach, zajmuje swoje własne terytorium. Osobiście nie mogę oprzeć się wrażeniu, że człowiek nie za bardzo nadąża już za własną myślą. A, czegoś , co porusza się szybciej niż myśl, nauka jeszcze oficjalne nie zarejestrowała, więc chwilami, mógłby to być fenomen sztuki współczesnej.
Piękno- epitet, okazuje się być często używany nieformalnie przez biologów, czy już nadużywany? Na ile prawidłowość może być nazwana pięknem, skoro, z reguły piękne jest to, co zapewnia trwanie, zbliża twarz do symetrii. Termin ten, być może, był rozumiany przez antycznych Greków lepiej, niż my rozumiemy go teraz. Nikt nie może zaprzeczyć użyteczności zdrowych genów, w ten sposób genitalia hołubione przez hindusów odzyskują sakralny aspekt, jako atrybuty przedłużające datę ważności ciała. Nie jest powiedziane, że to przezwyciężenie jest rozumne. Tak rozumiane piękno niesie spokój, prawidłowość umniejsza zagrożenie. Na ile urok dekadencji jest wirusem, uodparniającym degenerującą się cywilizację, plewiącym zniekształcone poczucie prawidłowości, okaże się w innym punkcie czasu.
Wyrażenie trzecia kultura zostało po raz pierwszy użyte przez C. P. Snowa, w 1963 (11). Jako koncepcja zostało rozwinięte przez Brockmana (12), widzącego w sztuce łącznik- korzystający z potencjału naukowego, z technologii -który jest w stanie przerzucić sieć relacji w kierunku humanizmu. Na ile manipulacja pomiędzy genomem a sztucznymi mechanizmami, dotknie naszych mózgów, definicja życia zmieni swoją postać. Rodzice przestaną być potrzebni, przestrzeń myśląca, ukradkiem opuszcza mózgi. Trzeba będzie się dwa razy zastanowić, czy kopnąć przydrożny kamień, mogący być bezprzewodowym procesorem sieci… podtrzymującym nasze własne życie…
Czekam na wykroczenie definicji synestezja poza ramy sztuki. Sygnały zmysłów mogą przesyłać wiązki wrażeń poza obszar sterowalny, kiedyś nazywało się to geniuszem, dziś być może okaże się, że naukowcy, inżynierowie, artyści, filozofowie(…) prowadzą miedzy sobą dialog, dużo bardziej bogaty niż nam się śniło. Ciekawym przykładem jest projekt Kuby Bąkowskiego Psychokinetic Synergy (13), mający użyć zbiorowej siły psychokinezy uczestników wydarzenia do przesunięcia drobiny materii. Do eksperymentu użyty będzie program Seti@Home, tak więc, do mentalnego połączenia sił ma dojść za pomocą sieci. Jest to o tyle ciekawe, że jeszcze nikt na szeroką skalę nie zastanawiał się co z sieci czerpiemy, w jakim stopniu? Czy tylko to, co widzimy w zapisie, i na ile system przewodnictwa jest kompatybilny z układem nerwowym? A, że jest podpowiada medycyna doskonaląca cyborgizację pacjentów. Do jakiego przesunięcia, i przesunięcia czego dojdzie, będzie okazja się dowiedzieć. Dzięki badaniom Moniki Fleischmann i Wolfganga Strauss’a (14), założyliśmy sobie na głowę aparat, umożliwiający zobaczenie wewnętrznej przestrzeni, tym najbardziej sceptycznym, co do jej istnienia. Pierwsi surferzy nieśmiało przenikali widmowe budynki, mogąc dotknąć geniuszu przedstawionych wewnątrz, trójwymiarowo, wizji myślicieli, naukowców, twórców.
Fenomen trzeciej kultury nieustępliwie przywołuje w mojej głowie wspomniany kokon, otaczający cywilizację człowieka, aparat ortopedyczny materii, który ułatwia poruszanie się. Ludzkość jako mutacja, lub trawiony przez amnezję twór, musi ponoć stworzyć coś, aby to zrozumieć. Jest więc pewien kierunek, rozumienie… Gdy kokon będzie odpowiednio duży, być może okaże się, że najlepiej zorganizowany komputer jakim dysponujemy, zostanie wykorzystany właściwie, powodując odpowiednie tempo rozwoju. Wszechświat galaktyk, niknący w lustrzanym odbiciu połączeń nerwowych organizmu, zostanie usłyszany nieco lepiej.
Tekst dotyczy zagadnień poruszanych na międzynarodowej konferencji naukowej W stronę trzeciej kultury . Koegzystencja sztuki nauki i technologii, która miała miejsce w Dworze Artusa w Gdańsku 22.05.-25.05.2011, realizowanej w ramach programu Art Line, komplementarnej z projektem Art & Science Meeting.
(1) Blue Morph- jedna z najnowszych instalacji Victorii Vesny, artystki zajmującej się m. in. sztuką mediów. Błękitny motyl powstał we współpracy z Jamesem Gimzewskim, naukowcem, pionierem w dziedzinie nanotechnologii.
(2) Frank Joseph Malina(1912-1981)- astronom, twórca m. In. pierwszej pomyślnej wersji wysokościowej rakiety badawczej. Po II wojnie światowej przeniósł się ze Stanów Zjednoczonych do Paryża., rozpoczynając działalność w UNESCO. W latach 50. zaczął realizować potencjał naukowca również w sztuce kinetycznej, nadal jednak prowadząc badania naukowe. W 1968 założył periodyk Leonardo, czasopismo będące zarzewiem organizacji badającej punkty styczne nauki, technologii, sztuki.
(3) Sławojka ta, w trakcie badań kontrowersyjnego naukowca zatraciła cechy pierwowzoru. Miała magazynować energię seksualną, aby wykorzystywać ją do wyższych celów. Autor –(3) Wilhalm Reich(1897-1957)psychiatra, psychoanalityk i seksuolog zakończył swój żywot w więzieniu w Pensylwanii.
(4) Roger Malina- astronom, badacz związkow między sztuką i nauką. Prezes stowarzyszenia Leonaro w Paryżu, członek zarządu Leonardo/International Society for the Arts, Sciences and Technology w San Francisco.
(5) Od roku 2008 rząd szwajcarski sporządził ustalenia prawne dotyczące ochrony i godności roślin.
(6) Przemysław Jasielski -Global Warming Control Unit(2010)- w ramach projektu artysta zbudował maszynę która produkje mgłę, przekształcającą się następnie w chmury zdolne zredukować efekt cieplarniany, poprzez odbicie promieni słońca i obniżenie temperatury.
(7) Richard Buckminster "Bucky" Fuller (1895-1983), amerykański konstruktor, architekt, wynalazca, kartograf i filozof. Pionier architektury hi-tech, jako pierwszy badał zjawisko globalizacji.
(8) Rodzaj synestezji intelektualnej, posługiwanie się myślowym kodem z jednego kierunku nauki, tłumacząc drugi, mimo, iż trzeba napisać następny, aby połączyć oba zjawiska w obszarze dostępnego pojmowania. Tłumaczenie-jest wyrazem pomocniczym, inicjującym sieć skojarzeń.
(9) Babylon Plant- animacja czeskiego artysty Jakuba Neprasa, przedstawiająca rodzaj społeczeństwa żyjący w symbiozie, mieszkający we wnętrzu ogromnej rośliny, dryfującej przez przestrzeń kosmiczną.
(10) Hugh Everett III (1930-1982)-amerykański fizyk, twórca kwantowej teorii wielu światów.
(11) Stało się to w drugiej edycji książki The Two Cultures, znakomitego brytyjskieg fizyka i wizjonera Charlesa Percy’ego Snowa(1905-1980), poświęconej koncepcji dwóch kultur będącej preludium do dalszych dociekań na tym polu.
(12) John Brockman badania nad trzecią kulturą zawarł przede wszystkim w książce:The Third Culture: Beyond the Scientific Revolution.
(13) Kuba Bąkowski-artysta działający w obszarze multimediów, tytułuje swoje działanie również rzeźbą mentalną w przestrzeni publicznej.
(14) Monika Fleischmann & Wolfgang Strauss-pionierzy interaktywnej sztuki mediów. Ich naukowo-artystyczna działalność dotyczy informacji wizualnej, nawigowania nią w przestrzeni wirtualnej. Badają łączność ze światem cybernetycznym poprzez zmysł dotyku, również w ramach interfejsu. Zostali uhonorowani m. in. nagrodą Złotej Nike-Prix Ars Elektronica.
*tekst jest świadectwem wpływu napromieniowania na jednostki ludzkie, autorka przyznaje się do częściowej odpowiedzialności za treść.
Copyright? Copyleft? – czyli dni bez wszelkich praw zastrzeżonych
7, 8, 9 czerwca (wtorek, środa, czwartek)
Wydarzenie ma promować ideę otwartej kultury i oswajać z pojęciem „pewnych praw zastrzeżonych” promowanym przez organizację Creative Commons.
Kultura „wszelkich praw zastrzeżonych” nie sprawdza się w świecie, w którym - dzięki najnowszym technologiom - niemalże każdy może być twórcą. Tytułowe „Copyleft” można traktować jako wyzwanie rzucone tradycyjnie pojmowanym prawom autorskim. Przy czym wolna kultura nie oznacza kultury bez praw własności. „Jednak, tak jak wolny rynek degeneruje się, gdy własność nabiera cech feudalnych, podobnie wolna kultura może być wykoślawiona poprzez ekstremizm praw własności, które ją określają.” (Lawrence Lessig „Wolna kultura”)
W ramach „Dni bez wszelkich praw zastrzeżonych” będzie można zobaczyć m. in. dwa sztandarowe filmy poruszające problem wolności i otwartości kultury – „Good Copy Bad Copy” i ”Kulturę Remixu” oraz wysłuchać krótkich prelekcji.
Kołtun - Iza Tarasewicz i Magda Franczak w Galerii Interdyscyplinarnej w Słupsku
______
Tomasz Majerski
„Kołtun” to pierwszy wspólny projekt Izy Tarasewicz i Magdy Franczak, który powstał w wyniku wzajemnej wymiany maili, a wreszcie spotkania obu artystek. Koncentruje się on wokół wspólnych zainteresowań, fascynacji tym, co odmienne, pierwotne, nieuświadomione. Wystawa składa się z przecinających się dwóch diagonalnych osi. Pierwszą z nich stanowią prace Magdy Franczak - obrazy olejne umieszczone w jednym z narożników galerii, której przedłużeniem po przekątnej są narysowane flamastrem bardzo precyzyjne, spiralnie ujęte kosmyki włosów. Druga oś, na którą składają się prace Izy Tarasewicz, biegnie od narożnej instalacji korespondującej z umieszczonym obok studium włosów, do miejsca które spina i centralizuje całość - Kołtuna.
Oprócz widocznych na pierwszy rzut oka osi zewnętrznych można też dostrzec oś wewnętrzną kompozycji zwracającą widza ku ID artystek - ku temu, co w ujęciu freudowskim należy wydobyć na zewnątrz. W obu przypadkach jest to szukanie pewnych rozwiązań formalnych, odpowiedników dla własnych wewnętrznych przeżyć, fascynacji, uczuć, które na co dzień są kamuflowane, a najlepiej mogą wyrazić się właśnie poprzez malarstwo, instalację czy obiekt. W tym kontekście znajdujące się w narożu obrazy Magdy Franczak podejmują temat organiczności, owłosienia, jak i pewnego aspektu czynnika pierwotnego - popędu, co podkreślają falliczne formy.
Tomasz Majerski
„Kołtun” to pierwszy wspólny projekt Izy Tarasewicz i Magdy Franczak, który powstał w wyniku wzajemnej wymiany maili, a wreszcie spotkania obu artystek. Koncentruje się on wokół wspólnych zainteresowań, fascynacji tym, co odmienne, pierwotne, nieuświadomione. Wystawa składa się z przecinających się dwóch diagonalnych osi. Pierwszą z nich stanowią prace Magdy Franczak - obrazy olejne umieszczone w jednym z narożników galerii, której przedłużeniem po przekątnej są narysowane flamastrem bardzo precyzyjne, spiralnie ujęte kosmyki włosów. Druga oś, na którą składają się prace Izy Tarasewicz, biegnie od narożnej instalacji korespondującej z umieszczonym obok studium włosów, do miejsca które spina i centralizuje całość - Kołtuna.
Oprócz widocznych na pierwszy rzut oka osi zewnętrznych można też dostrzec oś wewnętrzną kompozycji zwracającą widza ku ID artystek - ku temu, co w ujęciu freudowskim należy wydobyć na zewnątrz. W obu przypadkach jest to szukanie pewnych rozwiązań formalnych, odpowiedników dla własnych wewnętrznych przeżyć, fascynacji, uczuć, które na co dzień są kamuflowane, a najlepiej mogą wyrazić się właśnie poprzez malarstwo, instalację czy obiekt. W tym kontekście znajdujące się w narożu obrazy Magdy Franczak podejmują temat organiczności, owłosienia, jak i pewnego aspektu czynnika pierwotnego - popędu, co podkreślają falliczne formy.
Lubelskie mikrodziałania artystyczne
______
Alicja Burek
„Miasto może być miejscem wielu inicjatyw i aktywności. Jedną z nich są mikrodziałania artystyczne, których celem jest zwrócenie uwagi na fenomen przestrzeni miasta i jego detalu. Punktowe, ograniczone w czasie działania stanowią próbę zmiany, choć na chwilę, sposobu postrzegania przestrzeni. Działania polegają na zwróceniu uwagi na detal i jego rolę w krajobrazie miasta, czasowej zmianie wykorzystania przestrzeni oraz stworzeniu sytuacji niespodziewanej i zaskakującej.”
- tak głosi informacja na stronie architektury krajobrazu KUL.
25 maja pod okiem Jana Kamińskiego odbyły się warsztaty studentów architektury krajobrazu KUL - „Mikrodziałania artystyczne w przestrzeni miasta”. Na lubelskim Starym Mieście powstało kilkanaście prac. Jako że jestem wielką fanką sztuki poza-galeryjnej nie omieszkałam utrwalić efektów pracy młodych twórców. Poniżej kilka fotek dokumentujących środowe „zmagania” studentów z tkanką miejską.
Alicja Burek
„Miasto może być miejscem wielu inicjatyw i aktywności. Jedną z nich są mikrodziałania artystyczne, których celem jest zwrócenie uwagi na fenomen przestrzeni miasta i jego detalu. Punktowe, ograniczone w czasie działania stanowią próbę zmiany, choć na chwilę, sposobu postrzegania przestrzeni. Działania polegają na zwróceniu uwagi na detal i jego rolę w krajobrazie miasta, czasowej zmianie wykorzystania przestrzeni oraz stworzeniu sytuacji niespodziewanej i zaskakującej.”
- tak głosi informacja na stronie architektury krajobrazu KUL.
25 maja pod okiem Jana Kamińskiego odbyły się warsztaty studentów architektury krajobrazu KUL - „Mikrodziałania artystyczne w przestrzeni miasta”. Na lubelskim Starym Mieście powstało kilkanaście prac. Jako że jestem wielką fanką sztuki poza-galeryjnej nie omieszkałam utrwalić efektów pracy młodych twórców. Poniżej kilka fotek dokumentujących środowe „zmagania” studentów z tkanką miejską.
Lublin - miasto kulturalne
_______
Gabriela Rybak
Wrażliwość estetyczna mieszkańców Lublina jest już przybliżona do poziomu mentalnych przedmieść najkulturalniejszej stolicy Polski - Warszawy. Ten zgoła zacny, modny, a przede wszystkim pragmatycznie uprawomocniony stan umysłowy przybliża koziogrodzian do uzyskania statusu obywateli krainy będącej projekcją idealnego, przedpotopowego świata, w którym panowała bezwzględna miłość do bliźniego. Wiadomo, życie kulturalne mieszkańców W-wy jest skomplikowane, a przeciętny mieszkaniec Lubelszczyzny po pobycie w tym Rzymie sztuki, czuje się jakby szare ciało jego mózgu wytrzepała ubijaczka do piany, a sam organ został wlany później do formy i upieczony w piekarniku nastawionym na dwustustopniową szybkość zmian. I dobrze, bo arteodbiorca ma się w taki sposób czuć. Ma się czuć nienormalnie. Sztuka współczesna odrzucając spuściznę klasycyzmu, wyzbyła się ustalonych standardów estetycznych określanych przez większość mianem dobrego smaku. Wyrzeczono się także wzorców zachowań czyli najogólniej mówiąc – norm obyczajowych. Najważniejszymi gwarantami udanego dzieła są współcześnie: prowokacyjność, koniunkturalizm oraz wulgarność. Bez takiego zaplecza marketingowego, będącego żyrantem sukcesu artysty, ani rusz…
Gabriela Rybak
Wrażliwość estetyczna mieszkańców Lublina jest już przybliżona do poziomu mentalnych przedmieść najkulturalniejszej stolicy Polski - Warszawy. Ten zgoła zacny, modny, a przede wszystkim pragmatycznie uprawomocniony stan umysłowy przybliża koziogrodzian do uzyskania statusu obywateli krainy będącej projekcją idealnego, przedpotopowego świata, w którym panowała bezwzględna miłość do bliźniego. Wiadomo, życie kulturalne mieszkańców W-wy jest skomplikowane, a przeciętny mieszkaniec Lubelszczyzny po pobycie w tym Rzymie sztuki, czuje się jakby szare ciało jego mózgu wytrzepała ubijaczka do piany, a sam organ został wlany później do formy i upieczony w piekarniku nastawionym na dwustustopniową szybkość zmian. I dobrze, bo arteodbiorca ma się w taki sposób czuć. Ma się czuć nienormalnie. Sztuka współczesna odrzucając spuściznę klasycyzmu, wyzbyła się ustalonych standardów estetycznych określanych przez większość mianem dobrego smaku. Wyrzeczono się także wzorców zachowań czyli najogólniej mówiąc – norm obyczajowych. Najważniejszymi gwarantami udanego dzieła są współcześnie: prowokacyjność, koniunkturalizm oraz wulgarność. Bez takiego zaplecza marketingowego, będącego żyrantem sukcesu artysty, ani rusz…
Naga Sztuka
_____
Szymon Pietrasiewicz
W ubiegłym tygodniu w Lublinie zakończył się festiwal Transeuropa, wydarzenie stawiające sobie za cel rozmowę na temat tolerancji, wykluczenia, problemów społecznych oraz „oswajanie” z innością. Czy osiągnął swój cel?
Od samego początku festiwalowi towarzyszyła aura skandalu, media prześcigały się w doniesieniach na temat utrudnień w realizacji w postaci odmowy wydruku pracy „Miasto Miłości” nadając temu cechy afery i potęgując napięcie. Zanim praca została pokazana publicznie lubelscy celebryci zaczęli się na niej odnajdywać, po mieście rozeszły się plotki o rzekomo jadącym na psie albo smoku marszałku Piłsudskim. Nie było trudno domyśleć się jaki będzie rezultat prezentacji oraz reakcja społeczna. Media dostały to czego chciały czyli tanią sensację, czytelnicy poczytną informację a internauci temat do komentowania, w końcu coś się dzieje! Z przerażeniem i bezradnością obserwowałem ten festiwal doniesień z frontu skandalu, jak to sztuka obraża mieszkańców Lublina, opluwa miejsca spływające krwią, albo hańbi ratusz tym, że sfinansował część Transeuropy. Po wszystkim przyszedł czas na refleksję i wyciągniecie wniosków. Ubolewam nad tym, że większość dziennikarzy i widzów „Miasta Miłości” zauważyła jedynie powierzchowną, wizualną stronę obrazu, czyli męskie akty nierzadko w wyuzdanych kompozycjach ciał. Twierdzę, że bardzo odważne a niekiedy nawet ordynarne, ale bez głębszej refleksji i kontekstu pozostają jedynie „bezeceństwem” czy „sodomą i gomorą”. Wniosek jest prosty, odbiorcy odarli ją z pasma tropów interpretacyjnych, nie spojrzeli przez pryzmat wcześniejszej działalności autora, która pokazuje, że niezłomnie dzieła w tym samym duchu od kilku lat i ta praca nie była wcale wybrykiem na potrzeby skandalu czy pretekstem do zaistnienia. Wnikliwy obserwator na spotkaniu z autorem zauważyłby jego mrugnięcie okiem do publiczności, dresowy kostium, czy soczyste słownictwo, które świadomie zburzyło wszelkie konwencje wernisaży, oficjalnych i snobistycznych spotkań. Zestawienie architektury klasycznej z elementami zabudowy Lublina wręcz nobilituje to miasto a nie kompromituje, usłyszałem że nieporozumieniem jest przerobienie zamkowego donżonu w kształty falliczne, faktycznie może wydawać się to kontrowersyjne, ale nie odbierajmy artyście prawa do wyobraźni i skojarzeń, każdy ma swoje ukryte pragnienia, w tym wypadku zostały one zikonizowane w taki sposób. Wszelkich tropicieli sensacji i stróżów moralności publicznej odsyłam do obrazu Hieronima Boscha „Ogród rozkoszy ziemskich”, który to przedstawia o wiele bardziej odważne sceny mariażu sacrum z profanum ocierające się o sodomię, w szkole można go zobaczyć na zajęciach z plastyki, czy wiedzy o kulturze. Przypominam, że to było średniowiecze a praca nie wywoływała nawet wtedy tylu emocji...
Szymon Pietrasiewicz
W ubiegłym tygodniu w Lublinie zakończył się festiwal Transeuropa, wydarzenie stawiające sobie za cel rozmowę na temat tolerancji, wykluczenia, problemów społecznych oraz „oswajanie” z innością. Czy osiągnął swój cel?
Od samego początku festiwalowi towarzyszyła aura skandalu, media prześcigały się w doniesieniach na temat utrudnień w realizacji w postaci odmowy wydruku pracy „Miasto Miłości” nadając temu cechy afery i potęgując napięcie. Zanim praca została pokazana publicznie lubelscy celebryci zaczęli się na niej odnajdywać, po mieście rozeszły się plotki o rzekomo jadącym na psie albo smoku marszałku Piłsudskim. Nie było trudno domyśleć się jaki będzie rezultat prezentacji oraz reakcja społeczna. Media dostały to czego chciały czyli tanią sensację, czytelnicy poczytną informację a internauci temat do komentowania, w końcu coś się dzieje! Z przerażeniem i bezradnością obserwowałem ten festiwal doniesień z frontu skandalu, jak to sztuka obraża mieszkańców Lublina, opluwa miejsca spływające krwią, albo hańbi ratusz tym, że sfinansował część Transeuropy. Po wszystkim przyszedł czas na refleksję i wyciągniecie wniosków. Ubolewam nad tym, że większość dziennikarzy i widzów „Miasta Miłości” zauważyła jedynie powierzchowną, wizualną stronę obrazu, czyli męskie akty nierzadko w wyuzdanych kompozycjach ciał. Twierdzę, że bardzo odważne a niekiedy nawet ordynarne, ale bez głębszej refleksji i kontekstu pozostają jedynie „bezeceństwem” czy „sodomą i gomorą”. Wniosek jest prosty, odbiorcy odarli ją z pasma tropów interpretacyjnych, nie spojrzeli przez pryzmat wcześniejszej działalności autora, która pokazuje, że niezłomnie dzieła w tym samym duchu od kilku lat i ta praca nie była wcale wybrykiem na potrzeby skandalu czy pretekstem do zaistnienia. Wnikliwy obserwator na spotkaniu z autorem zauważyłby jego mrugnięcie okiem do publiczności, dresowy kostium, czy soczyste słownictwo, które świadomie zburzyło wszelkie konwencje wernisaży, oficjalnych i snobistycznych spotkań. Zestawienie architektury klasycznej z elementami zabudowy Lublina wręcz nobilituje to miasto a nie kompromituje, usłyszałem że nieporozumieniem jest przerobienie zamkowego donżonu w kształty falliczne, faktycznie może wydawać się to kontrowersyjne, ale nie odbierajmy artyście prawa do wyobraźni i skojarzeń, każdy ma swoje ukryte pragnienia, w tym wypadku zostały one zikonizowane w taki sposób. Wszelkich tropicieli sensacji i stróżów moralności publicznej odsyłam do obrazu Hieronima Boscha „Ogród rozkoszy ziemskich”, który to przedstawia o wiele bardziej odważne sceny mariażu sacrum z profanum ocierające się o sodomię, w szkole można go zobaczyć na zajęciach z plastyki, czy wiedzy o kulturze. Przypominam, że to było średniowiecze a praca nie wywoływała nawet wtedy tylu emocji...
Za, poza, z drugiej strony
______
Alicja Burek
„Multi-kulti nie przejdzie. Wolność i tożsamość zamiast wysypiska kultur” – taki tekst widnieje na wlepkach, które od jakiegoś czasu masowo pojawiają się w lubelskiej przestrzeni miejskiej. Szlag mnie trafia, że w mieście, które stara się o miano Europejskiej Stolicy Kultury na niemalże każdej ulicy ścisłego centrum można się spotkać z tego typu „przyjazną” wlepką.
Z drugiej jednak strony, co jest nie lada paradoksem, wlepki te są swoistą terapią szokową przynoszącą pozytywne skutki – uświadamiają bowiem, że licho nie śpi i że naiwnym było sądzić, że Polacy to naród coraz bardziej otwarty, ceniący sobie demokrację (tę która szanuje mniejszości), równość (bez względu na rasę, narodowość, płeć, orientację seksualną czy religię) i wielokulturowość. Jak widać ciągle jednak zdarzają się akty nietolerancji i obecna jest mowa nienawiści, chociaż czasem nie nazywa się ich po imieniu - z lubelskiego podwórka za przykład może posłużyć casus Dyrektora Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN (ośrodek zajmuje się m. in. dokumentacją pamięci o żydowskich mieszkańcach Lublina) Tomasza Pietrasiewicza, któremu wybito w mieszkaniu szyby cegłami z narysowanymi nań swastykami, prokuratura jednak nie zakwalifikowała czynu jako antysemickiego [1].
Nie można chować głowy w piasek i udawać, że antysemityzm czy homofobia to zjawiska marginalne – bo choć rzeczywiście postawy te nie są powszechne, to jednak występują. A że ignorancja i przymykanie oczu na zło, które dzieje się pod naszym nosem jest co najmniej niewłaściwe, to i przechodzenie obok wspomnianych na początku wlepek (z pozoru nieszkodliwych – bo fizycznie nikogo nie krzywdzą, ale propagują przecież określone poglądy i w z związku z tym mogą wyzwalać agresję wobec niektórych grup społecznych) i niereagowanie na nie jest uchybieniem.
I w tym oto momencie słyszę jak podnosi się wielkie larum, a ja wpadam we własne sidła. Dlaczego? Bo - jak się zwykło mówić - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Co najprościej rzecz ujmując oznacza, że definicja zła zależy od tego, po której stronie barykady się znajdujemy.
Alicja Burek
„Multi-kulti nie przejdzie. Wolność i tożsamość zamiast wysypiska kultur” – taki tekst widnieje na wlepkach, które od jakiegoś czasu masowo pojawiają się w lubelskiej przestrzeni miejskiej. Szlag mnie trafia, że w mieście, które stara się o miano Europejskiej Stolicy Kultury na niemalże każdej ulicy ścisłego centrum można się spotkać z tego typu „przyjazną” wlepką.
Z drugiej jednak strony, co jest nie lada paradoksem, wlepki te są swoistą terapią szokową przynoszącą pozytywne skutki – uświadamiają bowiem, że licho nie śpi i że naiwnym było sądzić, że Polacy to naród coraz bardziej otwarty, ceniący sobie demokrację (tę która szanuje mniejszości), równość (bez względu na rasę, narodowość, płeć, orientację seksualną czy religię) i wielokulturowość. Jak widać ciągle jednak zdarzają się akty nietolerancji i obecna jest mowa nienawiści, chociaż czasem nie nazywa się ich po imieniu - z lubelskiego podwórka za przykład może posłużyć casus Dyrektora Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN (ośrodek zajmuje się m. in. dokumentacją pamięci o żydowskich mieszkańcach Lublina) Tomasza Pietrasiewicza, któremu wybito w mieszkaniu szyby cegłami z narysowanymi nań swastykami, prokuratura jednak nie zakwalifikowała czynu jako antysemickiego [1].
Nie można chować głowy w piasek i udawać, że antysemityzm czy homofobia to zjawiska marginalne – bo choć rzeczywiście postawy te nie są powszechne, to jednak występują. A że ignorancja i przymykanie oczu na zło, które dzieje się pod naszym nosem jest co najmniej niewłaściwe, to i przechodzenie obok wspomnianych na początku wlepek (z pozoru nieszkodliwych – bo fizycznie nikogo nie krzywdzą, ale propagują przecież określone poglądy i w z związku z tym mogą wyzwalać agresję wobec niektórych grup społecznych) i niereagowanie na nie jest uchybieniem.
I w tym oto momencie słyszę jak podnosi się wielkie larum, a ja wpadam we własne sidła. Dlaczego? Bo - jak się zwykło mówić - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Co najprościej rzecz ujmując oznacza, że definicja zła zależy od tego, po której stronie barykady się znajdujemy.
Czasu coraz mniej
______
Iwona Hojdak
Najważniejszym tematem w działaniach kulturalnych stała się rywalizacja Lublina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Ku wielkiemu zdziwieniu wielu Lublin, obok Warszawy, Wrocławia, Gdańska i Katowic dostał się do finału. Teraz z niecierpliwością czekamy na ogłoszenie wyników a o upływającym czasie przypomina nam „Klepsydra” Jarosława Koziary umieszczona w samym centrum miasta obok Ratusza,.
Początkowo była ona zakryta zielono-czerwoną płachtą, która miała najprawdopodobniej zaciekawić i zwrócić na siebie uwagę. Mogliśmy się domyślać, że działanie przed Urzędem Miasta miało związek z rywalizacją o tytuł ESK 2016, gdyż narzuta zasłaniająca pracę miała takie same barwy jak lubelskie logo konkursu. Wzrok przyciągał wielki, umieszczony na samym środku wykrzyknik. On z kolei symbolizował ważny moment a mianowicie zbliżające się dużymi krokami ogłoszenie wyników. W ten oryginalny sposób artysta za pomocą interpunkcji „krzyczał” o większą mobilizację Lublina w staraniach o ten tytuł. Dopiero w połowie maja dowiedzieliśmy się co kryło się pod narzutą. W samo południe pechowego, trzynastego piątku miało miejsce uroczyste odsłonięcie pracy Koziary. Pod płachtą kryła się wielka klepsydra. Przez 40 dni, aż do 21 czerwca, będzie ona odliczać czas do ogłoszenia wyników w konkursie ESK.
Iwona Hojdak
Najważniejszym tematem w działaniach kulturalnych stała się rywalizacja Lublina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Ku wielkiemu zdziwieniu wielu Lublin, obok Warszawy, Wrocławia, Gdańska i Katowic dostał się do finału. Teraz z niecierpliwością czekamy na ogłoszenie wyników a o upływającym czasie przypomina nam „Klepsydra” Jarosława Koziary umieszczona w samym centrum miasta obok Ratusza,.
Początkowo była ona zakryta zielono-czerwoną płachtą, która miała najprawdopodobniej zaciekawić i zwrócić na siebie uwagę. Mogliśmy się domyślać, że działanie przed Urzędem Miasta miało związek z rywalizacją o tytuł ESK 2016, gdyż narzuta zasłaniająca pracę miała takie same barwy jak lubelskie logo konkursu. Wzrok przyciągał wielki, umieszczony na samym środku wykrzyknik. On z kolei symbolizował ważny moment a mianowicie zbliżające się dużymi krokami ogłoszenie wyników. W ten oryginalny sposób artysta za pomocą interpunkcji „krzyczał” o większą mobilizację Lublina w staraniach o ten tytuł. Dopiero w połowie maja dowiedzieliśmy się co kryło się pod narzutą. W samo południe pechowego, trzynastego piątku miało miejsce uroczyste odsłonięcie pracy Koziary. Pod płachtą kryła się wielka klepsydra. Przez 40 dni, aż do 21 czerwca, będzie ona odliczać czas do ogłoszenia wyników w konkursie ESK.
Nostalgia Chopina i Sikory
_____
Beata Mielcarz
Lubelskie piątkowe popołudnie 15 kwietnia obfitowało w ciekawe wydarzenia artystyczne. Dość wspomnieć o spotkaniu i wystawie podsumowujących czterdziestolecie pracy twórczej fotografa Lucjana Demidowskiego czy wernisażu wystawy Tomasza Sikory „Chopin i jego nostalgia”. Tomasz Sikora urodził się w 1948 roku, jego matka była malarką, ojciec rzeźbiarzem. W wieku dwudziestu dwóch lat wyjechał do Paryża aby odbyć szkolenie w laboratorium Kodaka. Po powrocie do kraju w 1971 roku pracował przez osiem lat jako fotoreporter w tygodniku ilustrowanym „Perspektywy”. Projektował w tym czasie również plakaty filmowe i teatralne, ilustracje, okładki płyt, kalendarzy. Na przełomie 1978/1979 r. powstał cykl „Alicja w krainie czarów” [1], który był prezentowany na Biennale Młodych w Paryżu w 1980 roku, i cieszył się tam dużym zainteresowaniem. W okresie stanu wojennego zamieszkał w Australii, założył studio fotograficzne i rozpoczął pracę w agencjach reklamowych. Dwukrotnie został nagrodzony tytułem „najlepszego fotografa reklamowego”. Od 1996 roku dzieli swój czas pomiędzy Australię i Polskę. W 1999 roku rozpoczął realizację cyklu „Przejrzystość rzeczy”, od 2001 wspólnie z Andrzejem Świetlikiem zajmują się Galerią Bezdomną.
„Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory” jest jednym z ostatnich projektów artysty. Praca nad nim trwała półtora roku, tyle czasu zajęło wykonanie 144 fotografii opublikowanym w albumie [2] zaprojektowanym przez Macieja Buszewicza. Z części zdjęć (dokładnie 50) ułożono wystawę [3], która wraz z filmem wykonanym metodą poklatkową i inspirowanym Scherzo b-moll op. 31 Chopina była prezentowana po raz pierwszy w lutym 2010 roku w Krakowie w Pałacu Sztuki Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Bezpośrednim powodem powstania publikacji była dwusetna rocznica urodzin kompozytora. Pomysł wydawcy skupiał się początkowo na połączeniu dwóch tematów: Polska i Chopin. To zainspirowało Sikorę do stworzenia projektu z obrazami wywołanymi młodzieńczymi, sentymentalnymi wspomnieniami, w którym płaszczyzną łączącą dwa wspomniane tematy są emocje.
Czytając wypowiedzi autora można zauważyć osobiste, emocjonalne zaangażowanie w projekt, doskonałe rozumienie sytuacji kompozytora żyjącego na emigracji. Fotograf wspomina, że odkrycie powodu silnych uczuć, które pojawiały się u niego podczas słuchania utworów Chopina nastąpiło gdy sam opuścił Polskę: „po kilkunastu latach, kiedy znów znajduję się poza Ojczyzną, tym razem ze świadomością, że może nigdy nie będzie mi dane do Niej powrócić dociera do mnie, że ta muzyka była przesiąknięta nostalgią [4]”. Odnosi się wrażenie, że fotograf utożsamia się z kompozytorem na emigracji: „Zarówno Chopin, jak i ja zostaliśmy zdegradowani w swojej pracy twórczej. To była degradacja zawodowa i jakości życia. On zarabiał nauczając gry na fortepianie, ja założyłem studio reklamowe [5]”. Nie bez znaczenia jest wobec tego fakt, że na wystawie oglądamy zdjęcia zrobione w miejscowościach bliskich Chopinowi i Sikorze. Są to m.in. sceny z Golubia-Dobrzynia, w którym kompozytor spędzał wakacje oraz z Mięćmierza, miejsca gdzie bywa Sikora a które nie jest związane z osobą kompozytora.
Termin „nostalgia” [6] pojawiający się w tytule lubelskiej wystawy jest definiowany jako: „uczucie smutku i tęsknoty do czegoś, co minęło bezpowrotnie lub jest niedostępne, a wydaje się bardzo cenne [7]”. Łączy [8] w sobie pozytywne i negatywne emocje. Źródłem tych pierwszych są przyjemne, sentymentalne wspomnienia dotyczące miejsca, osoby. Niestety towarzyszy im świadomość utraty obiektu tych wspomnień i to rodzi uczucia negatywne. Zdjęcia zgromadzone na wystawie zdają się potwierdzać tę zależność. „Wspomnienia z dawnych lat związane z Polską przenikają w formie obrazów, w różnym stopniu czytelnych, od prawie kompletnie zamazanych, gdzie ledwie majaczą forma i światło nasycone sielanką, do bardzo realnych drzew jesiennych, wypełnionych barwą, zapachem polnych liści, szumem wiatru, przenikliwym chłodem, czy skrzypieniem mroźnego śniegu pod nogami [9]”. Fotografie posiadają wspólna cechę: rozmyty, niewyraźny kontur, obraz „oglądany za mgłą”, przez co sprawia on wrażenie ulotnego, niezupełnie dostępnego. Artysta stosując ten zabieg [10] odwołał się do selektywności, niedoskonałości pamięci, której wspomnienia są ulotne, z biegiem czasu coraz mniej wyraźne. „Ja sam spędziłem na emigracji prawie tyle lat co Chopin i często wracałem pamięcią do podobnych sentymentalnych malarskich obrazów – wiejskich dróg, pól czerwonych maków, czy płaczących wierzb [11]”. Tego typu krajobrazy dominują na wystawie. Patrzymy na portrety ludzi tańczących, śpiewających w strojach ludowych. Posługując się warstwą kolorystyczną udało się Sikorze uzyskać dwojaki efekt. Kontrastowo zestawione jaskrawe odcienie czerwieni, błękitu, zieleni tworzą optymistyczne, bajkowe, sielankowe obrazy wsi. Takie połączenia barw są często stosowane w sztuce ludowej. „Zawsze marzyłem, żeby robić zdjęcia niezwykle kolorowe, nawet nienaturalnie przerysowane [12]”. Z kolei fotografie z przewagą brązów, szarości, czerni budują nastrój melancholii a nawet smutku. Jak zaznacza autor „w tych fotografiach musiało być też coś z klimatu jego muzyki [13]”. Mając to na uwadze, warto przywołać cykl [14] Jerzego Dudy-Gracza, w którym każdy z utworów Chopina posiada swój malarski odpowiednik, swoisty „portret”. Porównując prace obu artystów łatwo wskazać pejzaż jako dominujący temat oraz zbliżoną gamę barwną.
W portretach muzykantów, śpiewaków również zwracają uwagę kontrastowe, wyraziste kolory. Na jednym ze zdjęć widzimy mężczyznę grającego na akordeonie, wydaje się on nie dostrzegać fotografa, jego duże, błękitne oczy są skierowane lekko ku górze. Ten sposób upozowania postaci, bliskie kadrowanie przypominają akwarelowe portrety dzieci autorstwa Stanisława Wyspiańskiego, w tym chociażby „Głowę Helenki” (1900). Inna grupa zdjęć to wizerunki postaci w stylizowanych dziewiętnastowiecznych strojach. Ich obecność ma zapewne sugerować, że tak mogły wyglądać osoby z otoczenia Chopina – matka, siostry, znajomi. Fotografie zdają się nawiązywać do obrazów Degasa (m.in. portrety rodziny Bellelli) czy Maneta („Barmanka”, 1882). Łączy je warstwowe budowanie przestrzeni w kolejnych następujących po sobie planach. Sikora posłużył się w tym celu lustrem widocznym w centralnej części jednego ze zdjęć. Odbity obraz wnętrza pokoju zdradza obecność trzeciej kobiety stojącej za damą w białej sukni, ledwo widocznej za rogiem ściany. Na tle poprzednich fotografii wspomnianą grupę zdjęć charakteryzuje pewna doza inscenizacji, przejawiająca się w strojach modeli, doborze rekwizytów. Co ciekawe, brak jej w zachowaniu modeli. Powodem tego jest sposób pracy fotografa: „Aby stworzyć zdjęcie, trzeba najpierw stworzyć zabawę. Ale to musi być wspólna zabawa, wspólne przeżycie biorących udział w sesji osób. I w pewnym momencie ja muszę stać się osobą zupełnie przeźroczystą, dyskretnie odejść, żeby ci ludzie tego nie odczuli, nie zauważyli. I fotografować [15]”. Wcześniejsze przykłady fotografii aranżowanej w twórczości artysty to wspomniany cykl „Alicja w krainie czarów” (1979).
Artysta podkreśla, że oprócz zdjęć inscenizowanych ważne miejsce w jego działalności zajmuje reportaż. „Uważam, że w mojej fotografii jest stały związek z fotoreportażem [16]”. Sikora uwielbia rejestrować spontaniczne sytuacje: „stać na ulicy - to jest kino przecież. Ile się tutaj dzieje ! Facet kradnący samochód, para całująca się...”. Podobnie niektóre spośród fotografii umieszczonych na wystawie dowodzą jego umiejętności obserwowania. Na jednej z nich mężczyźni w garniturach niosą feretron z figurą Chrystusa. Przedstawienie pozwala się domyślać, że uczestniczą w uroczystej procesji ku czci Boga. Zdjęcie Sikory uświadamia nam fakt obecności drugiego wizerunku Chrystusa - obraz widoczny jest w oknie. Przez co sytuacja staje się nieco komiczna, groteskowa.
„Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory” jest jednym z ostatnich projektów artysty. Praca nad nim trwała półtora roku, tyle czasu zajęło wykonanie 144 fotografii opublikowanym w albumie [2] zaprojektowanym przez Macieja Buszewicza. Z części zdjęć (dokładnie 50) ułożono wystawę [3], która wraz z filmem wykonanym metodą poklatkową i inspirowanym Scherzo b-moll op. 31 Chopina była prezentowana po raz pierwszy w lutym 2010 roku w Krakowie w Pałacu Sztuki Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Bezpośrednim powodem powstania publikacji była dwusetna rocznica urodzin kompozytora. Pomysł wydawcy skupiał się początkowo na połączeniu dwóch tematów: Polska i Chopin. To zainspirowało Sikorę do stworzenia projektu z obrazami wywołanymi młodzieńczymi, sentymentalnymi wspomnieniami, w którym płaszczyzną łączącą dwa wspomniane tematy są emocje.
Czytając wypowiedzi autora można zauważyć osobiste, emocjonalne zaangażowanie w projekt, doskonałe rozumienie sytuacji kompozytora żyjącego na emigracji. Fotograf wspomina, że odkrycie powodu silnych uczuć, które pojawiały się u niego podczas słuchania utworów Chopina nastąpiło gdy sam opuścił Polskę: „po kilkunastu latach, kiedy znów znajduję się poza Ojczyzną, tym razem ze świadomością, że może nigdy nie będzie mi dane do Niej powrócić dociera do mnie, że ta muzyka była przesiąknięta nostalgią [4]”. Odnosi się wrażenie, że fotograf utożsamia się z kompozytorem na emigracji: „Zarówno Chopin, jak i ja zostaliśmy zdegradowani w swojej pracy twórczej. To była degradacja zawodowa i jakości życia. On zarabiał nauczając gry na fortepianie, ja założyłem studio reklamowe [5]”. Nie bez znaczenia jest wobec tego fakt, że na wystawie oglądamy zdjęcia zrobione w miejscowościach bliskich Chopinowi i Sikorze. Są to m.in. sceny z Golubia-Dobrzynia, w którym kompozytor spędzał wakacje oraz z Mięćmierza, miejsca gdzie bywa Sikora a które nie jest związane z osobą kompozytora.
Termin „nostalgia” [6] pojawiający się w tytule lubelskiej wystawy jest definiowany jako: „uczucie smutku i tęsknoty do czegoś, co minęło bezpowrotnie lub jest niedostępne, a wydaje się bardzo cenne [7]”. Łączy [8] w sobie pozytywne i negatywne emocje. Źródłem tych pierwszych są przyjemne, sentymentalne wspomnienia dotyczące miejsca, osoby. Niestety towarzyszy im świadomość utraty obiektu tych wspomnień i to rodzi uczucia negatywne. Zdjęcia zgromadzone na wystawie zdają się potwierdzać tę zależność. „Wspomnienia z dawnych lat związane z Polską przenikają w formie obrazów, w różnym stopniu czytelnych, od prawie kompletnie zamazanych, gdzie ledwie majaczą forma i światło nasycone sielanką, do bardzo realnych drzew jesiennych, wypełnionych barwą, zapachem polnych liści, szumem wiatru, przenikliwym chłodem, czy skrzypieniem mroźnego śniegu pod nogami [9]”. Fotografie posiadają wspólna cechę: rozmyty, niewyraźny kontur, obraz „oglądany za mgłą”, przez co sprawia on wrażenie ulotnego, niezupełnie dostępnego. Artysta stosując ten zabieg [10] odwołał się do selektywności, niedoskonałości pamięci, której wspomnienia są ulotne, z biegiem czasu coraz mniej wyraźne. „Ja sam spędziłem na emigracji prawie tyle lat co Chopin i często wracałem pamięcią do podobnych sentymentalnych malarskich obrazów – wiejskich dróg, pól czerwonych maków, czy płaczących wierzb [11]”. Tego typu krajobrazy dominują na wystawie. Patrzymy na portrety ludzi tańczących, śpiewających w strojach ludowych. Posługując się warstwą kolorystyczną udało się Sikorze uzyskać dwojaki efekt. Kontrastowo zestawione jaskrawe odcienie czerwieni, błękitu, zieleni tworzą optymistyczne, bajkowe, sielankowe obrazy wsi. Takie połączenia barw są często stosowane w sztuce ludowej. „Zawsze marzyłem, żeby robić zdjęcia niezwykle kolorowe, nawet nienaturalnie przerysowane [12]”. Z kolei fotografie z przewagą brązów, szarości, czerni budują nastrój melancholii a nawet smutku. Jak zaznacza autor „w tych fotografiach musiało być też coś z klimatu jego muzyki [13]”. Mając to na uwadze, warto przywołać cykl [14] Jerzego Dudy-Gracza, w którym każdy z utworów Chopina posiada swój malarski odpowiednik, swoisty „portret”. Porównując prace obu artystów łatwo wskazać pejzaż jako dominujący temat oraz zbliżoną gamę barwną.
W portretach muzykantów, śpiewaków również zwracają uwagę kontrastowe, wyraziste kolory. Na jednym ze zdjęć widzimy mężczyznę grającego na akordeonie, wydaje się on nie dostrzegać fotografa, jego duże, błękitne oczy są skierowane lekko ku górze. Ten sposób upozowania postaci, bliskie kadrowanie przypominają akwarelowe portrety dzieci autorstwa Stanisława Wyspiańskiego, w tym chociażby „Głowę Helenki” (1900). Inna grupa zdjęć to wizerunki postaci w stylizowanych dziewiętnastowiecznych strojach. Ich obecność ma zapewne sugerować, że tak mogły wyglądać osoby z otoczenia Chopina – matka, siostry, znajomi. Fotografie zdają się nawiązywać do obrazów Degasa (m.in. portrety rodziny Bellelli) czy Maneta („Barmanka”, 1882). Łączy je warstwowe budowanie przestrzeni w kolejnych następujących po sobie planach. Sikora posłużył się w tym celu lustrem widocznym w centralnej części jednego ze zdjęć. Odbity obraz wnętrza pokoju zdradza obecność trzeciej kobiety stojącej za damą w białej sukni, ledwo widocznej za rogiem ściany. Na tle poprzednich fotografii wspomnianą grupę zdjęć charakteryzuje pewna doza inscenizacji, przejawiająca się w strojach modeli, doborze rekwizytów. Co ciekawe, brak jej w zachowaniu modeli. Powodem tego jest sposób pracy fotografa: „Aby stworzyć zdjęcie, trzeba najpierw stworzyć zabawę. Ale to musi być wspólna zabawa, wspólne przeżycie biorących udział w sesji osób. I w pewnym momencie ja muszę stać się osobą zupełnie przeźroczystą, dyskretnie odejść, żeby ci ludzie tego nie odczuli, nie zauważyli. I fotografować [15]”. Wcześniejsze przykłady fotografii aranżowanej w twórczości artysty to wspomniany cykl „Alicja w krainie czarów” (1979).
Artysta podkreśla, że oprócz zdjęć inscenizowanych ważne miejsce w jego działalności zajmuje reportaż. „Uważam, że w mojej fotografii jest stały związek z fotoreportażem [16]”. Sikora uwielbia rejestrować spontaniczne sytuacje: „stać na ulicy - to jest kino przecież. Ile się tutaj dzieje ! Facet kradnący samochód, para całująca się...”. Podobnie niektóre spośród fotografii umieszczonych na wystawie dowodzą jego umiejętności obserwowania. Na jednej z nich mężczyźni w garniturach niosą feretron z figurą Chrystusa. Przedstawienie pozwala się domyślać, że uczestniczą w uroczystej procesji ku czci Boga. Zdjęcie Sikory uświadamia nam fakt obecności drugiego wizerunku Chrystusa - obraz widoczny jest w oknie. Przez co sytuacja staje się nieco komiczna, groteskowa.
Beata Mielcarz (1985 r.)– historyk sztuki, absolwentka KUL
Wystawa: Tomka Sikory "Chopin i jego nostalgia"
15.04 – 15.05.2011 r.
Galeria "Po schodach", ul. Bernardyńska 14a, Lublin
Fotografie:
Dział Programów i Promocji - Młodzieżowy Dom Kultury nr 2 w Lublinie
[1] 16.09-29.10.2010 r. Galeria Asymetria w Warszawie prezentowała cykl „Alicja…”
[2] T. Sikora, Chopin, nastroje kompozytora w fotograficznych obrazach Tomka Sikory, Warszawa, 2010.
[3] Na lubelskiej wystawie w Młodzieżowym Domu Kultury Nr 2 przy ul. Bernardyńskiej jest prezentowana część zdjęć.
[4] T. Sikora, Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory [katalog wystawy], Młodzieżowy Domu Kultury Nr 2, Lublin, 2011, s. 3.
[5] http://cosiestalo.pl/ramka.php?idnews=1436956
[6] Około 60 lat temu „nostalgię” definiowano jako tęsknotę za krajem ojczystym.
[7] http://www.rjp.pan.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=324&Itemid=67
[8] Taki wniosek wypływa z badań przeprowadzonych przez dr Annę Braniecką w 2010 r. ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, http://studia.dlastudenta.pl/artykul/Z_nostalgii_mozna_czerpac_korzysci,65484.html
[9] T. Sikora, Chopin i jego nostalgia, Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory [katalog wystawy], Młodzieżowy Dom Kultury nr 2, Lublin, s. 3.
[10] Zdjęcia z wcześniejszych projektów artysty: „Lecę do Maroka”, „Usłyszane w ciszy” również posiadały rozmyty, nieostry obraz.
[11] http://lublin.gazeta.pl/lublin/1,69005,9466896,Wokol_ESK__Kazdy_zakatek_Kazimierza_ma_swoj_urok.html
[12] http://fototapeta.art.pl/fti-tsi.html
[13] http://lublin.gazeta.pl/lublin/1,69005,9466896,Wokol_ESK__Kazdy_zakatek_Kazimierza_ma_swoj_urok.html
[14] Największy cykl w historii polskiego malarstwa po 1945 roku. Składa się z prac akwarelowo-temperowych, obrazów olejnych, całunów.
[15] http://tygodnik.onet.pl/1,18691,druk.html
[16] http://fototapeta.art.pl/fti-tsi.html
Bajanie Otwartej Konserwy, czyli o skandalu, którego nie było
_____
Michał Czyż
Na temat spotkania w Homo Faber 9 maja 2011, podczas którego dokonano prezentacji pracy Jej Performatywności pt. „Miasto Miłości”, legendy zaczęły krążyć jeszcze na długo przed ekshibicją dzieła. Trudno postmoderniście wiedzieć co to prawda i o jaki jej układ, wersję, definicję, opatrzenie, a przede wszystkim opłacenie miałoby chodzić. Niesprawiedliwym oraz skrajnie subiektywnym okiem dało się dostrzec kilka bajeczek na temat owego wydarzenia. Jako, że jestem posiadaczem takowego oka (niesprawiedliwego i skrajnie subiektywnego), spróbuję nakreślić obraz wcześniej wspomnianych bajek. A czytajcie uważnie, bowiem tak powstają urban legends.
Sama grafika przedstawia zastępy mężczyzn, którzy uprawiają miłość fizyczną. Owe zadawanie sobie przyjemności zostało przedstawione w sposób pornograficznie dosadny. Można by rzecz, że prężne męskie członki rozbijają ciemnogrodzkie mury uprzedzeń. Lublin, pozornie wielokulturowy i tolerancyjny potrzebuje - jak wyraził się artysta – lewatywy, która wyczyści miasto z zaściankowych kompleksów i ciasnej umysłowości. Mógłby ktoś powiedzieć, że miasto nie potrzebuje w ramach propagowania tolerancji, wzmożonej tolerancji na ostre, pornograficzne sceny – bo przecież popularność filmów porno przyczyniła się do obojętności wobec powierzchowności stosunków międzyludzkich. Ktoś mógłby tu protestować, ale kto? Podczas prezentacji dzieła zostaliśmy oświeceni, iż dosadność w pokazaniu miłości homoseksualnej ma nam uświadomić, że my – lublinianie – tak właśnie postrzegamy gejów – jako porno zboczeńców, którzy strzelają na prawo i lewo swoją homoseksualną spermą. Alternatywą wobec tego, jest nabycie tolerancji nie tylko wobec uczuciowości homoseksualnej, ale także stosunków fizycznych. A alternatywą wobec tej alternatywy jest: wołanie o miłość w pornograficznym świecie, której brakuje również i wśród tej grupy społecznej.
Być może zasadniczym celem prezentacji dzieła miało być preludium do dyskusji na temat wolności w sztuce. Jak wcześniej się rzekło, balon kontrowersji został nadmuchany po brzegi. Aż ciężko było odetchnąć w salce Homo Faber, aby komuś nie dmuchać na kark. W ciasnej atmosferze miała nastąpić dyskusja o wolność wyrazu, a dowodem na brak owej wolności miało być przekonanie o krążących po Lublinie neofaszystowskich bojówkach (pod przywództwem PISowskich polityków oraz kleru) polujących nie tylko na homoseksualistów, ale i na kontrowersyjnych artystów. Okazało się, że podczas dyskusji nie znalazł się żaden adwersarz, stanowczy przeciwnik prezentacji – jej formy artystycznej, jak i treści politycznej. Wśród co niektórych sceptyków krążyło pytanie „o co tyle krzyku?”. Znowu, ktoś (nie wiadomo kto, ale wiadomo, że taki ktoś jest "do pomyślenia") rzekłby, że pewni ludzie, aby jaskrawo zaistnieć potrzebują wpierw powołać sobie realnego, czy też wymyślonego wroga. Dopiero w opozycji ich pozycja umacnia się lub usprawiedliwia swoje istnienie. Skandalu nie było, kamieni również, Daniela Olbrychskiego wyskakującego z kąta z uniesioną szablą również zabrakło. Nikt wolności nie stłamsił.
O co więc chodzi? Może sartrowska Zła Wiara musiała potwierdzić istnieje wolności, pomacać ją, utrwalić, zdobyć przyczółek. A może taka to już praca w środowisku artystycznym: nakręcanie cyrku, aby móc wciąż dostawać pensję. A może po prostu Piotr Nazaruk włożył kij w mrowisko i puszczając oczko, z uśmiechem na twarzy, obserwował jak w przyszłej Europejskiej Stolicy… lud kultury podnieca się czymś, przez co większe miasta miały już okazje przejść jako pewien etap rozwoju/zachwytu nad kontrowersją i szokiem.
Michał Czyż
Na temat spotkania w Homo Faber 9 maja 2011, podczas którego dokonano prezentacji pracy Jej Performatywności pt. „Miasto Miłości”, legendy zaczęły krążyć jeszcze na długo przed ekshibicją dzieła. Trudno postmoderniście wiedzieć co to prawda i o jaki jej układ, wersję, definicję, opatrzenie, a przede wszystkim opłacenie miałoby chodzić. Niesprawiedliwym oraz skrajnie subiektywnym okiem dało się dostrzec kilka bajeczek na temat owego wydarzenia. Jako, że jestem posiadaczem takowego oka (niesprawiedliwego i skrajnie subiektywnego), spróbuję nakreślić obraz wcześniej wspomnianych bajek. A czytajcie uważnie, bowiem tak powstają urban legends.
Sama grafika przedstawia zastępy mężczyzn, którzy uprawiają miłość fizyczną. Owe zadawanie sobie przyjemności zostało przedstawione w sposób pornograficznie dosadny. Można by rzecz, że prężne męskie członki rozbijają ciemnogrodzkie mury uprzedzeń. Lublin, pozornie wielokulturowy i tolerancyjny potrzebuje - jak wyraził się artysta – lewatywy, która wyczyści miasto z zaściankowych kompleksów i ciasnej umysłowości. Mógłby ktoś powiedzieć, że miasto nie potrzebuje w ramach propagowania tolerancji, wzmożonej tolerancji na ostre, pornograficzne sceny – bo przecież popularność filmów porno przyczyniła się do obojętności wobec powierzchowności stosunków międzyludzkich. Ktoś mógłby tu protestować, ale kto? Podczas prezentacji dzieła zostaliśmy oświeceni, iż dosadność w pokazaniu miłości homoseksualnej ma nam uświadomić, że my – lublinianie – tak właśnie postrzegamy gejów – jako porno zboczeńców, którzy strzelają na prawo i lewo swoją homoseksualną spermą. Alternatywą wobec tego, jest nabycie tolerancji nie tylko wobec uczuciowości homoseksualnej, ale także stosunków fizycznych. A alternatywą wobec tej alternatywy jest: wołanie o miłość w pornograficznym świecie, której brakuje również i wśród tej grupy społecznej.
Być może zasadniczym celem prezentacji dzieła miało być preludium do dyskusji na temat wolności w sztuce. Jak wcześniej się rzekło, balon kontrowersji został nadmuchany po brzegi. Aż ciężko było odetchnąć w salce Homo Faber, aby komuś nie dmuchać na kark. W ciasnej atmosferze miała nastąpić dyskusja o wolność wyrazu, a dowodem na brak owej wolności miało być przekonanie o krążących po Lublinie neofaszystowskich bojówkach (pod przywództwem PISowskich polityków oraz kleru) polujących nie tylko na homoseksualistów, ale i na kontrowersyjnych artystów. Okazało się, że podczas dyskusji nie znalazł się żaden adwersarz, stanowczy przeciwnik prezentacji – jej formy artystycznej, jak i treści politycznej. Wśród co niektórych sceptyków krążyło pytanie „o co tyle krzyku?”. Znowu, ktoś (nie wiadomo kto, ale wiadomo, że taki ktoś jest "do pomyślenia") rzekłby, że pewni ludzie, aby jaskrawo zaistnieć potrzebują wpierw powołać sobie realnego, czy też wymyślonego wroga. Dopiero w opozycji ich pozycja umacnia się lub usprawiedliwia swoje istnienie. Skandalu nie było, kamieni również, Daniela Olbrychskiego wyskakującego z kąta z uniesioną szablą również zabrakło. Nikt wolności nie stłamsił.
O co więc chodzi? Może sartrowska Zła Wiara musiała potwierdzić istnieje wolności, pomacać ją, utrwalić, zdobyć przyczółek. A może taka to już praca w środowisku artystycznym: nakręcanie cyrku, aby móc wciąż dostawać pensję. A może po prostu Piotr Nazaruk włożył kij w mrowisko i puszczając oczko, z uśmiechem na twarzy, obserwował jak w przyszłej Europejskiej Stolicy… lud kultury podnieca się czymś, przez co większe miasta miały już okazje przejść jako pewien etap rozwoju/zachwytu nad kontrowersją i szokiem.
STOP ! Monidło !
______
Szymon Burek
Lubelska STOP! Galeria działająca w Ośrodku Inicjatyw Międzykulturowych „Rozdroża” przygotowała niezwykła wystawę. Andrzej Różycki wspólnie z Marcinem Sudzińskim podjęli bardzo ciekawy temat, który ożył ponownie jakiś czas temu. Monidło – bo o nim mowa – to technika portretu łączącego fotografię i malarstwo.
Z pewnością każdy z nas kojarzy portrety ślubne. Większość naszych dziadków i spora część rodziców ma takie pamiątki w swoich zbiorach. Wystawa „Monidło” to kolekcja kilkudziesięciu portretów, eksponowanych w głównej sali, a także na korytarzu prowadzącym do galerii. Autorzy zebrali przykłady monideł pochodzących z całego kraju. Były wśród nich portrety ślubne i zdjęcia rodzinne, portrety oraz pejzaże. Przygotowano też małą gablotę, w której ukazano proces powstawania monidła. Ciekawym uzupełnieniem były współczesne portrety wykonane tą techniką.
Galeria przy okazji wystawy wydała okolicznościowy katalog z tekstem Andrzeja Różyckiego. Autor w swoim tekście pisze, że społeczeństwo dziś już nie zna określenia „monidło”. Podkreśla, że większość naszych rodziców i dziadków takie monidło posiada, mimo to współczesna etnografia nie zajmuje się tym zjawiskiem.
Kilkanaście obrazów przedstawia postacie jakby wyjęte z innej epoki. Widzimy twarze przepełnione spokojem. Nie ma tam miejsca na zbędne rzeczy. To właśnie iluzja monideł. One idealizują, pokazują świat z innej, mniej rzeczywistej strony. Moją uwagę w sposób szczególny przykuł portret ślubny Marii i Stanisława Jasińskich, wykonany na podstawie zdjęć legitymacyjnych na początku lat 50tych w Toruniu. Kobieta: ubrana prawdopodobnie w czarną sukienkę z białym kołnierzykiem, włosy mocno upięte, twarz dziwnie spokojna. Mężczyzna: ubrany w garnitur, włosy zaczesane z przedziałkiem. Żadne z nich się nie uśmiecha. Dlaczego? Przecież to ich ślub…
Monidła to coś więcej niż fotografia. To ukryta historia człowieka, jego smutków i radości. Spotkanie twarzą w twarz z tymi obrazami jest czymś niemal mistycznym.
Nie często można zobaczyć tyle monideł w jednym miejscu! Trudno poddać krytyce same dzieła, które wyeksponowano. Są to unikaty wykonane mało znaną techniką.
Jedyny problem, jaki rzucił mi się w oczy dotyczył samej ekspozycji a właściwie opieki nad nią. Monidła zawieszono w dwóch pomieszczeniach. Aby dostać się do galerii Ośrodka „Rozdroża” trzeba zadzwonić domofonem i poprosić o umożliwienie zwiedzania. Tutaj nie było żadnego problemu. Kłopoty zaczynają się dopiero w środku. Niestety, nie miałem okazji porozmawiać z opiekunem wystawy. Nie spotkałem żadnego z pracowników Ośrodka. W każdej chwili mogłem wziąć obraz i wyrzucić przez okno. Mam nadzieję, że to nie reguła w tym miejscu. Uważam, że galeria to miejsce spotkań. Zwiedzający ma prawo nie tylko do kontaktu z dziełami, ale także powinien mieć możliwość spotkania z opiekunem galerii czy też kuratorem. Nie może dochodzić do tego, by zwiedzający sam włączał oświetlenie ekspozycji!… Pozostaje mi nadal bacznie przyglądać się działalności STOP! Galerii oraz życzyć wam estetycznych przeżyć.
Na Baczności!
„Monidło – wstępna próba rehabilitacji”
-25.03.2011
STOP! Galeria
Szymon Burek
Lubelska STOP! Galeria działająca w Ośrodku Inicjatyw Międzykulturowych „Rozdroża” przygotowała niezwykła wystawę. Andrzej Różycki wspólnie z Marcinem Sudzińskim podjęli bardzo ciekawy temat, który ożył ponownie jakiś czas temu. Monidło – bo o nim mowa – to technika portretu łączącego fotografię i malarstwo.
Z pewnością każdy z nas kojarzy portrety ślubne. Większość naszych dziadków i spora część rodziców ma takie pamiątki w swoich zbiorach. Wystawa „Monidło” to kolekcja kilkudziesięciu portretów, eksponowanych w głównej sali, a także na korytarzu prowadzącym do galerii. Autorzy zebrali przykłady monideł pochodzących z całego kraju. Były wśród nich portrety ślubne i zdjęcia rodzinne, portrety oraz pejzaże. Przygotowano też małą gablotę, w której ukazano proces powstawania monidła. Ciekawym uzupełnieniem były współczesne portrety wykonane tą techniką.
Galeria przy okazji wystawy wydała okolicznościowy katalog z tekstem Andrzeja Różyckiego. Autor w swoim tekście pisze, że społeczeństwo dziś już nie zna określenia „monidło”. Podkreśla, że większość naszych rodziców i dziadków takie monidło posiada, mimo to współczesna etnografia nie zajmuje się tym zjawiskiem.
Kilkanaście obrazów przedstawia postacie jakby wyjęte z innej epoki. Widzimy twarze przepełnione spokojem. Nie ma tam miejsca na zbędne rzeczy. To właśnie iluzja monideł. One idealizują, pokazują świat z innej, mniej rzeczywistej strony. Moją uwagę w sposób szczególny przykuł portret ślubny Marii i Stanisława Jasińskich, wykonany na podstawie zdjęć legitymacyjnych na początku lat 50tych w Toruniu. Kobieta: ubrana prawdopodobnie w czarną sukienkę z białym kołnierzykiem, włosy mocno upięte, twarz dziwnie spokojna. Mężczyzna: ubrany w garnitur, włosy zaczesane z przedziałkiem. Żadne z nich się nie uśmiecha. Dlaczego? Przecież to ich ślub…
Monidła to coś więcej niż fotografia. To ukryta historia człowieka, jego smutków i radości. Spotkanie twarzą w twarz z tymi obrazami jest czymś niemal mistycznym.
Nie często można zobaczyć tyle monideł w jednym miejscu! Trudno poddać krytyce same dzieła, które wyeksponowano. Są to unikaty wykonane mało znaną techniką.
Jedyny problem, jaki rzucił mi się w oczy dotyczył samej ekspozycji a właściwie opieki nad nią. Monidła zawieszono w dwóch pomieszczeniach. Aby dostać się do galerii Ośrodka „Rozdroża” trzeba zadzwonić domofonem i poprosić o umożliwienie zwiedzania. Tutaj nie było żadnego problemu. Kłopoty zaczynają się dopiero w środku. Niestety, nie miałem okazji porozmawiać z opiekunem wystawy. Nie spotkałem żadnego z pracowników Ośrodka. W każdej chwili mogłem wziąć obraz i wyrzucić przez okno. Mam nadzieję, że to nie reguła w tym miejscu. Uważam, że galeria to miejsce spotkań. Zwiedzający ma prawo nie tylko do kontaktu z dziełami, ale także powinien mieć możliwość spotkania z opiekunem galerii czy też kuratorem. Nie może dochodzić do tego, by zwiedzający sam włączał oświetlenie ekspozycji!… Pozostaje mi nadal bacznie przyglądać się działalności STOP! Galerii oraz życzyć wam estetycznych przeżyć.
Na Baczności!
„Monidło – wstępna próba rehabilitacji”
-25.03.2011
STOP! Galeria
Subskrybuj:
Posty (Atom)