Potwornie ładne malarstwo

______

Z artystką, Florentyną Nastaj, rozmawia Marta Wysocka


Poznałam Cię podczas obrony Twojego dyplomu, opowiedz trochę o pracach, które wtedy pokazywałaś, były wykonane ciekawą, fakturową techniką, skąd taki pomysł?


W swoich obrazach czasem używam kleju silikonowego. Zawsze mnie pociągała ciekawa faktura, a tę technikę odkryłam zupełnie przypadkowo. Podoba mi się to, że silikon w pełni swojej sztuczności sprawia wrażenie organicznego, kojarzy się z wydzielinami ludzkiego organizmu. Lubię jego poślizg, śluzowość, glutowatość, to że nie do końca da się go kontrolować, plamy które z niego tworzę są dosyć przypadkowe. Kiedy zaczynałam malować dyplom, nie miałam określonego planu. Wszystkie moje ówczesne prace kręciły się wokół tematu relacji ze zwierzętami, zastanawiałam się wówczas jak obronię taki temat. To był dla mnie czas bez żadnych dramatycznych przeżyć, stąd chyba to całe szaleństwo kolorów. W moim malarstwie istotna jest wesołość, chcę by udzielała się innym, by moje prace były pocieszne, nawet mimo obecności elementów nieprzyjemnych czy drastycznych.

W tym momencie muszę zapytać kim są postacie z tych obrazów?

To nie są konkretne, wzięte z życia postacie, one raczej dobijają się do mojej wyobraźni. Wydaje mi się, że w tych obrazach jest jakaś kobieca nerwowość, ukazująca niekontrolowane reakcje na życie czy relacje ze zwierzętami. Na przykład obraz z pawianami powstał z potrzeby samoobrony przed stresową sytuacją, jaka ma miejsce podczas obrony dyplomu. Pomyślałam wówczas, że w sumie nie wiadomo co będzie się działo na obronie i pawiany miały reprezentować moją postawę “wypięcia się”, ale w sposób czytelny tylko dla mnie.


Ja doszukiwałam się tu raczej wątków erotycznych, ten zachęcający róż pup...

No tak - taka para wielkich, wilgotnych pup - coś w tym jest.

Już w Twoich wczesnych pracach widać bajkowe zacięcie, rodzaj zawieszenia między światem realnym - naturą a bajką właśnie, to widać również w kolorystyce. Jak to jest teraz, skąd się wzięły ameboidalne stwory, np. te które wysłałaś na konkurs Bielska Jesień 2009?


Mnie nigdy nie pociągał realizm, zresztą nie potrafię tak malować, a kolory biorą się z mojej dziecięcości. Mimo, że tematyka jest czasem odstręczająca to kolory wszystko łagodzą, zawsze się staram żeby były żywe, czasem irytująco czyste. Nie używam przytłaczających tonów tak jak kiedyś. Choć o czym bym teraz nie pomyślała to dobijają się do mnie potwory. Nie chcę żeby kogokolwiek straszyły, ale by budziły sympatię. Pomimo tego, że relacje między nimi są niekiedy brutalne i krwiożercze, to myślę że jednak są one swojskie.

A co Cię pociąga w okropieństwie?

Teraz już mnie tak bardzo nie pociąga, to samo wypływa, że ostatecznie nie udaje mi się ominąć tematu potworów. Nie wiem gdzie to we mnie siedzi i dlaczego, może wyłażą z podświadomości. Możliwe, że to forma odreagowania. Niejednokrotnie sama się cenzuruję, by nie malować zbyt potwornych stworów i przez to nie odkryć się ze swoimi kobiecymi nerwicami.


Czy malowanie Cię uspokaja?

Trochę tak, ale z samym malowaniem związanych jest pełno emocji i dlatego ostatecznie jest niepokojące. Sam akt malowania nie jest dla mnie zwykłą sprawą, do której podchodzę zrelaksowana. To nie jest czas wytchnienia, ale praca pomieszana z mnóstwem wrażeń.

Jeszcze na studiach robiłaś zdjęcia w konwencji brutalistycznej, jedno z nich zostało użyte w scenografii, którą tworzył Jarek Koziara do spektaklu Pool No Water. To było coś zupełnie innego od tego co tworzysz teraz, myślę że aby stworzyć taki autoportret trzeba mieć do siebie duży dystans. Jakie emocje, myśli dały Ci te prace? Gdzie było ich źródło?

Teraz robię zupełnie inne zdjęcia, ale wówczas miałam moment, kiedy potrzebowałam brutalizmu i estetyki brzydoty. Było to związane z moim życiem, kierowała mną chęć obrzydzenia siebie sobie samej i pokazania tego innym. Wtedy rozsmakowałam się w tym, a teraz jest mi to zupełnie obce. Kiedy byłam na premierze spektaklu i widziałam fotografię, to byłam zaskoczona, że to w ogóle moje zdjęcie. Zdałam sobie też sprawę z tego, jak bardzo moje przeżycia wpływają na to co tworzę. Mimo, że zdjęcia były obrzydliwe to wielu osobom bardzo się podobały. Moja postać była na nich tak oszpecona i zniekształcona, iż nie można było poznać, że to ja. Nie chciałabym wracać do tego więcej, bo to się wiąże z negatywnymi emocjami, teraz lepiej niech już przyjdą kolorowe potwory. Staram się uciekać od tego typu inspiracji, wiem że jakbym ukazywała na płótnach moje pomysły na obrazy, wyglądałoby to w pewnym sensie podobnie do tych mało sympatycznych fotografii.


Wiem, że brałaś udział w różnych konkursach, zdobyłaś już kilka nagród.

Zawsze byłam zaskoczona, kiedy udało mi się uzyskać jakąś nagrodę a to dlatego, że bardzo rzadko zgłaszam swoje prace. Za każdym razem udział w konkursie kończył się dla mnie sympatycznie.

Powiedz jaka jest sytuacja młodego artysty w obiegu galeryjnym? Jak to wygląda z Twojej strony, czy masz jakieś propozycje?

Ja sama nie mam ciśnienia na współpracę z galeriami. Cała sytuacja wokół wystawy mnie raczej zniechęca, choć nie chodzi o samo prezentowanie prac.

Może powinnaś pójść incognito na otwarcie swojej wystawy?

O tak, wtedy mogłabym założyć wąsy, które są wspaniałe w swej istocie.


Pracujesz w różnorodnych mediach, tworzysz też dosyć różne prace, jednak spina je nietuzinkowe poczucie humoru - z jednej strony są niezwykle kolorowe, a z drugiej makabryczne. Przyszedł moment abyś powiedziała coś o swoim najnowszym projekcie.


To nie jest malarski projekt, teraz mam czas zachwytu przedmiotem jakim jest książka, pasjonuje mnie ilustracja książkowa, szczególnie dziecięca. Rynek książki dziecięcej jest w Polsce coraz bardziej ciekawy, do łask wracają autorskie projekty, jest coraz więcej świetnych młodych grafików, którzy się w tej dziedzinie specjalizują. Można je z czystym sumieniem pokazać swoim dzieciom i na nich uczyć je dobrego smaku i poczucia estetyki. To nie są książki produkowane w Chinach, tylko projektowane z myślą o dzieciach przez artystów ilustratorów. Teraz pracuję nad książeczką, w której obrazuję jak powstawały książki tworzone tradycyjnymi metodami typograficznymi, na mechanicznych maszynach. Do pracy zaprzęgłam też moje potwory, mam nadzieję, że się dzieciakom spodobają. Łączę tu malarstwo z ilustracją, w tworzeniu bajkowych postaci używam intensywnych kolorów. Wiem, że dzieci bardzo żywo reagują na moje malarstwo, potrafią zauważyć wesołe sytuacje, nie przeraża ich tkwiąca w nich makabryczność. Chcę, by dzieci miały pociąg do książek, żeby chciały z nimi obcować także ze względu na ich urodę. Dlatego tak ważne są ilustracje, nie będące kalką disnejowskich, pokazujące ,że możliwe są różne sposoby i style ilustrowania, które pobudzą dzieci do rysowania.
Dzieci zupełnie inaczej widzą świat, czasem wydaje mi się, że to co nas przeraża w sztuce, filmie one często spychają na drugi plan. Nie widzą elementów, które dorośli dostrzegają od razu, skupiają swoją uwagę na innych detalach, interpretują obrazy w zupełnie zaskakujący sposób. Ja w dzieciństwie razem z bratem obejrzałam całą wypożyczalnię video w tym horrory. Gdybym teraz miała te filmy zobaczyć jeszcze raz, to raczej schowana pod kołdrą.


Czy coś jeszcze dała Ci praca w Izbie Drukarstwa? Całkiem niedawno wygrałaś kolejny konkurs.

Zostałam laureatką w konkursie na Najpiękniejszą Książkę Roku, co było dla mnie zaskoczeniem. To dzięki maszynom znajdującym się w Izbie Drukarstwa na Żmigrodzie. To zupełnie inny świat, warsztat zecerów, którzy jeszcze na początku XX wieku składali książki z pojedynczych, ołowianych literek. To wszystko mnie zachwyciło i oderwało trochę od malowania. Czcionki są żywe, dotykając zadrukowany papier czuje się pod palcami wytłoczone litery, to jest magia. To też swego rodzaju grafika, tworzona za pomocą typografii. Mamy w planach pokazanie świata drukarni podczas warsztatów dla dzieci. Drukarnia na razie nie działa, ale od czerwca ma ruszyć Dom Słów, do którego będzie mógł przyjść każdy, żeby zobaczyć linotyp i jedyną w swoim rodzaju Planetę Fixię. To piękne maszyny, pochodzące m.in. z drukarni, która działała w tym miejscu jeszcze przed wojną.

Czego się nie dotkniesz to wygrywasz, podobnie było z konkursem na wlepkę o Chopinie.

Spotykają mnie takie miłe niespodzianki. Zainspirowałam się znakiem graficznym powszechnie uznawanym za logo Nowego Yorku i Chopin się w tym zmieścił, a jurorzy uznali mój pomysł za wesoły. W ten sposób wygrałam Roczny Kurs Kreacji w Szkole Mistrzów Reklamy w Warszawie, co zupełnie mi nie leżało. To uczenie ludzi wymyślania pięknie brzmiących kłamstw, a ja nie odnajduję się w tym zupełnie. Książka jest szczera, ale oddać siebie i swoje talenty reklamie, to nie to o co mi chodziło. Tam odbywała się walka o staże, pracę, uczniowie bardzo chcieli zaimponować prowadzącym, a ja mam już swoje miejsce i wiem czego chcę. Choć przyznaję, czas w Warszawie spędziłam owocnie.


Czy w sensie formalnym odwołujesz się do jakiegoś stylu, jak tworzysz symbolikę swoich przedstawień? Opowiedz, jakich artystów twórczość Ci się podoba.

Ja generalnie wystrzegam się silnych inspiracji, nie chciałabym kogoś kalkować. Choć na pewno moje malarstwo da się jakoś zakwalifikować, byłoby nieskromne twierdzić, że jest inaczej. Oczywiście są polskie malarki, których wrażliwość jest mi bliska, jednak one poszły o krok naprzód jeśli chodzi o wyrażanie kobiecych nerwic, seksualności. Myślę tu o Aleksandrze Waliszewskiej, w której malarstwie pojawia się motyw dziewcząt nękanych przez potwory czy też marginalny motyw mężczyzn, ich przytłaczająca obecność, poczucie lęku. Podoba mi się też kosmatość prac Basi Bańdy - z jednej strony jej ekshibicjonizm z drugiej nieśmiałość - mnóstwo różu, rozlanych akwarelowych plam.
Byłam ostatnio na wystawie Kozyry w Zachęcie, pokazującej większość jej znanych prac. Wystawa zaprezentowana jest świetnie, dzięki czemu odbiór też jest pełniejszy. Mimo to wyszłam stamtąd zmęczona, struta, a to dlatego, że niektóre z jej prac były tworzone z przedmiotowym podejściem do człowieka. Myślę tu o animacji Święta Wiosny. Komfort osób, które zostały użyte do powstania dzieła, był na pewno niski. Ciężko mi zrozumieć, że dla idei przekazu można zignorować to, co osoba animowana przez kogoś obcego czuje. Mam poczucie, że sama artystka nie postarała się o przyjazną atmosferę współpracy. Zatrudniła osoby, które poruszały rękoma starszych mężczyzn i kobiet i robiły zdjęcia według wcześniej ustalonego planu. Ja się takimi sytuacjami przejmuję po prostu. Chociaż - Łaźnia jest świetna - ukazanie brzydoty starego ciała w naszych czasach ma sens w kontekście tego wszechogarniającego kultu piękna. Ja zresztą lubię przebywać z osobami starszymi, wychowywałam się z babcią i mam słabość do welinowej skóry dziadeczków.
Lubię twórczość Marlene Dumas, artystki pochodzącej z Afryki, ale tworzącej w Amsterdamie, która portretuje ludzi różnych ras i pochodzenia. Podoba mi się sposób w jaki przedstawiła serię portretów martwych kobiet. Kolory i akwarele, których użyła do namalowania tych prac sprawiają, że jest w nich niezwykły spokój, nie rażą swoją obrzydliwością, a mimo to wywierają mocne wrażenie. Tak samo jak jej erotyczne obrazy kobiet, mimo że są one niemal pornograficzne, to estetyka fioletów, błękitów i szarości sprawia, że są ładne.


A może jednak coś aktualnie malujesz?

Maluję nowy obraz Danae, gdzie pojawia się złoty, brokatowy deszcz. Brokat to moje nowe odkrycie - jest rewelacyjny: piękny, lśniący, kiczowaty, co też mi się bardzo podoba. Okazało się, że jest niezwykłe bogactwo kolorów i kształtów brokatu, a to dzięki manikiurzystkom, które zdobią nim akrylowe paznokcie, ja też łączę brokat z akrylem. Lubię malować kobiety i ciekawią mnie ich wzajemne relacje. Tak jak moje obślizgłe babeczki z kleju czy te z zębami i parasolkami. Nie wiem skąd mi się to bierze, przecież lubię kobiety. Teraz miałam ochotę na wielkie krosna, które ledwo zmieściłam do pokoju i one już czekają na kolejne stwory.

Jesteśmy czasem niezwykłymi potworami, może po prostu masz tego świadomość. Zbierasz potworne maskotki?

Nie, ale zbieram piękne książki, różne pamiątki i rzeczy, które wynajduję na targach staroci. Mam tez kolekcję szklanych kul śniegowych, jak się wszystkimi potrząśnie to wszędzie pięknie pada. To niezwykły mikrokosmos. No i jeszcze jakby ktoś miał wąsy do oddania to chętnie przyjmę.



Florentyna Nastaj (ur. 1983) - absolwentka Wydziału Artystycznego Uniwersytetu Marie Curie-Skłodowskiej w Lublinie, dyplom w Pracowni Malarstwa prof. Adama Styki. Od 2009 roku pracuje w Ośrodku "Brama Grodzka - Teatr NN".

nagrody:
2010 I nagroda w Konkursie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek
Najpiękniejsze Książki Roku 2009
2010 I nagroda w konkursie graficznym „Chopinium”
2008 III nagroda w 18. Ogólnopolskim Przegl¹dzie Malarstwa M³odych PROMOCJE
nagroda Kwartalnika Artystycznego EXIT

wystawy zbiorowe:
2004 OBRAZY ELEMENTARNE, Młode Forum Sztuki Galerii Białej, Lublin
2005 Kolumna Sztuki, Galeria Gardzienice, Lublin
2006 KRESBA A MALBA , Galeria T, Hradec Králové, Czechy
2006 VIDEOKONT-prezentacja sztuki nowych mediów, Galeria Kont , Lublin
2007 Międzynarodowy konkurs AUTOPORTRET- wystawa pokonkursowa, Muzeum
Regionalne w Stalowej Woli / Galeria ASP w Poznaniu
2008 18. Ogólnopolski Przegląd Malarstwa M³odych PROMOCJE wystawa pokonkursowa
2009 ELIA Projekt Bloom- mural painting, Brulsela,Belgia
2009 39. Biennale Malarstwa „Bielska Jesień 2009” wystawa pokonkursowa

Młodociana Biblia Pauperum

______

Michał Czyż


Nowy rok w restauracji InRed zainaugurowała wystawa „Siedem Grzechów Głównych”, której autorem jest siedemnastoletni Michał Przychodzeń. Na wystawie możemy zobaczyć melanż rysunku architektonicznego ze swobodniejszymi, niekonwencjonalnymi odchyleniami oraz fotografię z dołączonymi wierszami autorstwa wyżej wymienionego młodego artysty.

Cechą charakterystyczną wystawy (oprócz relatywnie szerokiego zakresu technik) jest jej zmienność. Po wernisażu wystawa zmienia się, żyje. Co jakiś czas Michał Przychodzeń dodaje jej jakiś nowy element: fotografię lub wiersz. Nowe odsłony Siedmiu Grzechów Głównych nie są rewolucyjne, ale uzupełniające, odświeżające – co wygląda na bardzo interesujący pomysł.

Jeśli chodzi o prace - biorąc pod uwagę wiek, bardzo dobry warsztat. Nie znam się na rysunku architektonicznym, ale prace robią wrażenie swoją precyzją oraz monumentalnością. W pierwszej sali wisi szereg fotografii okraszonych wierszami. Zdjęcia przedstawiają bardzo dosłowne odniesienia do popkultury, poezja – choć refleksyjna, może nawet lekko ironiczna – to jednak wprost młodzieńczo buntownicza, zdradzająca spotkanie wrażliwego, dojrzewającego człowieka z brutalną rzeczywistością i świadomością dziejów. Druga sala – moim zdaniem o wiele bardziej zajmująca – wypełniona została rysunkami. Sposób przedstawienia może mgliście przypominać prace Zdzisława Beksińskiego; klimat wyobcowania, surowość rysunku architektonicznego. Prace mają dość prosty, antykonsumpcyjny, antypolityczny przekaz. Da się w nich wyczuć, czy może raczej wprost zobaczyć, refleksję nad totalitaryzmem XX wieku oraz zagrożeniami wieku XXI. Nie będę dyskutował o słuszności poglądów czy o właściwym rozpoznaniu politycznych problemów, ale motywy antykonsumpcyjne, choć mało oryginalne (np. geld macht frei, w swoją drogą całkiem interesującym i stosunkowo „ostrym” rysunku) jednak dorzucają kolejny kamyczek do ogromnej sterty krytycznego wobec sposobu życia w neoliberalnych społeczeństwach gruzu.

Czy sztuka wprost antysystemowa, wprost buntownicza, ma swoje miejsce w lokalu zwącym się Atelier Smaku? Jeśli brać przesłanie tej sztuki na poważnie to oczywiście, że NIE. Tak samo jak mogłoby się wydawać rażące przesiadywanie Michaiła Bakunina w snobistycznej kawiarence. Ewentualnej edukacji antykonsympcyjnej nie spodziewałbym się – sztuka tego rodzaju już nie razi, nie pobudza, sama stała się częścią popkultury, w tej dziedzinie skuteczność przynoszą świadectwa (Freeganie?). Jakiż jest więc tutaj sens? Otóż powróćmy do wieku Michała oraz polityki lokalu: dawać szanse młodym i utalentowanym. Pierwsze wystawy, pierwsze wrażenia, wczesna inicjacja (jeśli niezwulgaryzowana i racjonalna) daje szanse na zebranie wyższego doświadczenia oraz nabycia szybciej nowych umiejętności. Ponoć młodzież musi przejść przez fazę naiwnego buntu; wystawę z tej kategorii Michał Przychodzeń może uznać za udanie odbębnioną.

Walka o ogień

Rozmowa Liliany Kozak z Robertem Kuśmirowskim w ramach imprezy muzycznej Died Moroz Convention -1, która miała miejsce w muszli koncertowej Ogrodu Saskiego 29 stycznia 2011



______


Muzyka, którą tutaj słyszę, przywodzi na myśl działania szamanów, którzy poprzez budowaną nią atmosferę, organizując spotkania w otwartych przestrzeniach umożliwiają ludziom kontakt z żywiołami natury, pomagają dotrzeć i odczuć siebie. Można powiedzieć, że to jest zgodne w jakiś sposób z założeniami tego spotkania?

Tak, założenia są bardzo czyste i klarowne, korzystamy z minusów, z mrozu, z niewygody, z jakiejś przyjazności i nie-przyjazności. Czyli okazuje się, że nie trzeba tak mocno się źlić na aurę, ona ma swoje plusy, wtedy człowiek wyzwala więcej energii sam, na zasadzie pracy systemu obronnego. Ale w tym systemie obronnym wychwytuję taki moment… dlaczego nie wystawić tego na próbę, na pięć, na dziesięć minut i tak dalej. Warunki, bio, geo, psychoruchowe pozwalają mi na to. „Niewygoda” tej aury, powoduje, że wspomniany system obronny jest całkiem pozytywny, nie to, że ja z tym walczę. Zresztą, w każdej sytuacji problem stwarza inne zachowanie, muszę się do tego dostosować, wyedukować na ten temat, zaczynam doświadczać tego, co sobie zaserwowaliśmy. A najgorsze są rzeczy, które są nam znane, wygodne, przyjazne, które są sprawdzone i łatwe do powtórzenia, tego unikam. Wystawianie się na nowe nie jest dzisiaj łatwe, bo wiele już było powiedziane, pokazane u naszych wschodnich braci i sióstr, takie sytuacje są na porządku dziennym. Jednak, ta część jest tylko wyłącznie pretekstem do takiego spotkania z człowiekiem, coraz bardziej się niepokoję, bo brakuje takich spotkań. Ludzie siedzą przy komputerach w domu, no i do siebie, pomimo, że są dwa kroki, mailują, wysyłają sms-y. Oczywiście to jest łopatologiczna informacja, którą każdy pewnie zna i przyswoił, ale brakuje mi tych masowych spotkań tylko po to żeby się spotkać, nie, żeby tam nagle, ktoś nie wiadomo co ogłaszał, czy, nie wiadomo co miałoby się dziać. Zobacz jak się ludzie przy ogniu zachowują, dlaczego?, bo prawo dzisiejsze zabrania nam palić ognia w publicznych miejscach, w metropolii, jest to zakazane ustawowo. Trzeba być pustym wewnętrznie i zmanierowanym paragrafami, żeby taką rzecz móc podpisać i zabronić ludziom, czegoś, co tak naprawdę było od początku. Ludzie palili ogień żeby przeżyć, żeby się chciało im zebrać wokół ogniska. Zabranie tego przywileju, to tak samo, zabranie wszystkiego, co reprezentujemy. Nienawidzę tego i chciałbym bardzo złe słowa powiedzieć pod kątem tych, którzy podpisali taką ustawę, zgodzili się na niemożności, nawet w swoim ogródku wystawienia paleniska, czy też żywego ognia. To jest jakaś porażka, totalny, beznadziejny, bez umysłowy trick, który, niestety wszyscy zaakceptowali i im to pasuje. Jednak okazuje się, że ludzie cieszą się ogniem, a przecież nie w wakacje tylko zimą ogień jest bardziej przyjazny.



Pięknie wygląda kontrast ognia i mrozu, zresztą ogień daje życie, spotkanie z naturą, z ludźmi daje życie. Następne pytanie odnosi się do poprzednich wniosków. Człowiek podzielony segmentami mieszkaniowymi w blokach, czuje brak spotkania człowieka z człowiekiem, tęskni za tym archetypem. Podejmowane próby przywrócenia takich relacji jest pozytywnym zjawiskiem. Czy jest możliwe, żeby człowiekowi kiedyś to przestało być potrzebne? Czy wtedy nie będzie już człowiekiem, czy może przeskoczy potrzebę stada? Czy to go odhumanizuje, czy umożliwi przejście na wyższy poziom?

Raczej nie. Na pewno będzie człowiekiem, ale już nie tak blisko pierwotnego. Dlaczego patrzymy w telewizor, telewizor jest niczym innym, jak substytutem ogniska, niby nam świeci, niby się czujemy tak blisko, niby daje nam jakieś ciepło informacyjne, jednak ja oglądać wolę naturalną sytuację, a nie z rozmydloną ścieżkę dźwiękową, która szpikuje umysł.
Pytanie zasadnicze brzmi, czy człowiek utraci swoje człowieczeństwo mimo takiego pędu, a może dalej jednak będzie człowiekiem, o innych niż moje oczekiwaniach i wartościach. Oczywiście, że będzie innym, tak jak cała ta ewolucja. Zmieniamy się, korzystamy z tych nowości, cieszymy się dniem następnym. Jednak, w moim przypadku i myślę, że w wielu z nas, odzywają się tak zwane potrzeby, głosy pierwotne. Im prościej, tym łatwiej się żyje, to też nie znaczy, że tak prosto i bezmyślnie. Tylko proste formy sztuki zajmują tak dużo czasu, ale jest to jednak czas zajęty pozytywnie. A człowiek, który nie odkrywa w sobie, tych głosów pierwotnych, nie ma od czego się odbić, skonfrontować to z innymi. I tutaj można by mu rzec, że jest o to uboższy. Osoba, która trochę balansuje na krawędzi tych odgłosów pierwotnych i tych radości współczesnych jest w stanie od takich „współczesnych osób” coś dla siebie wybrać , wydobyć, wynaleźć, zachować, podpatrzeć, zauważyć, przypisać. To znaczy, że jego skrajności, jego maksima byłyby na przykład nie tyle co odgłosem, co ostrzeżeniem. Nie idź tam dalej, bo będziesz się tak zachowywał, albo będziesz odbierał, albo będziesz słuchał takiej a nie innej muzyki. Czyli każdy się troszeczkę odpowiednio ustawia, w swoim systemie obronnym, w swoim systemie oczekiwań. Jeśli ktoś bez opatrzności goni do przodu, to on będzie to robił, nie wiem, co by musiało go zmienić, żeby zaniechał takich praktyk. A ten, który jak to się mówi szuka człowieczeństwa, szuka zrozumienia świata nauki i wysokiej kultury – zauważa, że jest szczęściarzem, że akurat posiada te dwa bieguny i w ten sposób korzysta z osób biernych, czyli nie zdających sobie sprawy, że można inaczej żyć, inaczej konsumować wszystko co nas otacza.


Czy w działaniach związanych ze sztuką czuje Pan dopełnienie siebie? Coś, co jest akceptowalną w pełni częścią wnętrza, czy może upustem przekazywanych doświadczeń, nazywaniem tego, co nas otacza, może jeszcze czymś innym?

Chyba spędzimy parę dni nad odpowiedzią na zadane pytanie. Ja myślę, że tak po krótkiej linii, jest to bardzo praktyczny zbiór zwykłych czynności, połączonych z biblioteką informacji zebranych do tej pory. Taka biblioteka prywatnych informacji, albo jeszcze dalej, prywatnych mądrości, które aż się proszą, żeby znalazły grunt fizyczny, czy też żeby się ziściły przed moimi oczami – powinna być zawsze pod ręką jak telefon komórkowy. Sprowadzanie eteryczności do fizyki jest dla mnie niezbędne. Wtedy można uwierzyć w to, co się o tym opowiada i chce przekazać. Trzeba uwierzyć w pierwsze sygnały, które nam tak krążą, trochę je przyjmujemy, trochę odrzucamy… Im więcej takich eksperymentów zrobimy z tego przerzucania „eteryki” w fizykę, tym czujniej będziemy stąpać po tej ziemi i częściej w takie rejony zaglądać. Jeśli sobie pewnych fizyczności nie przedstawimy, nie pokażemy za życia – bo dużo osób rozmawia, wymyśla, dużo osób rozpowiada te projekty, górnolotne, jakieś wniebowzięte, a nie jest w stanie usiąść i to przekazać czy zrobić. Przez co boleje, bo ja też się czegoś chcę doświadczyć z goła innego jak moje zaślepienie. Inne życia podpatrzyć, inne szalone głowy napotkać. Myślę, że takich zmian każdy powinien oczekiwać, bo najsmutniejsze byłoby dla mnie, gdybym całe życie rysował ten sam jeden kwiatek.


Bez bazy odczucia siebie, wynikającej z bezpośredniej i czystej relacji, tylko jestem i się pojawia, bez określenia słowem rzeczywistości, nie obciążonej niczym - to słyszę chwilami w Pana muzyce, czy działania plastyczne też tak powstają?

Powstawały, wydarzenia z obszaru tak zwanej sztuki wizualnej. Wtedy, kiedy właśnie brak czasu, brak finansów, chęć utworzenia, zbudowania czegoś w danym, upatrzonym miejscu, wtedy uruchamia się nam taka improwizacja. Korzystamy z własnej biblioteki, z własnych zasobów przeróżnych rzeczy, które nam się udało już pozyskać i tych, które w jakichś sposób do tej pory nam się nie udało ujawnić, czy też wyłonić. One czekają na moment, jak się już pojawią takie momenty, zapachy, miejsca, okolice. Nie wiadomo, przy czym, kiedy damy sobie ten upust, otwieramy się na tą improwizację, żywimy się, jak w muzyce, zdolnością szybkiego reagowania, zdolnością szybkiego zastosowania odpowiedniej tonacji, czyli tutaj – formy. Jesteśmy w stanie sobie sami zadać radość, dowiadując się o sobie więcej, niż podczas zaplanowanego projektu, opisanego, wyszkicowanego. I to jest coś, co sobie najbardziej cenię. I całe szczęście, że dosyć często dochodzi do takich sytuacji, kiedy sięgam po improwizacje.

Porządek, stabilność może być preludium chaosu, jeżeli elastyczność jest harmonijna? 

Oczywiście, że tak. Porządek, rytm, minimal, jakieś wątki wybielone, jak i czystość mogą być chaosem, jeśli dobrze jest to ułożone. Wystarczy, że rozważymy meandry, powiedzmy meandry architektury danej przestrzeni. Wiadomo, że są łuki, są zgięcia, ale przede wszystkim ranty, łączenia się podłogi, ścian z sufitem. Jeśli te linie stanowią dla nas pion, patrząc się na nie z pewnego punktu, to ktoś będzie miał chaos siedząc pod innym kątem. W innym przypadku zawsze będzie to spokój i wielka niewiadoma. Trzeba tak to budować, tak to robić, żeby jednak udało się temu widzowi, że tak powiem, dojść do tego punktu. Dało się szansę wyżej wykształconym, czy też dla inaczej wyczutych ludzi. To osoby, które naprawdę są naszpikowane, jeśli chodzi o formy wizualne, literackie, fonetyczne i oczekują znacznie więcej z przemycanych treści od zwykłych zjadaczy chleba. Ale to są elity, to są jakieś jednostki, jednak warto je żywić bo kto ma dać nam „karmy” w potrzebie. Również chaos może stanowić przepiękną, ukończoną, zaaranżowaną do najmniejszego elementu odczytywalną ramkę. Może stanowić taki obraz, jakby, żeby tutaj nie szaleć z przykładami, jak Pollocka abstrakcje, jak Kwadrat Malewicza, który dla mnie jest chaosem, jednak uporządkowany poprzez swoje transparentności. Wyobraźmy sobie kilka milionów linii przenikających w jednym zadanym polu…finalnie tworząc taki kwadrat. Taki chaos często przechowujemy tylko w myśli… uwalniając go możemy jednak liczyć na „wymaz”, obraz czysto estetyczny.


Wysiłek fizyczny może być odczulaczem jak używki, przełamującym barierę, może powodować swobodę twórczej realizacji, czy wręcz inspirować?

Jedno, drugie i trzecie. Wysiłek fizyczny jest niezbędny przy moich realizacjach. Ja odczuwam, że gdy się nie zmęczę, to nie poczuję, że coś wytworzyłem, że pewnie wymigałem się od rzetelnej pracy, lub też użyłem skrótów. Co powoduje, że taka forma prezentacji jest tylko testem lub nieprzewidzianym eksperymentem. Finalny pokaz powinien być nieobciążony wysiłkiem fizycznym, w formie do oglądania tzn. że ten wysiłek fizyczny powinien być włożony maksymalnie ale nie oddany do pokazu. Efekt finalny ma być dziełem do rozmów, do oglądania, do rozważania, a na pewno nie tematem do zabaw matematycznych ile dni, czy godzin, czy też może i miesięcy karkołomnych wysiłków artysta musiał pokonać by ów produkt nam tu przedstawił. Dlatego ta fizyczność jest mi niezbędna, ona wybudza we mnie czystą i łatwo przyswajalną adrenalinę a może inną „cheminę”, przy której inaczej już głowa chodzi. Jeśli inaczej głowa chodzi, znaczy, że dotykam coraz to ciekawszych obszarów, które, krótko mówiąc w południe, w etapie rozluźnienia, czy też rozleniwienia, nie dopadają mnie.

Jakie odczucia budzi w Panu przestrzeń kosmiczna?

Już nie budzi. W okresie młodego lęgu, czyli jakiejś młodości, dzieciństwa, ta niewiadoma, która coraz bardziej stawała się tematem rozkręcając mój apetyt i chęci takiego poznawania. Kiedy to już nastało, kiedy wyczytałem wszystko na ten temat i wyklułem swoją teorię, że również my posiadamy w swoich organizmach wszechświaty (coś na wzór mikro i makrokosmosu) jeśli chodzi o to, co w środku i co na zewnątrz, to już wszystko stało się jasne, że to jest tylko nasza, jakby, krawędź możliwości poznania. Ile jeszcze możemy, to zero przełamywać lub od niego się oddalać. Coraz dochodzą do mnie wiadomości o kolejnym rozszczepieniu kolejnej najmniejszej cząstki i o odkryciu kolejnych obszarach dalszych, które, teoretycznie wiadomo było, że tam są. To, co poza naszym układem śmiało można wycinać i wklejać lub dowolnie przekładać do naszego organizmu, one dokładnie tak samo wyglądają. Jesteśmy jednym, wielkim tworem, jednym, organizmem. Poczujmy się krwinkami, czy też atomami, a wtedy zrozumiemy cały wszechświat. I tak, jak się już wszystko poznaje, to zaczynamy, większe i mniejsze rzeczy traktować równoważnie i w tym momencie na przykład drobnostki, jakieś niuanse teorii powodują, że mnie ciekawią bardziej, niż te obszary dotknięte szerokim zainteresowaniem.

Czy planuje Pan w najbliższym czasie działania muzyczno-wizualne?

To już nastąpiło w 2009 roku, wydałem album winylowy, ale to w obszarze dźwięków elektronautycznych, czyli z czasu, kiedy muzyka elektroniczna powstawała, dzięki udostępnieniu sprzętu medycznego i wojskowego. Te instrumenty, które rzekomo były do nasłuchu serca, lub narządów emitujących fale i nasłuchy czy też cały system echolokacji, powodował, że można było z tego składać minima muzyczne. Powróciłem do tamtych czasów i próbowałem się odnaleźć, próbowałem podążać moja głową obecną, czy jakąś taką współczesną; ale z wielkim poszanowaniem tego, co wychodzi z instrumentów. Czyli słuchałem tych dźwięków i one powoli się układały, bez chęci budowania tego „w pięć minut”, czy też takich stereotypów, jakie dzisiaj nam się narzuca. Utwór sam wypływał, lub też się kończył w sposób naturalny. Całość została zgrana i pozbawiona mojego nazwiska, żeby materiał nagrany wydawał się bardziej autentyczny, bardziej historyczny. Przy okazji zostało to wydane na winylu i powstały teksty teoretyczne. I tu nazwałbym to idealnym połączeniem muzyki i sztuki. Gdzie, siłą sprawczą będzie odsłona finalna, może za dziesięć, za dwadzieścia, może pięćdziesiąt lat, kiedy człowiek straci już informacje o memencie jej wprowadzenia, że jest to jednak wirus, sprowokowany, czy też wytworzony przez osobę typu jeden człowiek. Aż nie do wiary, że taki szereg dźwięków mógłby ktoś zrobić dziś, korzystając z bardzo odległych czasowo instrumentów. I mało tego, trafił w te same systemy nagrywania, czyli takie z błędami, z szumami, z jakimiś niedoskonałościami. Fakt uderzenia na cywilizację dopiero co powstającą powoduje, że tego typu działania stanowią dla mnie najlepszą pożywkę w danym momencie. Muszę jednak uważać z podawaniem takich informacji bo zacznie się demaskować ten projekt. A na pewno w jakiejś przyszłości będę chciał jeszcze więcej tych historii dźwiękowo rozrzucić, bo na pewno literacko i też wizualnie kilka prac takich wirusowo już krąży.

fotografie pochodzą z bloga fotograficznego Wojtka Korneta

Toilet paper

_____

Marta Ryczkowska


W piątek wieczorem, 4 lutego 2011 w Laboratorium Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie odbyła się prezentacja magazynu „Toilet Paper” Maurizio Cattelana. Miałam szczęście uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu wraz z Magdą Linkowską. „Toilet Paper” to nowy projekt wydawniczy artysty Maurizio Cattelana. Jego oficjalna premiera miała miejsce w grudniu 2010 w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. W CSW odbył się pokaz promujący magazyn i dyskusja z zaproszonymi gośćmi.

Prezentacja. Willkommen, Bienvenue, Welcome..

Całe spotkanie przypominało dokładnie wyreżyserowany spektakl, komedię omyłek, ten rodzaj przedstawienia, który wywołuje u widza dojmujące uczucie zażenowania. Są działania, które z założenia prowokują u odbiorcy konfuzję i zakłopotanie, na naszym podwórku od lat robi to Łódź Kaliska a na sąsiednim czeski artysta performance Jiri Suruvka i jego uczniowie - performance w ich wydaniu musi być „trapný”, budzić zażenowanie. Prezentacja „Toilet Paper” była wyjątkowo „trapný’a” ale niestety nie sądzę, że takie było zamierzenie organizatorów.

Od samego początku stworzona sytuacja wydawała się napięta jak nadmuchany balonik. Spotkanie owiane było aurą elitarności, publiczność dostawała jasne komunikaty, że oto ma do czynienia z produktem wysoce ekskluzywnym i nie dla wszystkich dostępnym. Już sama selekcja na schodach Laboratorium była tego przejawem. Ten, kto ominął szczęśliwie zasieki w postaci selekcjonerek mógł udać się na salę, na której miała się odbyć prezentacja i dyskusja z tak zacnymi osobistościami świata sztuki jak Mirosław Bałka, Anda Rottenberg, Adam Mazur, Pierpaolo Ferrari – autor fotografii w magazynie „Toilet Paper”. W dyskusji miała też uczestniczyć przedstawicielka świata mediów Karolina Korwin-Piotrowska, Anna Theiss i Tomasz Kowalski (bliżej mi nie znani). Sala była naszpikowana technologią, kilka kamer, mrowie aparatów fotograficznych (w tym mój). Nie pozostawało nic innego jak poddać się tej tajemniczej atmosferze wyczekiwania.
Nie będę tu szczegółowo relacjonować przebiegu spotkania ani wytykać wpadek bo nie jest to absolutnie moją intencją. Warto jednak wspomnieć, co się wydarzyło, bo myślę, że takie spotkania mogą mieć niesłychaną moc terapeutyczną dla nieco zblazowanego świata sztuki. To również coś, co działa jak zimny prysznic, przede wszystkim na nas, kuratorki ze Wschodu. Po taki spotkaniu można się wyzbyć wszelkich kompleksów prowincjonalizmu jeśli się takowe posiada. Pozwolę sobie na kilka uwag z wygodnej pozycji obserwatorki.
Fabio Cavalucci, dyrektor CSW (swoją drogą członek zarządu fundacji MANIFESTA, której dyrektorkę, Hedwig Fijen, gościliśmy niedawno w Lublinie) powitał gości i zaprosił na prezentację. Pierwszą osobą, która zabrała głos była Justyna Wesołowska, kuratorka projektu („Toiletpaper” w Polsce). Przedstawiła w skrócie sylwetkę twórczą Cattelana w trakcie 4-minutowej projekcji slajdów z jego realizacjami. Podkreślała kilkakrotnie, że prezentacja magazynu jest zapowiedzią wystawy Maurizio Cattelana w Zamku Ujazdowskim. I w tym momencie widz/ odbiorca obecny na spotkaniu nabierał przekonania, że coś tu jest nie tak. Pozwolę sobie na uogólnienie, gdyż sądzę, że to uczucie nie było jednostkowe. Miałam wrażenie, że ominęłam jakieś etap w drodze na prezentację, że może między selekcjonerami a salą trzeba było wziąć jakąś substancję odurzającą i wkroczyć na salę z nieco przekrzywioną świadomością. W każdym razie, daruję sobie szczegółowe relacjonowanie tego, o czym mówiła pani Wesołowska.
Jest jest rzecz, której warto przyjrzeć się szerzej. Rozpoczęła analizę twórczości Cattelana od słów: Maurizo Cattelan nie jest prowokatorem.

I tutaj zrobię pauzę. Takie zdanie, wypowiedziane bez kontekstu, brzmi mocno podejrzanie. Wesołowska od razu pokusiła się o interpretację, zanim pozwoliła widzom zobaczyć prace artysty. Nie wiem, może się nie znam, ale wydaje mi się, że ocena postawy i wnioski powinny pojawić się raczej na deser, kiedy widz przyjmie już przygotowaną, wybraną dawkę obrazów i będzie miał szansę na własną refleksję. Poza tym, co to właściwie znaczy, że nie jest prowokatorem? Co to znaczy w ogóle być prowokatorem teraz? Wesołowska mówiła o kontestacji, o niechęci wobec muzeów, o potrzebie autorytetów (w tle pokazał się wówczas ogromny wizerunek modlącego się Hitera, On 2001).

Kim jest zatem Maurizio Cattelan? Wydaje mi się, że Cattelan jest trochę małym, przekornym chłopcem, który dziwi się, że świat wygląda tak jak wygląda i z tego zdziwienia robi zamieszanie, bełta ten artystyczny-instytucjonalny sos. Rebeliant i nonkonformista, ale w gruncie rzeczy pod osłoną i w glorii instytucji sztuki. Cattelan przyjął słuszną strategię, bo w ogóle się nie odzywał podczas spotkania i dyskusji. Przez to podobnie jak my mógł się umościć w bezpiecznej skórze obserwatora i śledzić przebieg wypadków.
To naprawdę zabawne, kiedy muzeum sztuki, poważna instytucja pokazuje dzieła, w jakimś stopniu zaczepne i działające na obrzeżach systemu i ekscytuje się ich wywrotowością, tym samym odbierając im moc rażenia, umieszczając w bezpiecznym kontekście. Kastruje je. Właściwie to było najbardziej dobitne potwierdzenie prawdy o tym, jak łatwo bunt ulega konwencjonalizacji. Cattelan zdaje sobie z tego sprawę i nie operuje buntem dla samego buntu, odrzuca tanią estetykę. W sztuce nie interesuje mnie kryterium piękna, ale możliwość spojrzenia na problem z innej strony i odczytanie atmosfery, uczuć, jakie towarzyszą współczesnemu człowiekowi – mówi. To, co było najbardziej uderzające, to sposób w jaki można wykastrować realizacje Cattelana opowiadając o nich, serwując widzom niestrawną papkę frazesów.

Obrazy bez tekstu

Po krótkiej introdukcji nadeszła pora na część właściwą spotkania, czyli dyskusję o magazynie. O co to wielkie halo? Czym jest „Toilet paper”? Zdradzę, że jego specyfika polega na tym, że nie ma w nim tekstów, są tylko zaaranżowane fotografie. „Toilet paper” jest projektem artystycznym, który łączy kuszącą estetykę komercyjnej fotografii, zapętlone narracje i surrealną metodę obrazowania. Obrazom tym nie można odmówić urody. Już sam pomysł zrobienia gazety, w której nie ma żadnych słów, żadnych komentarzy za to jest samotna, naga wizualność jest dość interesujący, raczej nie nowatorski, ale warty dyskusji.

„Toilet paper” to powrót do obrazu, do pierwotnej wizualności i odbioru niezapośredniczonego czyimś komentarzem – nakazem postrzegania. W tym sensie można patrzeć na magazyn jako na idealistyczną apoteozę obrazu. Żyjemy w kulturze przesyconej obrazami i tekstami, wydawałoby się, że nie można już więcej, mocniej, bardziej. I nagle pojawia się ekskluzywna gazeta z samymi obrazami, określana jako gazeta „nowej generacji”. Prostota tego pomysłu wydaje się czymś szalenie pociągającym a z drugiej strony zapala się czerwona lampka. Może „Toilet paper” to po prostu produkt końcowy kultury przesytu?

„Toilet Paper” to swego rodzaju naturalna kontynuacja dwóch słynnych projektów wydawniczych Maurizio Cattelana: „Permanent Food” (1996-2007) i „Charley” (od 2002).
W „Permanent Food” pojawiały się fotosy z magazynów z całego świata, rozmaitych autorów, wyrwane z kontekstu, pozbieranych i ułożonych według pomysłu Cattelana. Powstał postmodernistyczny misz masz gdzie prawo autorskie jest rozmyte do granic możliwości a jednak sam ostateczny produkt jest wyrazem najbardziej demokratycznego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Samplowanie obrazów nie jest nową strategią. Posługiwali się nią artyści pop artu z Warholem na czele. Cattelan z wdziękiem wspomniał kiedyś: W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy karłami na ramionach gigantów. Działanie Cattelana przypomina plądrowanie banku z obrazami, ale banku, którego nikt nie strzeże. Obrazy są ogólnodostępne i można albo je konsumować albo być ich kolejnym producentem/dystrybutorem. Cattelan przyjął tę drugą strategię. W „Toilet Paper” nie wykorzystuje już czyichś materiałów ale produkuje swoje, w pełni świadomy tego, że jego wizje również nie są jego własnością. To, co ma w głowie jest już swoistym przetworzeniem zobaczonych/ doświadczonych obrazów. „Toilet paper” to obrazy, które każdy już gdzieś kiedyś widział bądź śnił o nich, stylistyka vintage jeszcze bardziej podkreśla to wrażenie. Można powiedzieć, że oto dostajemy nasze własne wizje w wersji wydrukowanej.

Trash

Gazeta nosi tytuł „Toilet paper” – co jest wyrazem tego, że Cattelan zdaje sobie sprawę z cyrkulacji prasy i z tego, że „Papier Toaletowy” za 40 zł sztuka koniec końców znajdzie się na śmietniku albo w toalecie. Romans z mediami jest trochę jak romans z tanią dziwką – Cattelan odżegnuje się od patosu i raczej poddaje temat pod dyskusję niż wysnuwa konkluzje. A tematem jest mariaż czy raczej pomost rzucony pomiędzy sztuką a fotografią komercyjną. Wszystkie zdjęcia są tworzone we współpracy ze znanym włoskim fotografem Pierpaolo Ferrari’m, specjalizującym się w fotografii reklamowej i modowej. Oprócz tego z Cattelanem współpracuje reżyser Yuri Ancarani, który tworzy krótkie formy wideo. Wideo plus fotografie zebrane w eleganckim, kolekcjonerskim magazynie tworzą wysublimowaną całość – ruchome obrazy, które następnie zastygają i stają się częścią szaty graficznej „Toilet Paper” kuszą i niepokoją. A najważniejsze, że zostawiają widza we voyeurystycznym niespełnieniu. Odbiorca oglądający fotografię w „Toilet Paper” dostaje wycinek rzeczywistości – nie wiadomo, co było przedtem ani co nastąpi potem. Oglądając kilkunastosekundowy film – widzi coś więcej, ale niewiele więcej – po prostu ruchomą fotografię, uchwyconą w pewnej dynamice. Nadal nie otrzymuje wyjaśnienia. (Może to wyjaśnienie wcale nie musi nastąpić? Może nie powinniśmy się odwoływać do naszych analitycznych możliwości ale do naszej pamięci, percepcji zmysłowej? O tym za chwilę)

Brak fabuły jest tu istotny. Nawet, gdy już nam się wydaje, że film/ zdjęcie opowiada jakąś historię, okazuje się, że w gruncie rzeczy wcale nie opowiada. Że to nasze złudzenie i wyuczona potrzeba odbierania wszystkiego w kategoriach logiki przyczyny i skutku. W rzeczywistości mamy do czynienia z płynnym obrazem, rozbitym jak marzenie senne. Estetyka tej wizji przypomina surrealistyczne kompozycje i stare filmy. Pierpaolo Ferrari wyjaśnił, że przygotowując fotografie nie szuka na siłę współczesnego stylu ale koniec końców i tak wszystko wychodzi bardzo współcześnie. Ferrari w wywiadzie dla włoskiej edycji magazynu Vogue, mówił o magazynie: To nie tylko kwestia wyboru zdjęć, ale też sekwencji, która łączy poszczególne fotografie. Magazyn jest wynikiem obsesji/pasji, którą dzielimy z Maurizio. Każde zdjęcie ma swój początek w jakimś pomyśle, często całkiem prostym, który następnie staje się złożoną aranżacją ludzi, którzy konstruują tableaux vivants. Ten projekt jest również rodzajem burzy mózgów.

Jakie są te zdjęcia? Przede wszystkim przewrotne. Nie dosłowne. Ze smaczkiem retro. Wytykają absurdy. Jest takie czarno-białe zdjęcie ze starszym człowiekiem w pościeli otoczonym antycznymi zegarami. Człowiek czyta gazetę i spokojnie czeka na śmierć. Każdy zegar wskazuje inną godzinę. Albo rząd kobiet w czadorach strzelających z pięści. Zdjęcia nie epatują tanim symbolizmem ale tu na pierwszy rzut oka nasuwa się skojarzenie z zagrożeniami ze strony fundamentalizmu.
Katarzyna Kozyra powiedziała, że w sztuce marzenia stają się rzeczywistością. „Toilet paper” to miejsce, w którym wizje przybierają konkretny kształt, najdziksze pomysły zostają zmaterializowane. Marzenia stają się rzeczywistością, a raczej jej odbiciem w krzywym zwierciadle.

Maurizio Cattelan porusza się w świecie sztuki omijając konwencje, krzyżuje rozmaite wątki, nakładając na siebie konteksty społeczne, polityczne, medialne itd. „Toilet paper” jest próbą zadrażnienia świata sztuki, sprowokowania środowiska poważnych krytyków i znawców mediów. Cattelan trochę sobie z nich dworuje. W wywiadzie dla Rzeczpospolitej mówi:
W dzisiejszym świecie nie istnieje już różnica między kulturą wysoką a niską. Wszystko jest płaskie. Nikt już nie podkreśla opozycji wysoki – niski, brudny – czysty, sacrum – profanum. Internet wyrządził kulturze więcej złego niż komunizm. Absurdalne jest to, że zbierając tysiące informacji, osiągamy taki sam efekt jak wtedy, gdy wykorzystujemy kilka. Przyszłość należy do tych, którzy będą potrafili najlepiej wybierać z masy danych. Jedyny podział, jaki jest dziś widoczny, dotyczy relacji społecznych, nie sztuki. Żyjemy w świecie ludzi bardzo bogatych i biednych. Jesteśmy świadkami śmierci klasy średniej. Dlatego czeka nas nieuchronnie rewolucja społeczna i rewaluacja tradycyjnych wartości.
Artysta nie brał udziału w dyskusji i miał do tego pełne prawo. On tylko podłożył ogień, a pożar musi gasić już ktoś inny.

Och, skandal

I paneliści próbowali to robić. Dyskusja w Laboratorium CSW roiła się od paradoksów. Moderatorzy z jednej strony podgrzewali mit artysty-skandalisty (może próbowali go rozbroić, ale czynili to dosyć nieudolnie) a z drugiej strony chcieli utrzymać dyskusję w letniej temperaturze, gdy tylko dyskusja przybierała ciekawszy obrót natychmiast tonowali go jakimś neutralizującym komentarzem. Adam Mazur zagaił Andę Rottenberg o słynną realizację z papieżem przygniecionym przez meteoryt (Dziewiąta godzina, 1999), pokazywaną podczas wystawy w warszawskiej Zachęcie w 2000 roku. Praca wzbudziła wówczas mnóstwo kontrowersji, ożywioną dyskusję i w gruncie rzeczy przyczyniła się do tego, że Anda Rottenberg przestała być dyrektorką Zachęty. Rottenberg skonstatowała, że patrząc z perspektywy czasu dobrze się stało. Theiss mówiła o „semi-prowokacji” w związku z podwójną okładką najnowszego numeru „Toilet paper” – jedna przedstawia palec zanurzony we krwi (cieczy, która przypomina krew), druga wspomnianą rzeźbę.

Anda Rottenberg zastanawiała się nad bagażem kontekstów, którym obciążona jest fotografia i możliwością ich odczytania. Zauważyła, że można patrzeć na „Toilet paper” jako na przedłużenie wystawy – w bardziej przystępnej, kieszonkowej niemal formie. Rottenberg powiedziała: To jest rodzaj czysto wizualnej trybuny z ogromem treści, która kryje się za wizerunkami i wizjami, i która w moim przekonaniu jest zrobiona po to, aby cyrkulowała swobodnie w społeczeństwie w znacznie bardziej skuteczny sposób niż dzieła na wystawie.
Dużo w tym racji. Mocne obrazy mówią więcej niż słowa. Nie są skażone interpretacją. Nie wiszą nad nimi żadne osądy krytyków. O czym są? Właściwie o wszystkim. Głównie o człowieku, jego fobiach, jego dziwactwach, jego uwikłaniu w codzienność.
Pozostajemy we władaniu obrazu. Wysmakowana estetyka, poruszające odniesienia do społeczno-politycznej rzeczywistości, surrealny klimat trafiają do nas, zaczepiają nas. Fetyszyzujemy obrazy, zaczadzeni ich mocą zniewalania. Unaocznienie nam tego – za pomocą wybiegu jakim jest „Toilet paper” – nie jest niczym odkrywczym, odkrywcze byłoby dopiero pokazanie nam/widzom, jak sobie radzimy bez obrazu. Trochę tak jak Mirosław Bałka w Hali Turbin w Tate Modern, który wyczyścił swoją instalację z bodźców wzrokowych - może dla tego pozostawał w trakcie dyskusji bardzo nieufny w stosunku do „magazynu nowej generacji”.

Pokaż mi co lubisz a powiem ci kim jesteś

Moderatorzy dyskusji zasugerowali w pewnym momencie, aby paneliści wybrali sobie z gazety-albumu ulubioną fotografię i zinterpretowali ją na swój sposób. Ćwiczenie na miarę lekcji plastyki w podstawówce – wybierz swoje ulubione zdjęcie i powiedz, co o nim myślisz – ale czemu nie, może najprostszy trening myślenia jest najlepszy? Wyszło jednak miałko i bez polotu.
Jaki jest sens robienia gruntowanej analizy fotografii w „Toilet paper”, które z założenia nie operują tekstem, świadomie go unikają? Czy to nie jest zaprzeczenie całej idei? Jeżeli „TP” jest alternatywą gazety „czytanej” to ten sposób jej odbioru pokazuje, że właściwie nic się nie zmienia, i tak ją czytamy tyle że nie ma w niej tekstu. A może tu należałoby podejść do obrazu nieco inaczej, mniej sztampowo.

Dazed and confused bis?

Karolina Korwin-Piotrowska przyjęła magazyn jako powiew nowości w zatęchłym świecie mediów. Wspominała, jaką egzotyką było pojawienie się w latach 90. magazynu „Dazed and confused”, który całkowicie przewartościował formułę magazynu kulturalnego. Jeśli co jakiś czas w świecie mediów następują zwroty, to ona upatruje takiego przełomu właśnie w „Toilet paper”. Dziennikarka ekscytowała się wszechobecną popkulturą i technologicznym uzależnieniem młodych ludzi. Właściwie wszyscy podzielamy jej bóle, ale wynurzenia na ten temat są banalne i nic nie wnoszą. Poza tym, jeśli nad upadłą kulturą mediów ubolewa dziennikarka to jest to dla mnie jednak przejaw hipokryzji.

Czy można rozpatrywać „Toilet paper” w kategorii alternatywy dla magazynów lifestyle’owych i analizować możliwości jego dystrybucji i potencjalne kręgi odbiorców? Ja w to jakoś nie wierzę. Widzę kolejny projekt Cattelana, który wynika w logiczny sposób z jego poprzednich działań – instalacji w muzeach i w przestrzeni otwartej, działalności kuratorskiej i wreszcie wydawniczej. Projekty wydawnicze Cattelana („Toilet Paper”, „Permanent Food”, „Charley”) mają w gruncie rzeczy wiele wspólnego z działalnością kuratorską – artysta nie tworzy, ale decyduje, organizuje strukturę elementów. „Toilet Paper” jako kolejne ogniwo może być rozpatrywany jako zjawisko kulturowe, socjologiczne. Nie sądzę, aby w Polsce mógł być postrzegany inaczej niż jako druk artystyczny w takiej a nie innej konwencji.
Podobne wątpliwości mieli Mirosław Bałka i Anda Rottenberg. Już sam tytuł – co podkreślił Bałka – sugeruje że Cattelan ma na uwadze, że tego typu produkcja prędzej czy później wyląduje w okolicach trashowych, śmietnikowych. Anna Theiss zadała wówczas pytanie: Czy to znaczy, że ten proces nie zakończy się sukcesem? Tutaj mam wrażenie, że dochodzi do jakiejś pomyłki. W czym miałby się przejawić ten rzekomy sukces? – w nakładzie, w masowej liczbie odbiorców, w odwrocie od klasycznych magazynów z tekstem? Czy nie doszło tu, mówiąc z przekąsem, do jakiegoś przedziwnego pomieszania sztuki z życiem?

Myślę, że organizowanie takiego spotkania miało sens i faktycznie warto rozmawiać. Ale niekoniecznie o tym, o czym była mowa. Myślę, że rolą moderatorów powinno być w takim przypadku wzniecanie dyskusji, naświetlanie pewnych dwuznaczności a nie gładkie sprowadzanie magazynu do kategorii nowej propozycji prasowej kontrowersyjnego artysty. Wyszłam ze spotkania z ogromnym niedosytem i wątpliwościami. Czy fotograficzne obrazy zebrane w magazynie mają jeszcze jakąś siłę rażenia czy unaoczniają jedynie estetyzację rzeczywistości? Jaka jest wartość takiego obrazu? Czy „TP” pokazuje, że obraz bezustannie więzi nasz wzrok czy przeciwnie, że się wyczerpał i zdewaluował do roli fotosu prasowego? Czy umiemy się jeszcze zachłysnąć obrazem? Czy jesteśmy skazani na interpretację? Pytania można mnożyć, ale dyskusja była bardzo powierzchowna i nie nic nie wniosła oprócz ekskluzywnej otoczki.

My i oni

Fabio Cavalucci na koniec wyraził nieśmiały sąd, że tu rysują się wyraźne różnice pomiędzy wschodnią a zachodnią percepcją obrazu. Parę osób się obruszyło ale myślę, że jest w tym sporo prawdy. Jest coś w tym, że „Toilet paper” wyrasta kultury znacznie bardziej nasyconej wizualnością w przestrzeni publicznej niż nasza, jakkkolwiek stereotypowo by to nie zabrzmiało. Może dlatego oni są w stanie bardziej egzaltować się pomysłem Cattelana i wpisać go we własny kontekst niż my.

Domyślam się, że zaraz spadną gromy, żeby nie generalizować my-oni, ale trudno się upierać, że wszyscy żyjemy w zhomogenizowanej rzeczywistości. Myślę, że na „Zachodzie” pomysł Cattelana został przyjęty jako cwany wybieg, ciekawy niejednoznaczny projekt, sytuujący się gdzieś na obrzeżach krytyki i apologii. Ja podeszłabym do tego bardziej nieufnie – i nie wynika to z przewagi którejkolwiek ze stron, ale może bardziej z kulturowej specyfiki. Jednocześnie doceniam przekorę i wysmakowaną aranżację, lekkość tego produktu, jakoś tam przełamaną konwencję – bardziej jako żart niż poważną rzecz. Cała prezentacja nie miała w sobie nic z tej lekkości, kolejny raz przyjęliśmy Cattelana śmiertelnie poważnie, ta ciężka analiza nijak się miała do tego, co stanowiło jej przedmiot. Aż się chciało rozbić tą ekskluzywną otoczkę, wpuścić trochę powietrza, rozbroić ten patos. Więcej dystansu panowie i panie.




Linki:

Notka prasowa ze spotkania

Fundacja Deste

Maurizio Cattelan
http://www.designboom.com

Młody konsument

Joanna Miczulska
_____

Nieduży się krząta, proszę patrzeć pod nogi…

…bo to Franek ciągany przez matkę swoją … „bywa”. Tam, gdzie krzywda mu się nie stanie, a skorzystać może jego wszystkochłonący rozumek. Franek mieszka z rodzicielką w Lublinie, dzień zaczyna od przedszkola, a kiedy już się wybawi bądź nadchodzi weekend to zostaje skrzętnie zachęcony do przeżycia czegoś co teoretycznie dedykowane jest światu dorosłych. Wydawałoby się, że wernisaże, koncerty, spektakle (nawet te dla najmłodszego widza), etc. nie są w stanie zatrzymać rozpędzonego trzylatka. A jednak! Oczywiście nie można się obejść bez kilkuminutowego merytorycznego przygotowania chłopaka przed wyjściem z domu, a mianowicie trzeba mu nakreślić; gdzie, w jakim celu i co fajnego zobaczy/przeżyje młodzieniec „wmajstrowany” w tę wyprawę. Po kilku takich wypadach wiadomym jest, że wystarczy szepnąć słowo klucz jak np. „koncert” i Franek szykuje się do wyjścia.

Niedawno Muzyczna Scena Andersena zaprezentowała dwa koncerty zespołów: Something Like Elvis oraz Pink Freud…nie przegapiliśmy. Franka FASCYNUJE technika wydobywania dźwięku z instrumentu, nie mógł się nadziwić temu, co słyszał patrząc na akordeon, saksofon czy trąbkę. Proszę mi uwierzyć, dla niego okazja, by przyjrzeć się instrumentom, ich różnorodnym kształtom i wielkościom, podpatrzeć, co dzieje się po szarpnięciu struny, uderzeniu pałeczki itd. jest superatrakcyjnym spędzaniem wolnego czasu. Jak zapewne mamy wiedzą, Lublin nie serwuje szerokiej oferty dla maluchów, ale nie trzeba się wcale wysilić, by znaleźć alternatywę dla placu zabaw/basenu/fikolandu. „Obrazki, figurki, filmiki”, które Fran eksploruje na wernisażach pobudzają jego zmysły i z pewnością dostarczają wielu wrażeń. Podpytuję go na bieżąco, bo niesamowitym jest, jakie emocje temu towarzyszą np. w przypadku wystawy Punk’s not Dead w Lubelskim Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. Zdarza się, że następnego dnia wraca do tych doświadczeń i na nowo drąży temat.

Rewelacją okazał się spektakl Pawla Passiniego „Zwierzątka małe zwierzenia” na podstawie bajek Siergieja Kozłowa. Niezwykła, oszczędna scenografia, fantastyczne animacje, światło, muzyka grana „na żywo” … zachwytów Franka i wielu innych dzieci w tym wykreowanym lesie nie było końca. Z otwartą szeroko buzią, zapartym tchem i wybuchami śmiechu bawiła się mama i Franek.

Polecam serdecznie „Zoomowanie” wydarzeń i bez większego stresu tachanie na większość swoje dziatki. Przekonać się można, co ich bawi, co porusza, do czego jeszcze mają czas dojrzeć, a następnie dobierać formy spędzania wolnego czasu według preferencji. Do zobaczenia!

fot. archiwum Kai Kurczuk