W teatrze twarzy...Edmund Monsiel i jego kraina w Galerii Gardzienice

____

Karolina Koziura

Lekki półmrok, delikatne światło świec, atmosfera tajemnicy, niedopowiedzenia, ale jednocześnie czegoś podniosłego, czegoś co za chwilę ma się wydarzyć...

Przy wejściu na wystawę w galerii Gardzienice to właśnie specyficzna aura tego miejsca wyznacza naszą percepcje, nakierowuje nas na to, co za chwilę mamy zobaczyć, z czym/kim mamy mieć kontakt. Jak bardzo różni się ta przestrzeń od tych typowo wystawienniczych? Światło zazwyczaj ostre, białe ściany, tylko my i dzieło sztuki. Tutaj jesteśmy jak w teatrze – na początku prologos – chłoniemy klimat miejsca, przygotowujemy się do następnej części – w niej – tu już chyba będzie parodos wchodzimy w kontakt z dziełem. A dzieło jest dzisiaj wyjątkowe – Edmund Monsiel i kraina jego różności. Na ścianach zawieszone są małe obrazki i bijące z nich twarze, nie... miliony twarzy. Niektóre ciężko jest dostrzec. Umieszczone w różnych konfiguracjach, kształtach, spoglądamy na jedną – ale w niej odkrywamy następną i tak wydawałoby się bez końca. Artysta niezwykle prosty, w zasadzie nikomu nie znany. Rysował zwykłym ołówkiem, gdzie tylko mógł: na okładkach książek, skrawkach papieru, protokołach. Artysta ludowy, artysta nieprofesjonalny – artysta prymitywny. Ja akurat prymitywizmu tu nie widzę, nieprofesjonalizmu? Tak, bo pewnie nie skończył żadnej szkoły...nie było mu to dane. Tylko jaki profesjonalista z taką dokładnością potrafiłby narysować twarze widoczne jedynie pod lupą? Wiemy, że był spokojnym człowiekiem, sklepikarzem, doświadczonym tragizmem wojny, którą przeżył w ukryciu. Już po jego śmierci a na podstawie jego prac wykryto u niego schizofrenię. I nagle na te prace zaczynamy patrzeć inaczej, przez pryzmat jego choroby, jego doświadczenia, czy on te twarze widział? Kiedy? W jaki sposób? Czy w tych momentach tworzył? Tego się pewnie już nie dowiemy. Ale ciągle jesteśmy w tym miejscu, w tej teatralnej scenografii. Zastanawiam się, czy ona pasuje do tych prac? Prac prostych w formie, będących owocem choroby człowieka, który pewnie w innym miejscu i czasie mógłby być wielkim artystą – już nie „nieprofesjonalnym”, nie „prymitywnym”, czy jak inaczej chcielibyśmy to określić.

I tu czas na eksodus – na wyjście. Dramat był krótki, ale wstrząsający i chyba osiągnął swój punkt właściwy – przyniósł katharsis. Zastanawiam się nad samym artystą, który pewnie wejdzie w poczet moich ulubionych, zastanawiam się nad galerią...czy byłby lepszy sposób pokazania prac artysty? Chyba nie, chyba tylko Gardzienice potrafią doceniać wielkość „sztuki małej”, „sztuki źródła”, prostej formy i uczynić z niej prawdziwe widowisko.

Student biedny

____

Ida Nowosielska

„Sto lat minęło od powstania pierwszej akwareli abstrakcyjnej a nadal szokujące jest niezrozumienie abstrakcji” przeczytałam kilka dni temu na portalu społecznościowym. Ta smutna refleksja mojej koleżanki nie utkwiłaby mi tak mocno w głowie, gdybym nie obserwowała ostatnio negatywnych postaw kształtujących się u młodych adeptów sztuki. To, że większość społeczeństwa nie rozumie – zaakceptowałam, ale to, że elita artystyczna również wykazuje niechęć do sztuki nowoczesnej i współczesnej, jest dla mnie zjawiskiem niepokojącym. Niektórzy początkujący twórcy z góry dyskredytują, co więcej, nie próbują poznać, dojrzeć drugiego dna, z miejsca odrzucają artystów współczesnych, a swoje stanowisko uzasadniają kwitując: „ta sztuka jest dla mnie niezrozumiała”.

Gdy pojawił się modernizm, a sztuka zaczęła być intelektualna, pełna kontekstów i ideologii, stała się rzecz niesłychana – trzeba było zacząć się starać, żeby ją zrozumieć - zarówno formalnie jak i mentalnie. Dla większości ludzi to za duże wyzwanie, ale w kwestii początkujących artystów wysiłek intelektualny jest potrzebny nie tyle do rozumienia, co do tworzenia. W dzisiejszych czasach intelekt jest nieodzownym, jeśli nie najważniejszym aspektem sztuki. Tymczasem młodzi twórcy odżegnują się od intelektu na rzecz akademickiego warsztatu, a jeśli już pojawią się w ich twórczości dzieła koncepcyjne, to są proste i dosłowne, utrzymane (najchętniej) w estetyce surrealistyczno - heavymetalowej.

„ Nigdy nie zrozumiem tej sztuki współczesnej!” – krzyknęła kiedyś znajoma, ciskając we mnie „Podwójnością niesymetryczną” (Anda Rottenberg, De Kooning i Rauschenberg - podwójność niesymetryczna, Warszawa 1984 – przypis autora). To smutny obraz kolejnej tendencji widocznej u niektórych studentów – pewna nonszalancja, która w ich mniemaniu ma być wyrazem buntu, postawą anarchistyczną, awangardową, a jest jedynie ignorancją wynikającą z niewiedzy, braku zaplecza teoretycznego, jest „przykrywką” dla niekompetencji, pozą, żeby nie wyjść w towarzystwie, mówiąc brutalnie - na idiotę. Niestety w tym aspekcie środowisko artystyczne odzwierciedla społeczeństwo, które najchętniej powtórzyłoby „Sztukę zdegenerowaną” włączając w nią cały postmodernizm, by móc wyśmiać, zdeprecjonować, już się nie męczyć, a na ścianach zawiesić „niepowtarzalne widoczki”. Z czego to wynika? Jeśli słyszy się od doktora historii sztuki, ze dawniej to była Sztuka… Ba! Przez duże S, a teraz to tylko jakieś bohomazy, to wnioski nasuwają się same – nie warto zaprzątać sobie głowy, nie chcemy wiedzieć więcej, niż musimy. Owszem uczymy się o nowoczesnych artystach, lecz z przeświadczeniem, że powinniśmy traktować ich jako rewolucjonistów, którzy sami spalili się w swoich dziwacznych, mglistych koncepcjach, które w gruncie rzeczy nie mają żadnego znaczenia, bo liczą się tylko: proporcje, światłocień i harmonia barw.

I w tym momencie dochodzimy do sedna problemu: to wykładowcy są winni niewiedzy studenta. Czemu nie uczy się nas, na wzór Albersa, korzystania z nowych materiałów, łączenia ich, porównywania faktur, kształtów, badania napięć pomiędzy przedmiotami, czy plamami? Powtarza się nam, że mamy dojść do syntezy, ale nikt nie pokusi się o pokazanie faz syntetyzowania drzewa przez Mondriana. A bez tego młody student widzi tylko dziwne barwne kwadraciki na płaszczyźnie, opisane czarną siatką. Oczywiście uczeń zawsze może analizować to dzieło w kwestiach czysto estetycznych, lecz tego nie robi, bo zostało mu zakodowane, ze to nic nie warta fanaberia. Wykładowcy powinni przygotowywać grunt, poszerzać horyzonty, zarówno teoretycznie poprzez wnikliwa analizę dzieł, jak i praktycznie – otwierać uczniów na kolaż, asamblaż, abstrakcję, materię, skłaniać do poszukiwań formalnych i zwracać uwagę na lirykę, filozofię takiego działania. A tymczasem nauczyciele akademiccy skłaniający się ku intermediom są lekceważeni w środowisku uczelnianym przez tzw. kolegów po fachu, a w konsekwencji również przez studentów. A przecież ta sztuka to nie novum, wszystkie rewolucje działy się w ciągu ostatniego wieku i nie powinno się podważać postulatów dzięki nim wywalczonych. Może w Polsce odcięliśmy się „grubą kreską” również od osiągnięć sztuki? Musimy stale wyważać otwarte drzwi - przedmiot gotowy czy happening wciąż rozpatrywany jest w kategoriach skandalu. Zapomnieliśmy o sztuce przed i powojennej, bo „to złe czasy były”, teraz kapitalizm i dobrobyt, zaczęliśmy na nowo, ale nieustannie potykamy się o tamtą sztukę i nie bardzo wiemy, co z tym zrobić – najprościej jest odrzucić. Za to akademicki warsztat jest jasny, stabilny, łatwo go ocenić – umiesz rysować, nie umiesz, znasz się na kompozycji lub nie, zdałeś, nie zdałeś.

Wykładowcy oprócz uczenia podstaw, powinni zaszczepiać w nas chęć eksperymentowania w obrębie różnych dziedzin sztuki. Na wzór Rauschenberga czy Kantora należałoby pożerać kolejne zdobycze historii sztuki i dopiero po ich przetrawieniu można by stwierdzić czy miało się zgagę…

Krytycy Sztuki – Wybrańcy Bogów czy Katecheci i Frustraci?

____

Michał Czyż


Człowiek spoza tak zwanego „środowiska” artystycznego (do którego zaliczają się, nie wiedzieć czemu, krytycy sztuki) mógłby odnieść (za pewne mylne) wrażenie, że krytycy sztuki rekompensują sobie własne niepowodzenia na polu artystycznym sytuując się, jeśli nie na równi z artystami, to kroczek niżej w hierarchii bytu. Wciąż jednak przynależąc do arystokratycznej wspólnoty, okrywając się jej splendorem i otrzymując z tego tytułu liczne przywileje.
Do czego służy Krytyk Sztuki? Jak udało mi się ustalić, krytycy są po pierwsze przydatni artystom, jako ich zwierciadła, w których mogą się przejrzeć obiektywizując swoje prace. Są także tymi godnymi, którzy mogą rozpocząć dialog z artystą, stanowić dźwignię do jego rozwoju, potwierdzać jego geniusz, bądź zaznaczać upadek. Po drugie krytyk jest przydatny jako tłumacz między artystą, a odbiorcą sztuki, jako łącznik między głosem z wysokości, a szarym, przeciętnym odbiorcą. W zasadzie dopiero komentarz krytyka tworzy sens sztuki dla odbiorcy. Jego rozpoznanie, rekonesans, zaciekawienie i konsternacja jako wykwalifikowanego i finezyjnego znawcy smaku nadaje tony potrawie, pfu(!) towaru, bo ostatecznie przecież na RYNKU artystycznym taka panować musi nomenklatura.
Jednym z argumentów antyklerykałów wobec kościelnej hierarchii jest uzurpowanie przez kler władzy rzekomą uzasadnioną monopolizacją nie tylko interpretacji, ale w ogóle słyszalnością głosu Boga. Kapłan jest łącznikiem pomiędzy Bogiem, a prostym ludem, który nie jest w stanie pojąć Absolutu, zrozumieć Jego dogmatów. Kapłan do tego jest dystrybutorem sakramentów, oprócz grzechów wobec Boga, wprowadza dodatkowo przewinienia wobec Kościoła. Władza to zyski i dominacja, a hierarchia wyklucza równość, która jest gwarantem wolności… itp., itd.
Czy Krytycy Sztuki nie chcą przypadkiem być takimi klechami mnożącymi byty bez potrzeby? Czy przypadkiem tworząc dodatkowy, sztuczny kontekst pośredniczenia  nie oddalają artysty od „ludu”?
Notabene zdaje się, że dobry artysta powinien świetnie poradzić sobie samemu w „oddalaniu się” od ludu, jak to się działo dotąd przez wieki historii sztuki, w której rynek zasobów krytyków nie był tak świetnie rozwinięty.
Pytanie: Krytycy Sztuki - Wybrańcy Bogów czy raczej Katecheci i Frustraci? musi zostać bez odpowiedzi. Tak jak niektóre dzieła sztuki jeśli są nieskończone, otwarte, dają chleb rzeszy krytyków, tak to pytanie może stanowić pożywkę dla krytyki krytyka.