_______
Gabriela Rybak
Wrażliwość estetyczna mieszkańców Lublina jest już przybliżona do poziomu mentalnych przedmieść najkulturalniejszej stolicy Polski - Warszawy. Ten zgoła zacny, modny, a przede wszystkim pragmatycznie uprawomocniony stan umysłowy przybliża koziogrodzian do uzyskania statusu obywateli krainy będącej projekcją idealnego, przedpotopowego świata, w którym panowała bezwzględna miłość do bliźniego. Wiadomo, życie kulturalne mieszkańców W-wy jest skomplikowane, a przeciętny mieszkaniec Lubelszczyzny po pobycie w tym Rzymie sztuki, czuje się jakby szare ciało jego mózgu wytrzepała ubijaczka do piany, a sam organ został wlany później do formy i upieczony w piekarniku nastawionym na dwustustopniową szybkość zmian. I dobrze, bo arteodbiorca ma się w taki sposób czuć. Ma się czuć nienormalnie. Sztuka współczesna odrzucając spuściznę klasycyzmu, wyzbyła się ustalonych standardów estetycznych określanych przez większość mianem dobrego smaku. Wyrzeczono się także wzorców zachowań czyli najogólniej mówiąc – norm obyczajowych. Najważniejszymi gwarantami udanego dzieła są współcześnie: prowokacyjność, koniunkturalizm oraz wulgarność. Bez takiego zaplecza marketingowego, będącego żyrantem sukcesu artysty, ani rusz…
Naga Sztuka
_____
Szymon Pietrasiewicz
W ubiegłym tygodniu w Lublinie zakończył się festiwal Transeuropa, wydarzenie stawiające sobie za cel rozmowę na temat tolerancji, wykluczenia, problemów społecznych oraz „oswajanie” z innością. Czy osiągnął swój cel?
Od samego początku festiwalowi towarzyszyła aura skandalu, media prześcigały się w doniesieniach na temat utrudnień w realizacji w postaci odmowy wydruku pracy „Miasto Miłości” nadając temu cechy afery i potęgując napięcie. Zanim praca została pokazana publicznie lubelscy celebryci zaczęli się na niej odnajdywać, po mieście rozeszły się plotki o rzekomo jadącym na psie albo smoku marszałku Piłsudskim. Nie było trudno domyśleć się jaki będzie rezultat prezentacji oraz reakcja społeczna. Media dostały to czego chciały czyli tanią sensację, czytelnicy poczytną informację a internauci temat do komentowania, w końcu coś się dzieje! Z przerażeniem i bezradnością obserwowałem ten festiwal doniesień z frontu skandalu, jak to sztuka obraża mieszkańców Lublina, opluwa miejsca spływające krwią, albo hańbi ratusz tym, że sfinansował część Transeuropy. Po wszystkim przyszedł czas na refleksję i wyciągniecie wniosków. Ubolewam nad tym, że większość dziennikarzy i widzów „Miasta Miłości” zauważyła jedynie powierzchowną, wizualną stronę obrazu, czyli męskie akty nierzadko w wyuzdanych kompozycjach ciał. Twierdzę, że bardzo odważne a niekiedy nawet ordynarne, ale bez głębszej refleksji i kontekstu pozostają jedynie „bezeceństwem” czy „sodomą i gomorą”. Wniosek jest prosty, odbiorcy odarli ją z pasma tropów interpretacyjnych, nie spojrzeli przez pryzmat wcześniejszej działalności autora, która pokazuje, że niezłomnie dzieła w tym samym duchu od kilku lat i ta praca nie była wcale wybrykiem na potrzeby skandalu czy pretekstem do zaistnienia. Wnikliwy obserwator na spotkaniu z autorem zauważyłby jego mrugnięcie okiem do publiczności, dresowy kostium, czy soczyste słownictwo, które świadomie zburzyło wszelkie konwencje wernisaży, oficjalnych i snobistycznych spotkań. Zestawienie architektury klasycznej z elementami zabudowy Lublina wręcz nobilituje to miasto a nie kompromituje, usłyszałem że nieporozumieniem jest przerobienie zamkowego donżonu w kształty falliczne, faktycznie może wydawać się to kontrowersyjne, ale nie odbierajmy artyście prawa do wyobraźni i skojarzeń, każdy ma swoje ukryte pragnienia, w tym wypadku zostały one zikonizowane w taki sposób. Wszelkich tropicieli sensacji i stróżów moralności publicznej odsyłam do obrazu Hieronima Boscha „Ogród rozkoszy ziemskich”, który to przedstawia o wiele bardziej odważne sceny mariażu sacrum z profanum ocierające się o sodomię, w szkole można go zobaczyć na zajęciach z plastyki, czy wiedzy o kulturze. Przypominam, że to było średniowiecze a praca nie wywoływała nawet wtedy tylu emocji...
Szymon Pietrasiewicz
W ubiegłym tygodniu w Lublinie zakończył się festiwal Transeuropa, wydarzenie stawiające sobie za cel rozmowę na temat tolerancji, wykluczenia, problemów społecznych oraz „oswajanie” z innością. Czy osiągnął swój cel?
Od samego początku festiwalowi towarzyszyła aura skandalu, media prześcigały się w doniesieniach na temat utrudnień w realizacji w postaci odmowy wydruku pracy „Miasto Miłości” nadając temu cechy afery i potęgując napięcie. Zanim praca została pokazana publicznie lubelscy celebryci zaczęli się na niej odnajdywać, po mieście rozeszły się plotki o rzekomo jadącym na psie albo smoku marszałku Piłsudskim. Nie było trudno domyśleć się jaki będzie rezultat prezentacji oraz reakcja społeczna. Media dostały to czego chciały czyli tanią sensację, czytelnicy poczytną informację a internauci temat do komentowania, w końcu coś się dzieje! Z przerażeniem i bezradnością obserwowałem ten festiwal doniesień z frontu skandalu, jak to sztuka obraża mieszkańców Lublina, opluwa miejsca spływające krwią, albo hańbi ratusz tym, że sfinansował część Transeuropy. Po wszystkim przyszedł czas na refleksję i wyciągniecie wniosków. Ubolewam nad tym, że większość dziennikarzy i widzów „Miasta Miłości” zauważyła jedynie powierzchowną, wizualną stronę obrazu, czyli męskie akty nierzadko w wyuzdanych kompozycjach ciał. Twierdzę, że bardzo odważne a niekiedy nawet ordynarne, ale bez głębszej refleksji i kontekstu pozostają jedynie „bezeceństwem” czy „sodomą i gomorą”. Wniosek jest prosty, odbiorcy odarli ją z pasma tropów interpretacyjnych, nie spojrzeli przez pryzmat wcześniejszej działalności autora, która pokazuje, że niezłomnie dzieła w tym samym duchu od kilku lat i ta praca nie była wcale wybrykiem na potrzeby skandalu czy pretekstem do zaistnienia. Wnikliwy obserwator na spotkaniu z autorem zauważyłby jego mrugnięcie okiem do publiczności, dresowy kostium, czy soczyste słownictwo, które świadomie zburzyło wszelkie konwencje wernisaży, oficjalnych i snobistycznych spotkań. Zestawienie architektury klasycznej z elementami zabudowy Lublina wręcz nobilituje to miasto a nie kompromituje, usłyszałem że nieporozumieniem jest przerobienie zamkowego donżonu w kształty falliczne, faktycznie może wydawać się to kontrowersyjne, ale nie odbierajmy artyście prawa do wyobraźni i skojarzeń, każdy ma swoje ukryte pragnienia, w tym wypadku zostały one zikonizowane w taki sposób. Wszelkich tropicieli sensacji i stróżów moralności publicznej odsyłam do obrazu Hieronima Boscha „Ogród rozkoszy ziemskich”, który to przedstawia o wiele bardziej odważne sceny mariażu sacrum z profanum ocierające się o sodomię, w szkole można go zobaczyć na zajęciach z plastyki, czy wiedzy o kulturze. Przypominam, że to było średniowiecze a praca nie wywoływała nawet wtedy tylu emocji...
Za, poza, z drugiej strony
______
Alicja Burek
„Multi-kulti nie przejdzie. Wolność i tożsamość zamiast wysypiska kultur” – taki tekst widnieje na wlepkach, które od jakiegoś czasu masowo pojawiają się w lubelskiej przestrzeni miejskiej. Szlag mnie trafia, że w mieście, które stara się o miano Europejskiej Stolicy Kultury na niemalże każdej ulicy ścisłego centrum można się spotkać z tego typu „przyjazną” wlepką.
Z drugiej jednak strony, co jest nie lada paradoksem, wlepki te są swoistą terapią szokową przynoszącą pozytywne skutki – uświadamiają bowiem, że licho nie śpi i że naiwnym było sądzić, że Polacy to naród coraz bardziej otwarty, ceniący sobie demokrację (tę która szanuje mniejszości), równość (bez względu na rasę, narodowość, płeć, orientację seksualną czy religię) i wielokulturowość. Jak widać ciągle jednak zdarzają się akty nietolerancji i obecna jest mowa nienawiści, chociaż czasem nie nazywa się ich po imieniu - z lubelskiego podwórka za przykład może posłużyć casus Dyrektora Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN (ośrodek zajmuje się m. in. dokumentacją pamięci o żydowskich mieszkańcach Lublina) Tomasza Pietrasiewicza, któremu wybito w mieszkaniu szyby cegłami z narysowanymi nań swastykami, prokuratura jednak nie zakwalifikowała czynu jako antysemickiego [1].
Nie można chować głowy w piasek i udawać, że antysemityzm czy homofobia to zjawiska marginalne – bo choć rzeczywiście postawy te nie są powszechne, to jednak występują. A że ignorancja i przymykanie oczu na zło, które dzieje się pod naszym nosem jest co najmniej niewłaściwe, to i przechodzenie obok wspomnianych na początku wlepek (z pozoru nieszkodliwych – bo fizycznie nikogo nie krzywdzą, ale propagują przecież określone poglądy i w z związku z tym mogą wyzwalać agresję wobec niektórych grup społecznych) i niereagowanie na nie jest uchybieniem.
I w tym oto momencie słyszę jak podnosi się wielkie larum, a ja wpadam we własne sidła. Dlaczego? Bo - jak się zwykło mówić - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Co najprościej rzecz ujmując oznacza, że definicja zła zależy od tego, po której stronie barykady się znajdujemy.
Alicja Burek
„Multi-kulti nie przejdzie. Wolność i tożsamość zamiast wysypiska kultur” – taki tekst widnieje na wlepkach, które od jakiegoś czasu masowo pojawiają się w lubelskiej przestrzeni miejskiej. Szlag mnie trafia, że w mieście, które stara się o miano Europejskiej Stolicy Kultury na niemalże każdej ulicy ścisłego centrum można się spotkać z tego typu „przyjazną” wlepką.
Z drugiej jednak strony, co jest nie lada paradoksem, wlepki te są swoistą terapią szokową przynoszącą pozytywne skutki – uświadamiają bowiem, że licho nie śpi i że naiwnym było sądzić, że Polacy to naród coraz bardziej otwarty, ceniący sobie demokrację (tę która szanuje mniejszości), równość (bez względu na rasę, narodowość, płeć, orientację seksualną czy religię) i wielokulturowość. Jak widać ciągle jednak zdarzają się akty nietolerancji i obecna jest mowa nienawiści, chociaż czasem nie nazywa się ich po imieniu - z lubelskiego podwórka za przykład może posłużyć casus Dyrektora Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN (ośrodek zajmuje się m. in. dokumentacją pamięci o żydowskich mieszkańcach Lublina) Tomasza Pietrasiewicza, któremu wybito w mieszkaniu szyby cegłami z narysowanymi nań swastykami, prokuratura jednak nie zakwalifikowała czynu jako antysemickiego [1].
Nie można chować głowy w piasek i udawać, że antysemityzm czy homofobia to zjawiska marginalne – bo choć rzeczywiście postawy te nie są powszechne, to jednak występują. A że ignorancja i przymykanie oczu na zło, które dzieje się pod naszym nosem jest co najmniej niewłaściwe, to i przechodzenie obok wspomnianych na początku wlepek (z pozoru nieszkodliwych – bo fizycznie nikogo nie krzywdzą, ale propagują przecież określone poglądy i w z związku z tym mogą wyzwalać agresję wobec niektórych grup społecznych) i niereagowanie na nie jest uchybieniem.
I w tym oto momencie słyszę jak podnosi się wielkie larum, a ja wpadam we własne sidła. Dlaczego? Bo - jak się zwykło mówić - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Co najprościej rzecz ujmując oznacza, że definicja zła zależy od tego, po której stronie barykady się znajdujemy.
Czasu coraz mniej
______
Iwona Hojdak
Najważniejszym tematem w działaniach kulturalnych stała się rywalizacja Lublina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Ku wielkiemu zdziwieniu wielu Lublin, obok Warszawy, Wrocławia, Gdańska i Katowic dostał się do finału. Teraz z niecierpliwością czekamy na ogłoszenie wyników a o upływającym czasie przypomina nam „Klepsydra” Jarosława Koziary umieszczona w samym centrum miasta obok Ratusza,.
Początkowo była ona zakryta zielono-czerwoną płachtą, która miała najprawdopodobniej zaciekawić i zwrócić na siebie uwagę. Mogliśmy się domyślać, że działanie przed Urzędem Miasta miało związek z rywalizacją o tytuł ESK 2016, gdyż narzuta zasłaniająca pracę miała takie same barwy jak lubelskie logo konkursu. Wzrok przyciągał wielki, umieszczony na samym środku wykrzyknik. On z kolei symbolizował ważny moment a mianowicie zbliżające się dużymi krokami ogłoszenie wyników. W ten oryginalny sposób artysta za pomocą interpunkcji „krzyczał” o większą mobilizację Lublina w staraniach o ten tytuł. Dopiero w połowie maja dowiedzieliśmy się co kryło się pod narzutą. W samo południe pechowego, trzynastego piątku miało miejsce uroczyste odsłonięcie pracy Koziary. Pod płachtą kryła się wielka klepsydra. Przez 40 dni, aż do 21 czerwca, będzie ona odliczać czas do ogłoszenia wyników w konkursie ESK.
Iwona Hojdak
Najważniejszym tematem w działaniach kulturalnych stała się rywalizacja Lublina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Ku wielkiemu zdziwieniu wielu Lublin, obok Warszawy, Wrocławia, Gdańska i Katowic dostał się do finału. Teraz z niecierpliwością czekamy na ogłoszenie wyników a o upływającym czasie przypomina nam „Klepsydra” Jarosława Koziary umieszczona w samym centrum miasta obok Ratusza,.
Początkowo była ona zakryta zielono-czerwoną płachtą, która miała najprawdopodobniej zaciekawić i zwrócić na siebie uwagę. Mogliśmy się domyślać, że działanie przed Urzędem Miasta miało związek z rywalizacją o tytuł ESK 2016, gdyż narzuta zasłaniająca pracę miała takie same barwy jak lubelskie logo konkursu. Wzrok przyciągał wielki, umieszczony na samym środku wykrzyknik. On z kolei symbolizował ważny moment a mianowicie zbliżające się dużymi krokami ogłoszenie wyników. W ten oryginalny sposób artysta za pomocą interpunkcji „krzyczał” o większą mobilizację Lublina w staraniach o ten tytuł. Dopiero w połowie maja dowiedzieliśmy się co kryło się pod narzutą. W samo południe pechowego, trzynastego piątku miało miejsce uroczyste odsłonięcie pracy Koziary. Pod płachtą kryła się wielka klepsydra. Przez 40 dni, aż do 21 czerwca, będzie ona odliczać czas do ogłoszenia wyników w konkursie ESK.
Nostalgia Chopina i Sikory
_____
Beata Mielcarz
Lubelskie piątkowe popołudnie 15 kwietnia obfitowało w ciekawe wydarzenia artystyczne. Dość wspomnieć o spotkaniu i wystawie podsumowujących czterdziestolecie pracy twórczej fotografa Lucjana Demidowskiego czy wernisażu wystawy Tomasza Sikory „Chopin i jego nostalgia”. Tomasz Sikora urodził się w 1948 roku, jego matka była malarką, ojciec rzeźbiarzem. W wieku dwudziestu dwóch lat wyjechał do Paryża aby odbyć szkolenie w laboratorium Kodaka. Po powrocie do kraju w 1971 roku pracował przez osiem lat jako fotoreporter w tygodniku ilustrowanym „Perspektywy”. Projektował w tym czasie również plakaty filmowe i teatralne, ilustracje, okładki płyt, kalendarzy. Na przełomie 1978/1979 r. powstał cykl „Alicja w krainie czarów” [1], który był prezentowany na Biennale Młodych w Paryżu w 1980 roku, i cieszył się tam dużym zainteresowaniem. W okresie stanu wojennego zamieszkał w Australii, założył studio fotograficzne i rozpoczął pracę w agencjach reklamowych. Dwukrotnie został nagrodzony tytułem „najlepszego fotografa reklamowego”. Od 1996 roku dzieli swój czas pomiędzy Australię i Polskę. W 1999 roku rozpoczął realizację cyklu „Przejrzystość rzeczy”, od 2001 wspólnie z Andrzejem Świetlikiem zajmują się Galerią Bezdomną.
„Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory” jest jednym z ostatnich projektów artysty. Praca nad nim trwała półtora roku, tyle czasu zajęło wykonanie 144 fotografii opublikowanym w albumie [2] zaprojektowanym przez Macieja Buszewicza. Z części zdjęć (dokładnie 50) ułożono wystawę [3], która wraz z filmem wykonanym metodą poklatkową i inspirowanym Scherzo b-moll op. 31 Chopina była prezentowana po raz pierwszy w lutym 2010 roku w Krakowie w Pałacu Sztuki Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Bezpośrednim powodem powstania publikacji była dwusetna rocznica urodzin kompozytora. Pomysł wydawcy skupiał się początkowo na połączeniu dwóch tematów: Polska i Chopin. To zainspirowało Sikorę do stworzenia projektu z obrazami wywołanymi młodzieńczymi, sentymentalnymi wspomnieniami, w którym płaszczyzną łączącą dwa wspomniane tematy są emocje.
Czytając wypowiedzi autora można zauważyć osobiste, emocjonalne zaangażowanie w projekt, doskonałe rozumienie sytuacji kompozytora żyjącego na emigracji. Fotograf wspomina, że odkrycie powodu silnych uczuć, które pojawiały się u niego podczas słuchania utworów Chopina nastąpiło gdy sam opuścił Polskę: „po kilkunastu latach, kiedy znów znajduję się poza Ojczyzną, tym razem ze świadomością, że może nigdy nie będzie mi dane do Niej powrócić dociera do mnie, że ta muzyka była przesiąknięta nostalgią [4]”. Odnosi się wrażenie, że fotograf utożsamia się z kompozytorem na emigracji: „Zarówno Chopin, jak i ja zostaliśmy zdegradowani w swojej pracy twórczej. To była degradacja zawodowa i jakości życia. On zarabiał nauczając gry na fortepianie, ja założyłem studio reklamowe [5]”. Nie bez znaczenia jest wobec tego fakt, że na wystawie oglądamy zdjęcia zrobione w miejscowościach bliskich Chopinowi i Sikorze. Są to m.in. sceny z Golubia-Dobrzynia, w którym kompozytor spędzał wakacje oraz z Mięćmierza, miejsca gdzie bywa Sikora a które nie jest związane z osobą kompozytora.
Termin „nostalgia” [6] pojawiający się w tytule lubelskiej wystawy jest definiowany jako: „uczucie smutku i tęsknoty do czegoś, co minęło bezpowrotnie lub jest niedostępne, a wydaje się bardzo cenne [7]”. Łączy [8] w sobie pozytywne i negatywne emocje. Źródłem tych pierwszych są przyjemne, sentymentalne wspomnienia dotyczące miejsca, osoby. Niestety towarzyszy im świadomość utraty obiektu tych wspomnień i to rodzi uczucia negatywne. Zdjęcia zgromadzone na wystawie zdają się potwierdzać tę zależność. „Wspomnienia z dawnych lat związane z Polską przenikają w formie obrazów, w różnym stopniu czytelnych, od prawie kompletnie zamazanych, gdzie ledwie majaczą forma i światło nasycone sielanką, do bardzo realnych drzew jesiennych, wypełnionych barwą, zapachem polnych liści, szumem wiatru, przenikliwym chłodem, czy skrzypieniem mroźnego śniegu pod nogami [9]”. Fotografie posiadają wspólna cechę: rozmyty, niewyraźny kontur, obraz „oglądany za mgłą”, przez co sprawia on wrażenie ulotnego, niezupełnie dostępnego. Artysta stosując ten zabieg [10] odwołał się do selektywności, niedoskonałości pamięci, której wspomnienia są ulotne, z biegiem czasu coraz mniej wyraźne. „Ja sam spędziłem na emigracji prawie tyle lat co Chopin i często wracałem pamięcią do podobnych sentymentalnych malarskich obrazów – wiejskich dróg, pól czerwonych maków, czy płaczących wierzb [11]”. Tego typu krajobrazy dominują na wystawie. Patrzymy na portrety ludzi tańczących, śpiewających w strojach ludowych. Posługując się warstwą kolorystyczną udało się Sikorze uzyskać dwojaki efekt. Kontrastowo zestawione jaskrawe odcienie czerwieni, błękitu, zieleni tworzą optymistyczne, bajkowe, sielankowe obrazy wsi. Takie połączenia barw są często stosowane w sztuce ludowej. „Zawsze marzyłem, żeby robić zdjęcia niezwykle kolorowe, nawet nienaturalnie przerysowane [12]”. Z kolei fotografie z przewagą brązów, szarości, czerni budują nastrój melancholii a nawet smutku. Jak zaznacza autor „w tych fotografiach musiało być też coś z klimatu jego muzyki [13]”. Mając to na uwadze, warto przywołać cykl [14] Jerzego Dudy-Gracza, w którym każdy z utworów Chopina posiada swój malarski odpowiednik, swoisty „portret”. Porównując prace obu artystów łatwo wskazać pejzaż jako dominujący temat oraz zbliżoną gamę barwną.
W portretach muzykantów, śpiewaków również zwracają uwagę kontrastowe, wyraziste kolory. Na jednym ze zdjęć widzimy mężczyznę grającego na akordeonie, wydaje się on nie dostrzegać fotografa, jego duże, błękitne oczy są skierowane lekko ku górze. Ten sposób upozowania postaci, bliskie kadrowanie przypominają akwarelowe portrety dzieci autorstwa Stanisława Wyspiańskiego, w tym chociażby „Głowę Helenki” (1900). Inna grupa zdjęć to wizerunki postaci w stylizowanych dziewiętnastowiecznych strojach. Ich obecność ma zapewne sugerować, że tak mogły wyglądać osoby z otoczenia Chopina – matka, siostry, znajomi. Fotografie zdają się nawiązywać do obrazów Degasa (m.in. portrety rodziny Bellelli) czy Maneta („Barmanka”, 1882). Łączy je warstwowe budowanie przestrzeni w kolejnych następujących po sobie planach. Sikora posłużył się w tym celu lustrem widocznym w centralnej części jednego ze zdjęć. Odbity obraz wnętrza pokoju zdradza obecność trzeciej kobiety stojącej za damą w białej sukni, ledwo widocznej za rogiem ściany. Na tle poprzednich fotografii wspomnianą grupę zdjęć charakteryzuje pewna doza inscenizacji, przejawiająca się w strojach modeli, doborze rekwizytów. Co ciekawe, brak jej w zachowaniu modeli. Powodem tego jest sposób pracy fotografa: „Aby stworzyć zdjęcie, trzeba najpierw stworzyć zabawę. Ale to musi być wspólna zabawa, wspólne przeżycie biorących udział w sesji osób. I w pewnym momencie ja muszę stać się osobą zupełnie przeźroczystą, dyskretnie odejść, żeby ci ludzie tego nie odczuli, nie zauważyli. I fotografować [15]”. Wcześniejsze przykłady fotografii aranżowanej w twórczości artysty to wspomniany cykl „Alicja w krainie czarów” (1979).
Artysta podkreśla, że oprócz zdjęć inscenizowanych ważne miejsce w jego działalności zajmuje reportaż. „Uważam, że w mojej fotografii jest stały związek z fotoreportażem [16]”. Sikora uwielbia rejestrować spontaniczne sytuacje: „stać na ulicy - to jest kino przecież. Ile się tutaj dzieje ! Facet kradnący samochód, para całująca się...”. Podobnie niektóre spośród fotografii umieszczonych na wystawie dowodzą jego umiejętności obserwowania. Na jednej z nich mężczyźni w garniturach niosą feretron z figurą Chrystusa. Przedstawienie pozwala się domyślać, że uczestniczą w uroczystej procesji ku czci Boga. Zdjęcie Sikory uświadamia nam fakt obecności drugiego wizerunku Chrystusa - obraz widoczny jest w oknie. Przez co sytuacja staje się nieco komiczna, groteskowa.
„Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory” jest jednym z ostatnich projektów artysty. Praca nad nim trwała półtora roku, tyle czasu zajęło wykonanie 144 fotografii opublikowanym w albumie [2] zaprojektowanym przez Macieja Buszewicza. Z części zdjęć (dokładnie 50) ułożono wystawę [3], która wraz z filmem wykonanym metodą poklatkową i inspirowanym Scherzo b-moll op. 31 Chopina była prezentowana po raz pierwszy w lutym 2010 roku w Krakowie w Pałacu Sztuki Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Bezpośrednim powodem powstania publikacji była dwusetna rocznica urodzin kompozytora. Pomysł wydawcy skupiał się początkowo na połączeniu dwóch tematów: Polska i Chopin. To zainspirowało Sikorę do stworzenia projektu z obrazami wywołanymi młodzieńczymi, sentymentalnymi wspomnieniami, w którym płaszczyzną łączącą dwa wspomniane tematy są emocje.
Czytając wypowiedzi autora można zauważyć osobiste, emocjonalne zaangażowanie w projekt, doskonałe rozumienie sytuacji kompozytora żyjącego na emigracji. Fotograf wspomina, że odkrycie powodu silnych uczuć, które pojawiały się u niego podczas słuchania utworów Chopina nastąpiło gdy sam opuścił Polskę: „po kilkunastu latach, kiedy znów znajduję się poza Ojczyzną, tym razem ze świadomością, że może nigdy nie będzie mi dane do Niej powrócić dociera do mnie, że ta muzyka była przesiąknięta nostalgią [4]”. Odnosi się wrażenie, że fotograf utożsamia się z kompozytorem na emigracji: „Zarówno Chopin, jak i ja zostaliśmy zdegradowani w swojej pracy twórczej. To była degradacja zawodowa i jakości życia. On zarabiał nauczając gry na fortepianie, ja założyłem studio reklamowe [5]”. Nie bez znaczenia jest wobec tego fakt, że na wystawie oglądamy zdjęcia zrobione w miejscowościach bliskich Chopinowi i Sikorze. Są to m.in. sceny z Golubia-Dobrzynia, w którym kompozytor spędzał wakacje oraz z Mięćmierza, miejsca gdzie bywa Sikora a które nie jest związane z osobą kompozytora.
Termin „nostalgia” [6] pojawiający się w tytule lubelskiej wystawy jest definiowany jako: „uczucie smutku i tęsknoty do czegoś, co minęło bezpowrotnie lub jest niedostępne, a wydaje się bardzo cenne [7]”. Łączy [8] w sobie pozytywne i negatywne emocje. Źródłem tych pierwszych są przyjemne, sentymentalne wspomnienia dotyczące miejsca, osoby. Niestety towarzyszy im świadomość utraty obiektu tych wspomnień i to rodzi uczucia negatywne. Zdjęcia zgromadzone na wystawie zdają się potwierdzać tę zależność. „Wspomnienia z dawnych lat związane z Polską przenikają w formie obrazów, w różnym stopniu czytelnych, od prawie kompletnie zamazanych, gdzie ledwie majaczą forma i światło nasycone sielanką, do bardzo realnych drzew jesiennych, wypełnionych barwą, zapachem polnych liści, szumem wiatru, przenikliwym chłodem, czy skrzypieniem mroźnego śniegu pod nogami [9]”. Fotografie posiadają wspólna cechę: rozmyty, niewyraźny kontur, obraz „oglądany za mgłą”, przez co sprawia on wrażenie ulotnego, niezupełnie dostępnego. Artysta stosując ten zabieg [10] odwołał się do selektywności, niedoskonałości pamięci, której wspomnienia są ulotne, z biegiem czasu coraz mniej wyraźne. „Ja sam spędziłem na emigracji prawie tyle lat co Chopin i często wracałem pamięcią do podobnych sentymentalnych malarskich obrazów – wiejskich dróg, pól czerwonych maków, czy płaczących wierzb [11]”. Tego typu krajobrazy dominują na wystawie. Patrzymy na portrety ludzi tańczących, śpiewających w strojach ludowych. Posługując się warstwą kolorystyczną udało się Sikorze uzyskać dwojaki efekt. Kontrastowo zestawione jaskrawe odcienie czerwieni, błękitu, zieleni tworzą optymistyczne, bajkowe, sielankowe obrazy wsi. Takie połączenia barw są często stosowane w sztuce ludowej. „Zawsze marzyłem, żeby robić zdjęcia niezwykle kolorowe, nawet nienaturalnie przerysowane [12]”. Z kolei fotografie z przewagą brązów, szarości, czerni budują nastrój melancholii a nawet smutku. Jak zaznacza autor „w tych fotografiach musiało być też coś z klimatu jego muzyki [13]”. Mając to na uwadze, warto przywołać cykl [14] Jerzego Dudy-Gracza, w którym każdy z utworów Chopina posiada swój malarski odpowiednik, swoisty „portret”. Porównując prace obu artystów łatwo wskazać pejzaż jako dominujący temat oraz zbliżoną gamę barwną.
W portretach muzykantów, śpiewaków również zwracają uwagę kontrastowe, wyraziste kolory. Na jednym ze zdjęć widzimy mężczyznę grającego na akordeonie, wydaje się on nie dostrzegać fotografa, jego duże, błękitne oczy są skierowane lekko ku górze. Ten sposób upozowania postaci, bliskie kadrowanie przypominają akwarelowe portrety dzieci autorstwa Stanisława Wyspiańskiego, w tym chociażby „Głowę Helenki” (1900). Inna grupa zdjęć to wizerunki postaci w stylizowanych dziewiętnastowiecznych strojach. Ich obecność ma zapewne sugerować, że tak mogły wyglądać osoby z otoczenia Chopina – matka, siostry, znajomi. Fotografie zdają się nawiązywać do obrazów Degasa (m.in. portrety rodziny Bellelli) czy Maneta („Barmanka”, 1882). Łączy je warstwowe budowanie przestrzeni w kolejnych następujących po sobie planach. Sikora posłużył się w tym celu lustrem widocznym w centralnej części jednego ze zdjęć. Odbity obraz wnętrza pokoju zdradza obecność trzeciej kobiety stojącej za damą w białej sukni, ledwo widocznej za rogiem ściany. Na tle poprzednich fotografii wspomnianą grupę zdjęć charakteryzuje pewna doza inscenizacji, przejawiająca się w strojach modeli, doborze rekwizytów. Co ciekawe, brak jej w zachowaniu modeli. Powodem tego jest sposób pracy fotografa: „Aby stworzyć zdjęcie, trzeba najpierw stworzyć zabawę. Ale to musi być wspólna zabawa, wspólne przeżycie biorących udział w sesji osób. I w pewnym momencie ja muszę stać się osobą zupełnie przeźroczystą, dyskretnie odejść, żeby ci ludzie tego nie odczuli, nie zauważyli. I fotografować [15]”. Wcześniejsze przykłady fotografii aranżowanej w twórczości artysty to wspomniany cykl „Alicja w krainie czarów” (1979).
Artysta podkreśla, że oprócz zdjęć inscenizowanych ważne miejsce w jego działalności zajmuje reportaż. „Uważam, że w mojej fotografii jest stały związek z fotoreportażem [16]”. Sikora uwielbia rejestrować spontaniczne sytuacje: „stać na ulicy - to jest kino przecież. Ile się tutaj dzieje ! Facet kradnący samochód, para całująca się...”. Podobnie niektóre spośród fotografii umieszczonych na wystawie dowodzą jego umiejętności obserwowania. Na jednej z nich mężczyźni w garniturach niosą feretron z figurą Chrystusa. Przedstawienie pozwala się domyślać, że uczestniczą w uroczystej procesji ku czci Boga. Zdjęcie Sikory uświadamia nam fakt obecności drugiego wizerunku Chrystusa - obraz widoczny jest w oknie. Przez co sytuacja staje się nieco komiczna, groteskowa.
Beata Mielcarz (1985 r.)– historyk sztuki, absolwentka KUL
Wystawa: Tomka Sikory "Chopin i jego nostalgia"
15.04 – 15.05.2011 r.
Galeria "Po schodach", ul. Bernardyńska 14a, Lublin
Fotografie:
Dział Programów i Promocji - Młodzieżowy Dom Kultury nr 2 w Lublinie
[1] 16.09-29.10.2010 r. Galeria Asymetria w Warszawie prezentowała cykl „Alicja…”
[2] T. Sikora, Chopin, nastroje kompozytora w fotograficznych obrazach Tomka Sikory, Warszawa, 2010.
[3] Na lubelskiej wystawie w Młodzieżowym Domu Kultury Nr 2 przy ul. Bernardyńskiej jest prezentowana część zdjęć.
[4] T. Sikora, Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory [katalog wystawy], Młodzieżowy Domu Kultury Nr 2, Lublin, 2011, s. 3.
[5] http://cosiestalo.pl/ramka.php?idnews=1436956
[6] Około 60 lat temu „nostalgię” definiowano jako tęsknotę za krajem ojczystym.
[7] http://www.rjp.pan.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=324&Itemid=67
[8] Taki wniosek wypływa z badań przeprowadzonych przez dr Annę Braniecką w 2010 r. ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, http://studia.dlastudenta.pl/artykul/Z_nostalgii_mozna_czerpac_korzysci,65484.html
[9] T. Sikora, Chopin i jego nostalgia, Nostalgia Chopina w fotografii Tomka Sikory [katalog wystawy], Młodzieżowy Dom Kultury nr 2, Lublin, s. 3.
[10] Zdjęcia z wcześniejszych projektów artysty: „Lecę do Maroka”, „Usłyszane w ciszy” również posiadały rozmyty, nieostry obraz.
[11] http://lublin.gazeta.pl/lublin/1,69005,9466896,Wokol_ESK__Kazdy_zakatek_Kazimierza_ma_swoj_urok.html
[12] http://fototapeta.art.pl/fti-tsi.html
[13] http://lublin.gazeta.pl/lublin/1,69005,9466896,Wokol_ESK__Kazdy_zakatek_Kazimierza_ma_swoj_urok.html
[14] Największy cykl w historii polskiego malarstwa po 1945 roku. Składa się z prac akwarelowo-temperowych, obrazów olejnych, całunów.
[15] http://tygodnik.onet.pl/1,18691,druk.html
[16] http://fototapeta.art.pl/fti-tsi.html
Bajanie Otwartej Konserwy, czyli o skandalu, którego nie było
_____
Michał Czyż
Na temat spotkania w Homo Faber 9 maja 2011, podczas którego dokonano prezentacji pracy Jej Performatywności pt. „Miasto Miłości”, legendy zaczęły krążyć jeszcze na długo przed ekshibicją dzieła. Trudno postmoderniście wiedzieć co to prawda i o jaki jej układ, wersję, definicję, opatrzenie, a przede wszystkim opłacenie miałoby chodzić. Niesprawiedliwym oraz skrajnie subiektywnym okiem dało się dostrzec kilka bajeczek na temat owego wydarzenia. Jako, że jestem posiadaczem takowego oka (niesprawiedliwego i skrajnie subiektywnego), spróbuję nakreślić obraz wcześniej wspomnianych bajek. A czytajcie uważnie, bowiem tak powstają urban legends.
Sama grafika przedstawia zastępy mężczyzn, którzy uprawiają miłość fizyczną. Owe zadawanie sobie przyjemności zostało przedstawione w sposób pornograficznie dosadny. Można by rzecz, że prężne męskie członki rozbijają ciemnogrodzkie mury uprzedzeń. Lublin, pozornie wielokulturowy i tolerancyjny potrzebuje - jak wyraził się artysta – lewatywy, która wyczyści miasto z zaściankowych kompleksów i ciasnej umysłowości. Mógłby ktoś powiedzieć, że miasto nie potrzebuje w ramach propagowania tolerancji, wzmożonej tolerancji na ostre, pornograficzne sceny – bo przecież popularność filmów porno przyczyniła się do obojętności wobec powierzchowności stosunków międzyludzkich. Ktoś mógłby tu protestować, ale kto? Podczas prezentacji dzieła zostaliśmy oświeceni, iż dosadność w pokazaniu miłości homoseksualnej ma nam uświadomić, że my – lublinianie – tak właśnie postrzegamy gejów – jako porno zboczeńców, którzy strzelają na prawo i lewo swoją homoseksualną spermą. Alternatywą wobec tego, jest nabycie tolerancji nie tylko wobec uczuciowości homoseksualnej, ale także stosunków fizycznych. A alternatywą wobec tej alternatywy jest: wołanie o miłość w pornograficznym świecie, której brakuje również i wśród tej grupy społecznej.
Być może zasadniczym celem prezentacji dzieła miało być preludium do dyskusji na temat wolności w sztuce. Jak wcześniej się rzekło, balon kontrowersji został nadmuchany po brzegi. Aż ciężko było odetchnąć w salce Homo Faber, aby komuś nie dmuchać na kark. W ciasnej atmosferze miała nastąpić dyskusja o wolność wyrazu, a dowodem na brak owej wolności miało być przekonanie o krążących po Lublinie neofaszystowskich bojówkach (pod przywództwem PISowskich polityków oraz kleru) polujących nie tylko na homoseksualistów, ale i na kontrowersyjnych artystów. Okazało się, że podczas dyskusji nie znalazł się żaden adwersarz, stanowczy przeciwnik prezentacji – jej formy artystycznej, jak i treści politycznej. Wśród co niektórych sceptyków krążyło pytanie „o co tyle krzyku?”. Znowu, ktoś (nie wiadomo kto, ale wiadomo, że taki ktoś jest "do pomyślenia") rzekłby, że pewni ludzie, aby jaskrawo zaistnieć potrzebują wpierw powołać sobie realnego, czy też wymyślonego wroga. Dopiero w opozycji ich pozycja umacnia się lub usprawiedliwia swoje istnienie. Skandalu nie było, kamieni również, Daniela Olbrychskiego wyskakującego z kąta z uniesioną szablą również zabrakło. Nikt wolności nie stłamsił.
O co więc chodzi? Może sartrowska Zła Wiara musiała potwierdzić istnieje wolności, pomacać ją, utrwalić, zdobyć przyczółek. A może taka to już praca w środowisku artystycznym: nakręcanie cyrku, aby móc wciąż dostawać pensję. A może po prostu Piotr Nazaruk włożył kij w mrowisko i puszczając oczko, z uśmiechem na twarzy, obserwował jak w przyszłej Europejskiej Stolicy… lud kultury podnieca się czymś, przez co większe miasta miały już okazje przejść jako pewien etap rozwoju/zachwytu nad kontrowersją i szokiem.
Michał Czyż
Na temat spotkania w Homo Faber 9 maja 2011, podczas którego dokonano prezentacji pracy Jej Performatywności pt. „Miasto Miłości”, legendy zaczęły krążyć jeszcze na długo przed ekshibicją dzieła. Trudno postmoderniście wiedzieć co to prawda i o jaki jej układ, wersję, definicję, opatrzenie, a przede wszystkim opłacenie miałoby chodzić. Niesprawiedliwym oraz skrajnie subiektywnym okiem dało się dostrzec kilka bajeczek na temat owego wydarzenia. Jako, że jestem posiadaczem takowego oka (niesprawiedliwego i skrajnie subiektywnego), spróbuję nakreślić obraz wcześniej wspomnianych bajek. A czytajcie uważnie, bowiem tak powstają urban legends.
Sama grafika przedstawia zastępy mężczyzn, którzy uprawiają miłość fizyczną. Owe zadawanie sobie przyjemności zostało przedstawione w sposób pornograficznie dosadny. Można by rzecz, że prężne męskie członki rozbijają ciemnogrodzkie mury uprzedzeń. Lublin, pozornie wielokulturowy i tolerancyjny potrzebuje - jak wyraził się artysta – lewatywy, która wyczyści miasto z zaściankowych kompleksów i ciasnej umysłowości. Mógłby ktoś powiedzieć, że miasto nie potrzebuje w ramach propagowania tolerancji, wzmożonej tolerancji na ostre, pornograficzne sceny – bo przecież popularność filmów porno przyczyniła się do obojętności wobec powierzchowności stosunków międzyludzkich. Ktoś mógłby tu protestować, ale kto? Podczas prezentacji dzieła zostaliśmy oświeceni, iż dosadność w pokazaniu miłości homoseksualnej ma nam uświadomić, że my – lublinianie – tak właśnie postrzegamy gejów – jako porno zboczeńców, którzy strzelają na prawo i lewo swoją homoseksualną spermą. Alternatywą wobec tego, jest nabycie tolerancji nie tylko wobec uczuciowości homoseksualnej, ale także stosunków fizycznych. A alternatywą wobec tej alternatywy jest: wołanie o miłość w pornograficznym świecie, której brakuje również i wśród tej grupy społecznej.
Być może zasadniczym celem prezentacji dzieła miało być preludium do dyskusji na temat wolności w sztuce. Jak wcześniej się rzekło, balon kontrowersji został nadmuchany po brzegi. Aż ciężko było odetchnąć w salce Homo Faber, aby komuś nie dmuchać na kark. W ciasnej atmosferze miała nastąpić dyskusja o wolność wyrazu, a dowodem na brak owej wolności miało być przekonanie o krążących po Lublinie neofaszystowskich bojówkach (pod przywództwem PISowskich polityków oraz kleru) polujących nie tylko na homoseksualistów, ale i na kontrowersyjnych artystów. Okazało się, że podczas dyskusji nie znalazł się żaden adwersarz, stanowczy przeciwnik prezentacji – jej formy artystycznej, jak i treści politycznej. Wśród co niektórych sceptyków krążyło pytanie „o co tyle krzyku?”. Znowu, ktoś (nie wiadomo kto, ale wiadomo, że taki ktoś jest "do pomyślenia") rzekłby, że pewni ludzie, aby jaskrawo zaistnieć potrzebują wpierw powołać sobie realnego, czy też wymyślonego wroga. Dopiero w opozycji ich pozycja umacnia się lub usprawiedliwia swoje istnienie. Skandalu nie było, kamieni również, Daniela Olbrychskiego wyskakującego z kąta z uniesioną szablą również zabrakło. Nikt wolności nie stłamsił.
O co więc chodzi? Może sartrowska Zła Wiara musiała potwierdzić istnieje wolności, pomacać ją, utrwalić, zdobyć przyczółek. A może taka to już praca w środowisku artystycznym: nakręcanie cyrku, aby móc wciąż dostawać pensję. A może po prostu Piotr Nazaruk włożył kij w mrowisko i puszczając oczko, z uśmiechem na twarzy, obserwował jak w przyszłej Europejskiej Stolicy… lud kultury podnieca się czymś, przez co większe miasta miały już okazje przejść jako pewien etap rozwoju/zachwytu nad kontrowersją i szokiem.
STOP ! Monidło !
______
Szymon Burek
Lubelska STOP! Galeria działająca w Ośrodku Inicjatyw Międzykulturowych „Rozdroża” przygotowała niezwykła wystawę. Andrzej Różycki wspólnie z Marcinem Sudzińskim podjęli bardzo ciekawy temat, który ożył ponownie jakiś czas temu. Monidło – bo o nim mowa – to technika portretu łączącego fotografię i malarstwo.
Z pewnością każdy z nas kojarzy portrety ślubne. Większość naszych dziadków i spora część rodziców ma takie pamiątki w swoich zbiorach. Wystawa „Monidło” to kolekcja kilkudziesięciu portretów, eksponowanych w głównej sali, a także na korytarzu prowadzącym do galerii. Autorzy zebrali przykłady monideł pochodzących z całego kraju. Były wśród nich portrety ślubne i zdjęcia rodzinne, portrety oraz pejzaże. Przygotowano też małą gablotę, w której ukazano proces powstawania monidła. Ciekawym uzupełnieniem były współczesne portrety wykonane tą techniką.
Galeria przy okazji wystawy wydała okolicznościowy katalog z tekstem Andrzeja Różyckiego. Autor w swoim tekście pisze, że społeczeństwo dziś już nie zna określenia „monidło”. Podkreśla, że większość naszych rodziców i dziadków takie monidło posiada, mimo to współczesna etnografia nie zajmuje się tym zjawiskiem.
Kilkanaście obrazów przedstawia postacie jakby wyjęte z innej epoki. Widzimy twarze przepełnione spokojem. Nie ma tam miejsca na zbędne rzeczy. To właśnie iluzja monideł. One idealizują, pokazują świat z innej, mniej rzeczywistej strony. Moją uwagę w sposób szczególny przykuł portret ślubny Marii i Stanisława Jasińskich, wykonany na podstawie zdjęć legitymacyjnych na początku lat 50tych w Toruniu. Kobieta: ubrana prawdopodobnie w czarną sukienkę z białym kołnierzykiem, włosy mocno upięte, twarz dziwnie spokojna. Mężczyzna: ubrany w garnitur, włosy zaczesane z przedziałkiem. Żadne z nich się nie uśmiecha. Dlaczego? Przecież to ich ślub…
Monidła to coś więcej niż fotografia. To ukryta historia człowieka, jego smutków i radości. Spotkanie twarzą w twarz z tymi obrazami jest czymś niemal mistycznym.
Nie często można zobaczyć tyle monideł w jednym miejscu! Trudno poddać krytyce same dzieła, które wyeksponowano. Są to unikaty wykonane mało znaną techniką.
Jedyny problem, jaki rzucił mi się w oczy dotyczył samej ekspozycji a właściwie opieki nad nią. Monidła zawieszono w dwóch pomieszczeniach. Aby dostać się do galerii Ośrodka „Rozdroża” trzeba zadzwonić domofonem i poprosić o umożliwienie zwiedzania. Tutaj nie było żadnego problemu. Kłopoty zaczynają się dopiero w środku. Niestety, nie miałem okazji porozmawiać z opiekunem wystawy. Nie spotkałem żadnego z pracowników Ośrodka. W każdej chwili mogłem wziąć obraz i wyrzucić przez okno. Mam nadzieję, że to nie reguła w tym miejscu. Uważam, że galeria to miejsce spotkań. Zwiedzający ma prawo nie tylko do kontaktu z dziełami, ale także powinien mieć możliwość spotkania z opiekunem galerii czy też kuratorem. Nie może dochodzić do tego, by zwiedzający sam włączał oświetlenie ekspozycji!… Pozostaje mi nadal bacznie przyglądać się działalności STOP! Galerii oraz życzyć wam estetycznych przeżyć.
Na Baczności!
„Monidło – wstępna próba rehabilitacji”
-25.03.2011
STOP! Galeria
Szymon Burek
Lubelska STOP! Galeria działająca w Ośrodku Inicjatyw Międzykulturowych „Rozdroża” przygotowała niezwykła wystawę. Andrzej Różycki wspólnie z Marcinem Sudzińskim podjęli bardzo ciekawy temat, który ożył ponownie jakiś czas temu. Monidło – bo o nim mowa – to technika portretu łączącego fotografię i malarstwo.
Z pewnością każdy z nas kojarzy portrety ślubne. Większość naszych dziadków i spora część rodziców ma takie pamiątki w swoich zbiorach. Wystawa „Monidło” to kolekcja kilkudziesięciu portretów, eksponowanych w głównej sali, a także na korytarzu prowadzącym do galerii. Autorzy zebrali przykłady monideł pochodzących z całego kraju. Były wśród nich portrety ślubne i zdjęcia rodzinne, portrety oraz pejzaże. Przygotowano też małą gablotę, w której ukazano proces powstawania monidła. Ciekawym uzupełnieniem były współczesne portrety wykonane tą techniką.
Galeria przy okazji wystawy wydała okolicznościowy katalog z tekstem Andrzeja Różyckiego. Autor w swoim tekście pisze, że społeczeństwo dziś już nie zna określenia „monidło”. Podkreśla, że większość naszych rodziców i dziadków takie monidło posiada, mimo to współczesna etnografia nie zajmuje się tym zjawiskiem.
Kilkanaście obrazów przedstawia postacie jakby wyjęte z innej epoki. Widzimy twarze przepełnione spokojem. Nie ma tam miejsca na zbędne rzeczy. To właśnie iluzja monideł. One idealizują, pokazują świat z innej, mniej rzeczywistej strony. Moją uwagę w sposób szczególny przykuł portret ślubny Marii i Stanisława Jasińskich, wykonany na podstawie zdjęć legitymacyjnych na początku lat 50tych w Toruniu. Kobieta: ubrana prawdopodobnie w czarną sukienkę z białym kołnierzykiem, włosy mocno upięte, twarz dziwnie spokojna. Mężczyzna: ubrany w garnitur, włosy zaczesane z przedziałkiem. Żadne z nich się nie uśmiecha. Dlaczego? Przecież to ich ślub…
Monidła to coś więcej niż fotografia. To ukryta historia człowieka, jego smutków i radości. Spotkanie twarzą w twarz z tymi obrazami jest czymś niemal mistycznym.
Nie często można zobaczyć tyle monideł w jednym miejscu! Trudno poddać krytyce same dzieła, które wyeksponowano. Są to unikaty wykonane mało znaną techniką.
Jedyny problem, jaki rzucił mi się w oczy dotyczył samej ekspozycji a właściwie opieki nad nią. Monidła zawieszono w dwóch pomieszczeniach. Aby dostać się do galerii Ośrodka „Rozdroża” trzeba zadzwonić domofonem i poprosić o umożliwienie zwiedzania. Tutaj nie było żadnego problemu. Kłopoty zaczynają się dopiero w środku. Niestety, nie miałem okazji porozmawiać z opiekunem wystawy. Nie spotkałem żadnego z pracowników Ośrodka. W każdej chwili mogłem wziąć obraz i wyrzucić przez okno. Mam nadzieję, że to nie reguła w tym miejscu. Uważam, że galeria to miejsce spotkań. Zwiedzający ma prawo nie tylko do kontaktu z dziełami, ale także powinien mieć możliwość spotkania z opiekunem galerii czy też kuratorem. Nie może dochodzić do tego, by zwiedzający sam włączał oświetlenie ekspozycji!… Pozostaje mi nadal bacznie przyglądać się działalności STOP! Galerii oraz życzyć wam estetycznych przeżyć.
Na Baczności!
„Monidło – wstępna próba rehabilitacji”
-25.03.2011
STOP! Galeria
Pejzaż KRZYRA w Wirydarzu
______
Szymon Burek
Galeria Sztuki Wirydarz to jedna z najważniejszych lubelskich galerii zajmujących się sprzedażą dzieł sztuki. Założycielem i kuratorem tej instytucji jest Piotr Zieliński. Postanowiłem odwiedzić Wirydarz i zobaczyć wystawę Krzysztofa Raczyńskiego Krzyra. Z wykształcenia historyka Uniwersytetu Warszawskiego, z zamiłowania niezwykłego malarza, który w sposób szczególny upodobał bliski nam Kazimierz.
W małej sali wystawowej zgromadzono kilkanaście obrazów przedstawiających głównie pejzaż, a wszystkie dzieła bardzo dobrze opisano. Raczyński maluje bardzo sugestywnie. Nie ma u niego nieprzemyślanych ruchów pędzlem. To cecha malarskiej pokory, która emanuje z dzieł. Autor tworzy bardzo charakterystyczną fakturę, nakłada bardzo grubą warstwę farby na płótno. Te różne grubości dodają obrazom wyrazu. Sprawiły, że dostrzegam w nich głębię. Kolorystycznie to paleta ciepłych barw. Od czerwieni po błękit. Taki zabieg, wprowadzony świadomie czy też nie, sprawia, że owe obrazy tworzą wspólną historię, którą można odczytać tylko w przypadku oglądania ich razem. Trudno mi scharakteryzować technikę wypracowaną przez artystę. Z jednej strony sprawia ona wrażenie jakby obrazy nie były dokończone. Z drugiej jednak widać w nich początek i koniec. Nie da się przejść obojętnie obok tego malarstwa. Ono sugeruje widzowi coś więcej. W tych pejzażach odbijają się nasze emocje. Oglądając domki rozsiane po wielkich dolinach, odczuwa się spokój.
Malarstwo Raczyńskiego to sztuka świadoma. Odnoszę wrażenie, że artysta wie co chce namalować. Zastanawia mnie jedna rzecz. Co artysta stworzy jeszcze? Czy ograniczy się do pejzażu? Czy będzie to tylko jedna paleta barw? Brakowało mi na wystawie innego tematu – chociażby martwej natury, której było tylko kilka przedstawień. Wielkim zaniedbaniem ze strony galerii był brak porządku w przestrzeni, w której wystawiono prace Raczyńskiego. W małej sali, prócz prac artysty, znajdowały się prace innych malarzy. Zapakowane w ochronny papier podpierały ściany, stanowczo utrudniając odbiór dzieł Krzyra. Cieszy jednak fakt, że Wirydarz ma kompetentnych pracowników, którzy oprowadzają po wystawie wszystkich zwiedzających. Wracając jeszcze do samych prac, zabrakło w nich jeszcze jednego – życia. Na żadnym z pejzaży nie dostrzegłem ludzi. Może Raczyński powinien wprowadzić do swoich pejzaży człowieka, tchnąć w swoje obrazy życie? Chciałbym, żeby następna wystawa Krzyra zaskoczyła mnie czymś niezwykłym.
Krzysztof Raczyński-Krzyr
18.02 – 21.03.2011
Galeria Wirydarz
Szymon Burek
Galeria Sztuki Wirydarz to jedna z najważniejszych lubelskich galerii zajmujących się sprzedażą dzieł sztuki. Założycielem i kuratorem tej instytucji jest Piotr Zieliński. Postanowiłem odwiedzić Wirydarz i zobaczyć wystawę Krzysztofa Raczyńskiego Krzyra. Z wykształcenia historyka Uniwersytetu Warszawskiego, z zamiłowania niezwykłego malarza, który w sposób szczególny upodobał bliski nam Kazimierz.
W małej sali wystawowej zgromadzono kilkanaście obrazów przedstawiających głównie pejzaż, a wszystkie dzieła bardzo dobrze opisano. Raczyński maluje bardzo sugestywnie. Nie ma u niego nieprzemyślanych ruchów pędzlem. To cecha malarskiej pokory, która emanuje z dzieł. Autor tworzy bardzo charakterystyczną fakturę, nakłada bardzo grubą warstwę farby na płótno. Te różne grubości dodają obrazom wyrazu. Sprawiły, że dostrzegam w nich głębię. Kolorystycznie to paleta ciepłych barw. Od czerwieni po błękit. Taki zabieg, wprowadzony świadomie czy też nie, sprawia, że owe obrazy tworzą wspólną historię, którą można odczytać tylko w przypadku oglądania ich razem. Trudno mi scharakteryzować technikę wypracowaną przez artystę. Z jednej strony sprawia ona wrażenie jakby obrazy nie były dokończone. Z drugiej jednak widać w nich początek i koniec. Nie da się przejść obojętnie obok tego malarstwa. Ono sugeruje widzowi coś więcej. W tych pejzażach odbijają się nasze emocje. Oglądając domki rozsiane po wielkich dolinach, odczuwa się spokój.
Malarstwo Raczyńskiego to sztuka świadoma. Odnoszę wrażenie, że artysta wie co chce namalować. Zastanawia mnie jedna rzecz. Co artysta stworzy jeszcze? Czy ograniczy się do pejzażu? Czy będzie to tylko jedna paleta barw? Brakowało mi na wystawie innego tematu – chociażby martwej natury, której było tylko kilka przedstawień. Wielkim zaniedbaniem ze strony galerii był brak porządku w przestrzeni, w której wystawiono prace Raczyńskiego. W małej sali, prócz prac artysty, znajdowały się prace innych malarzy. Zapakowane w ochronny papier podpierały ściany, stanowczo utrudniając odbiór dzieł Krzyra. Cieszy jednak fakt, że Wirydarz ma kompetentnych pracowników, którzy oprowadzają po wystawie wszystkich zwiedzających. Wracając jeszcze do samych prac, zabrakło w nich jeszcze jednego – życia. Na żadnym z pejzaży nie dostrzegłem ludzi. Może Raczyński powinien wprowadzić do swoich pejzaży człowieka, tchnąć w swoje obrazy życie? Chciałbym, żeby następna wystawa Krzyra zaskoczyła mnie czymś niezwykłym.
Krzysztof Raczyński-Krzyr
18.02 – 21.03.2011
Galeria Wirydarz
Jeśli chcesz zostać dziełem sztuki...
______
Paulina Janowska
Zdejmiesz majtki dla sztuki? - tak rozpoczyna się tekst w "Wysokich Obcasach" poświęcony projektowi "Backstage" Karola Radziszewskiego. Przyznam, iż pomysł zaintrygował mnie do tego stopnia, że postanowiłam przekonać się na własnej skórze, jak wygląda ta wystawa. W Bunkrze Sztuki w Krakowie zostały zaprezentowane filmy wideo i wystawa zdjęć, których tematem jest męskie ciało. Na stronie galerii można przeczytać, że prace koncentrowały się na kulisach pracy artysty i jego relacji z modelami. Oglądając tę wystawę należałoby się zatem skupić na takich aspektach, jak manipulacja medialna czy inne spojrzenie na akt męski oraz na proces ubierania ciała w sztukę.
Mówiąc szczerze, miałam zupełnie inne wrażenia i skojarzenia. Oglądając zaprezentowane filmy zastanawiałam się, gdzie leży granica sztuki. Problematyka pokazywanych prac jest dość szeroka, często przychodziło mi na myśl, że wystawa ta poświęcona została problemom z zakresu chociażby zachowań ludzkich. Podczas oglądania filmu "Painters" z 2007 roku odczuwałam dyskomfort, a jednocześnie byłam bardzo zaciekawiona. Wideo przedstawia robotników pracujących na budowie. Nie wiem, w jaki sposób nakręcono ten film, ale widz ma nieznośne uczucie podglądania. Ujęcia rozmytych liści drzew, nieostrość postaci, niespokojny ruch kamery, czy sposób kadrowania mają nam zwrócić uwagę na coś ważnego, lecz jednocześnie nie pokazać zbyt wiele. W filmie dało się wszędzie wyczuć erotyzm, który jednak nie przemawiał do mnie, ponieważ spocone, brudne ciała chłopaków z placu budowy nie są dla mnie w żaden sposób przyjemne i nie wywołują uczucia fascynacji. Poza tym uderzało mnie jeszcze coś. Z całym szacunkiem dla filmowanych panów, ale miałam poczucie oglądania zwierząt w ich naturalnym otoczeniu. Film składał się z podobnych sekwencji, w których byli pokazywani nowi mężczyźni. Wspinali się po rusztowaniach, skakali niczym małpki, ponadto mogliśmy widzieć ich zachowania w obrębie grupy. Dźwięki były stłumione, z ulicy dobiegały odgłosy: jadącego tramwaju, młota pneumatycznego.
Film "Backstage" stworzony specjalnie na potrzeby wystawy, był odmienny. Nie kwalifikował się już do podglądactwa, był rezultatem pracy z modelami. Tym, co mnie najbardziej zainteresowało, było to, jak młodzi mężczyźni reagują na swoje ciało i czy są w stanie przełamywać tabu. I okazuje się, że gdy się do nich odpowiednio podejdzie, są w stanie zdjąć gacie „dla sztuki”. Nie wiem, na ile rzeczywiście robili to dla sztuki, ponieważ - poza wyjątkami - nie wydali mi się szczególnie nią zainteresowani. Może kierowały nimi przesłanki nieco bardziej narcystyczne, może przełamanie własnych lęków? Istotna jest ta konfrontacja z punktu widzenia modela, który zostaje zaskoczony pytaniem: Zdejmiesz koszulkę, spodnie? itd. Byli przecież świadomi, że znajdują się na castingu, że są nagrywani i że być może pojawią się w galerii jako „dzieło sztuki”. To zobowiązuje. Mając świadomość obserwacji i braku oparcia w swoim naturalnym środowisku - każdy miałby opory do rozebrania się. Ale dlaczego tak łatwo przychodzi im zdjęcie koszulki, ba, nawet spodni, a z majtkami to już większy wstyd? A może modele przestraszyli się, że nagle staną się obiektami seksualnymi? A co ważniejsze, nie tylko dla kobiet...
Jeśli jest to sztuka to silnie zaangażowana w dyskurs psychologiczno-socjologiczny, ponieważ bez kontekstu społecznego staje się mniej wyrazista i jasna w odbiorze. W każdym razie wzbudza emocje, na początku jak najbardziej pozytywne i entuzjastyczne, natomiast z perspektywy czasu i „przetrawienia”, nie jestem pewna – chyba dalej pozytywne, aczkolwiek już nie tak entuzjastyczne. Bo jeśli wzbudza w nas emocje, mało tego, angażuje nas jakoś intelektualnie (bo przecież musimy odpowiedzieć sobie na pytanie: o co chodzi, nic nie jest takie oczywiste), to w takim rozumieniu spełnia „wymogi” sztuki. Do tego porusza ważny wątek męskiego ciała w otaczającej nas wielorakiej kulturze.
fot. materiały promocyjne Bunkra Sztuki
Paulina Janowska
Zdejmiesz majtki dla sztuki? - tak rozpoczyna się tekst w "Wysokich Obcasach" poświęcony projektowi "Backstage" Karola Radziszewskiego. Przyznam, iż pomysł zaintrygował mnie do tego stopnia, że postanowiłam przekonać się na własnej skórze, jak wygląda ta wystawa. W Bunkrze Sztuki w Krakowie zostały zaprezentowane filmy wideo i wystawa zdjęć, których tematem jest męskie ciało. Na stronie galerii można przeczytać, że prace koncentrowały się na kulisach pracy artysty i jego relacji z modelami. Oglądając tę wystawę należałoby się zatem skupić na takich aspektach, jak manipulacja medialna czy inne spojrzenie na akt męski oraz na proces ubierania ciała w sztukę.
Mówiąc szczerze, miałam zupełnie inne wrażenia i skojarzenia. Oglądając zaprezentowane filmy zastanawiałam się, gdzie leży granica sztuki. Problematyka pokazywanych prac jest dość szeroka, często przychodziło mi na myśl, że wystawa ta poświęcona została problemom z zakresu chociażby zachowań ludzkich. Podczas oglądania filmu "Painters" z 2007 roku odczuwałam dyskomfort, a jednocześnie byłam bardzo zaciekawiona. Wideo przedstawia robotników pracujących na budowie. Nie wiem, w jaki sposób nakręcono ten film, ale widz ma nieznośne uczucie podglądania. Ujęcia rozmytych liści drzew, nieostrość postaci, niespokojny ruch kamery, czy sposób kadrowania mają nam zwrócić uwagę na coś ważnego, lecz jednocześnie nie pokazać zbyt wiele. W filmie dało się wszędzie wyczuć erotyzm, który jednak nie przemawiał do mnie, ponieważ spocone, brudne ciała chłopaków z placu budowy nie są dla mnie w żaden sposób przyjemne i nie wywołują uczucia fascynacji. Poza tym uderzało mnie jeszcze coś. Z całym szacunkiem dla filmowanych panów, ale miałam poczucie oglądania zwierząt w ich naturalnym otoczeniu. Film składał się z podobnych sekwencji, w których byli pokazywani nowi mężczyźni. Wspinali się po rusztowaniach, skakali niczym małpki, ponadto mogliśmy widzieć ich zachowania w obrębie grupy. Dźwięki były stłumione, z ulicy dobiegały odgłosy: jadącego tramwaju, młota pneumatycznego.
Film "Backstage" stworzony specjalnie na potrzeby wystawy, był odmienny. Nie kwalifikował się już do podglądactwa, był rezultatem pracy z modelami. Tym, co mnie najbardziej zainteresowało, było to, jak młodzi mężczyźni reagują na swoje ciało i czy są w stanie przełamywać tabu. I okazuje się, że gdy się do nich odpowiednio podejdzie, są w stanie zdjąć gacie „dla sztuki”. Nie wiem, na ile rzeczywiście robili to dla sztuki, ponieważ - poza wyjątkami - nie wydali mi się szczególnie nią zainteresowani. Może kierowały nimi przesłanki nieco bardziej narcystyczne, może przełamanie własnych lęków? Istotna jest ta konfrontacja z punktu widzenia modela, który zostaje zaskoczony pytaniem: Zdejmiesz koszulkę, spodnie? itd. Byli przecież świadomi, że znajdują się na castingu, że są nagrywani i że być może pojawią się w galerii jako „dzieło sztuki”. To zobowiązuje. Mając świadomość obserwacji i braku oparcia w swoim naturalnym środowisku - każdy miałby opory do rozebrania się. Ale dlaczego tak łatwo przychodzi im zdjęcie koszulki, ba, nawet spodni, a z majtkami to już większy wstyd? A może modele przestraszyli się, że nagle staną się obiektami seksualnymi? A co ważniejsze, nie tylko dla kobiet...
Jeśli jest to sztuka to silnie zaangażowana w dyskurs psychologiczno-socjologiczny, ponieważ bez kontekstu społecznego staje się mniej wyrazista i jasna w odbiorze. W każdym razie wzbudza emocje, na początku jak najbardziej pozytywne i entuzjastyczne, natomiast z perspektywy czasu i „przetrawienia”, nie jestem pewna – chyba dalej pozytywne, aczkolwiek już nie tak entuzjastyczne. Bo jeśli wzbudza w nas emocje, mało tego, angażuje nas jakoś intelektualnie (bo przecież musimy odpowiedzieć sobie na pytanie: o co chodzi, nic nie jest takie oczywiste), to w takim rozumieniu spełnia „wymogi” sztuki. Do tego porusza ważny wątek męskiego ciała w otaczającej nas wielorakiej kulturze.
fot. materiały promocyjne Bunkra Sztuki
Subskrybuj:
Posty (Atom)