____
Michał Czyż
Na słonecznym i niemniej zielonym Narutowicza mieści się coś oryginalnego jak na warunki lubelskie, jest to restauracja-galeria InRed. Daje ona np. możliwości prezentowania własnej twórczości młodym artystom (lub inaczej upośledzonym na rynku sztuki), przy przysłowiowym kotlecie. Restauracja jest dość nowa, działa od lata roku bieżącego (zastąpiła dawne Więzienie) i gościła na swoich ścianach łącznie już pięć wystaw.
Aktualna wystawa, piąta, jest efektem twórczości dwójki uczennic lubelskiego plastyka: Anny Kusz i Małgorzaty Poznańskiej. Prace rozwieszone na miarę możliwości w dwóch salach restauracji wkomponowują się w wystrój miejsca. Gdyby nie samotność i zamiar zerknięcia na prace, nie jestem do końca pewien czy zwróciłbym na nie uwagę – a szkoda.
Na wernisażu, pierwszym w życiu dziewczyn, dało się odczuć odrobinę napięcia i lęku przed „publicznością”, która składała się głównie ze znajomych i rówieśników autorek. W samych pracach trudno już jednak odnaleźć coś ze wstydliwości lub braku pewności siebie. Nie najpopularniejsza technika – batik, jest pierwszym pozytywem wystawy, samo jej zastosowanie zwraca uwagę, zaciekawia, choć tylko na chwilę, co jest jakby dopasowane do sytuacji, bo przecież nie mamy więcej niż kilka chwil na obiedzie z przyjaciółmi. Same dzieła, ich odbiór, powinien nas oderwać od talerza. Prace dziewcząt posiadają swój specyficzny klimat, są trochę jak zabawy młodych ludzi, ezoteryczne, wyalienowane, zapowiadające coś obiecującego w przyszłości. Na dokładne zapoznanie się z pracami zapraszam do restauracji-galerii, ale dodam, że są na wystarczającym poziomie artystycznym, aby śmiało poświęcić im odrobinę czasu. Nie wstrząsają, nie onieśmielają, nie odmieniają świata, nie wzbudzają głodu metafizycznego, ale są interesującym momentem między posiłkami lub alkoholem. Warto się przyjrzeć tym pracom, choćby z prostego powodu – wieku artystek. Anna Kusz i Małgorzata Poznańska zagrały swoimi młodym, egzaltowanym światem, na szczęście nie infantylnie, tak, że warto spojrzeć na najmłodsze pokolenie lubelskich artystów, na szansę, którą dała im Pani Barbara Wielgos organizując tą wystawę. Młode uczennice, ale na tyle dojrzałe, aby zachować oryginalność, przyniosły powiew tego co dzieje się jeszcze przed uniwersytetem, przed „wykształceniem” artystycznym, przed przeteoretyzowaniem, przyniosły powiew nieskrępowanego, czystego, młodzieńczego wyrazu.
Przepis na miłość (?) Angelika Marianna Milaniuk-Mitruk, I love you
_____
Emil Dudziak
Co się stanie kiedy wpiszemy w okienko wyszukiwarki internetowej hasło: "Co to jest miłość?". Otóż wyniki, jakie ukaże nam przeglądarka będą szeregiem pojęć naukowych, opisujących zjawisko miłości przez pryzmat hormonów czy psychologii. Zostaniemy również obdarowani również garścią linków do forów i blogów, na których nastolatki przytłoczone okrucieństwem wszechświata eksponują swój ból egzystencjalny. Jednak kiedy bardziej sprecyzujemy nasze oczekiwania co do wyników i klikniemy w zakładkę "grafika", przeniesiemy się w niekończącą się wystawę obrazów kojarzonych z pojęciem "miłość" i jej pochodnymi. Będą to obrazki mniej lub bardziej adekwatne - od ujęć zakochanych par i ich czułych gestów poprzez kadry z filmów porno, aż do wyjątkowo kuriozalnych scen, na których nie będę się szczególnie koncentrował.
Angelika Marianna Milaniuk-Mitruk zainspirowana wyżej wymienionymi sposobami poszukiwań odpowiedzi na pytanie "Czym jest miłość?" stworzyła wystawę "I love you." Składają się na nią obrazy olejne z komponentami takimi jak błyszczący papier, przedstawiające motywy, które przewinęły się w popkulturze na przestrzeni ostatnich lat. Już to połączenie wywołało we mnie niegatywne odczucie, podobne do tego z jakim spoglądamy na chińskie zabawki dla dzieci od lat trzech, sprzedawane na miejskim targu przez Romów.
Prace ukazują sceny międzygatunkowej kopulacji zwierząt, sceny kopulacji zwierząt jako takie, urocze gesty takie jak szczypanie ptasim dziobem psa oraz pieszczoty kilkuletniego dziecka okazywane swińskiemu ryjkowi. Dwa psy zestawione ze sobą jak lustrzane odbicia. Obraz Jezusa, przywodzący na myśl sentencję Deus Es Caritas – Bóg jest miłością. W końcu mój faworyt czyli kobieta, której twarz zasłania maska gazowa a piersi koszulka ozdobiona napisem "I love You". Ten manifest seksualności stanowi idealny przykład miłości, której istotą jest perwersja i pożądanie.
Przed obejrzeniam prac p.Milaniuk-Mitruk udzielono mi komentarza jakoby ktoś tu próbował być na siłę kontrowersyjny, młoda autorka, prace tragiczne. Powyższa ocena jest jak najbardziej chybiona. Twórczość jaką zobaczyłem nie rzuci nas na kolana, nie zaskoczy błyskotliwością czy przenikliwością autora ale za to zmusi nas do zadania sobie pytania: Z czym tak naprawdę kojarzy nam się miłość? Czym jest dla NAS? Będą to przygodne fale orgazmów czy raczej cykliczne celebrowanie narodzin i wkład włożony w wychowanie potomka czy koszmar niechcianej ciąży? Erotyka i perwersja czy duchowa harmonia i nadzieja zwrócona ku niebu?
Odstręczające połączenie elementów, o którym wcześniej wspomniałem, zwraca uwagę na prozaiczność i tandetę, do jakiej często sprowadza się miłość w mediach, na ulicy. Zastanawiające, z jaką schematyczną żarliwością pary okazują sobie uczucia, opierając się właśnie na popkulturowych wzorcach. Wystawa odsłania też nawyki, z jakimi traktujemy wyższe uczucia, sprowadzając je do rangi spontanicznych przygód urozmaicających codzienność i wyuzdanych fantazji.
Każdy z nas oglądając prace Angeliki Marianny Milaniuk-Mitruk znajdzie własną definicję miłości zamkniętą w obrazie. Nieważne, czy będzie to miłość Boska czy subtelna zabawa i gra ról. Która z nich jest właściwa? Czy wogóle można postawić takie pytanie? To powinno być pozostawione indywidualnej ocenie.
Emil Dudziak
Co się stanie kiedy wpiszemy w okienko wyszukiwarki internetowej hasło: "Co to jest miłość?". Otóż wyniki, jakie ukaże nam przeglądarka będą szeregiem pojęć naukowych, opisujących zjawisko miłości przez pryzmat hormonów czy psychologii. Zostaniemy również obdarowani również garścią linków do forów i blogów, na których nastolatki przytłoczone okrucieństwem wszechświata eksponują swój ból egzystencjalny. Jednak kiedy bardziej sprecyzujemy nasze oczekiwania co do wyników i klikniemy w zakładkę "grafika", przeniesiemy się w niekończącą się wystawę obrazów kojarzonych z pojęciem "miłość" i jej pochodnymi. Będą to obrazki mniej lub bardziej adekwatne - od ujęć zakochanych par i ich czułych gestów poprzez kadry z filmów porno, aż do wyjątkowo kuriozalnych scen, na których nie będę się szczególnie koncentrował.
Angelika Marianna Milaniuk-Mitruk zainspirowana wyżej wymienionymi sposobami poszukiwań odpowiedzi na pytanie "Czym jest miłość?" stworzyła wystawę "I love you." Składają się na nią obrazy olejne z komponentami takimi jak błyszczący papier, przedstawiające motywy, które przewinęły się w popkulturze na przestrzeni ostatnich lat. Już to połączenie wywołało we mnie niegatywne odczucie, podobne do tego z jakim spoglądamy na chińskie zabawki dla dzieci od lat trzech, sprzedawane na miejskim targu przez Romów.
Prace ukazują sceny międzygatunkowej kopulacji zwierząt, sceny kopulacji zwierząt jako takie, urocze gesty takie jak szczypanie ptasim dziobem psa oraz pieszczoty kilkuletniego dziecka okazywane swińskiemu ryjkowi. Dwa psy zestawione ze sobą jak lustrzane odbicia. Obraz Jezusa, przywodzący na myśl sentencję Deus Es Caritas – Bóg jest miłością. W końcu mój faworyt czyli kobieta, której twarz zasłania maska gazowa a piersi koszulka ozdobiona napisem "I love You". Ten manifest seksualności stanowi idealny przykład miłości, której istotą jest perwersja i pożądanie.
Przed obejrzeniam prac p.Milaniuk-Mitruk udzielono mi komentarza jakoby ktoś tu próbował być na siłę kontrowersyjny, młoda autorka, prace tragiczne. Powyższa ocena jest jak najbardziej chybiona. Twórczość jaką zobaczyłem nie rzuci nas na kolana, nie zaskoczy błyskotliwością czy przenikliwością autora ale za to zmusi nas do zadania sobie pytania: Z czym tak naprawdę kojarzy nam się miłość? Czym jest dla NAS? Będą to przygodne fale orgazmów czy raczej cykliczne celebrowanie narodzin i wkład włożony w wychowanie potomka czy koszmar niechcianej ciąży? Erotyka i perwersja czy duchowa harmonia i nadzieja zwrócona ku niebu?
Odstręczające połączenie elementów, o którym wcześniej wspomniałem, zwraca uwagę na prozaiczność i tandetę, do jakiej często sprowadza się miłość w mediach, na ulicy. Zastanawiające, z jaką schematyczną żarliwością pary okazują sobie uczucia, opierając się właśnie na popkulturowych wzorcach. Wystawa odsłania też nawyki, z jakimi traktujemy wyższe uczucia, sprowadzając je do rangi spontanicznych przygód urozmaicających codzienność i wyuzdanych fantazji.
Każdy z nas oglądając prace Angeliki Marianny Milaniuk-Mitruk znajdzie własną definicję miłości zamkniętą w obrazie. Nieważne, czy będzie to miłość Boska czy subtelna zabawa i gra ról. Która z nich jest właściwa? Czy wogóle można postawić takie pytanie? To powinno być pozostawione indywidualnej ocenie.
Odwaga karana piekłem
____
Marta Ciereszko
Trudne tematy najlepiej pomijać. Jeśli nie zaakceptujesz niepisanej zasady, skończysz w piekle jeszcze za życia. Krzysztof Kuszej, tworząc cykl obrazów poruszających temat księży dopuszczających się pedofilii, przekroczył granice dobrego smaku społeczeństwa. Społeczeństwa katolickiego, które broni swych „świętych” księży (od razu zastrzegam: nie mówię, że każdy ksiądz jest zły).
Problemem Polski i Polaków jest strach przed zmierzeniem się z rzeczywistością. Gdy znajdzie się bohater gotów zbuntować się i ukazać prawdę, doznaje publicznego zlinczowania. Za takiego bohatera możemy uznać Krzysztofa Kuszeja. Posługując się technikami malarstwa tradycyjnego, w swym nowopowstałym cyklu ukazał księży pedofilów. Przedstawione na obrazach dzieci to uśmiechnięte istoty w otoczeniu swojego oprawcy (księdza pozbawionego głowy, ponieważ artysta nie był w stanie namalować twarzy dopuszczającej się takiego czynu), zmuszającego je do czynności seksualnych. Policja chwali się ujęciem „artysty lubieżnika”, nie zdając sobie sprawy z tego, że ten „lubieżnik” w rzeczywistości krytykuje, a wręcz piętnuje księży dokonujących aktów okrucieństwa. Malując na płótnach dzieci dotknięte zachciankami dorosłych, zdawałoby się godnych zaufania, przypomina ich tragedię. Mówi o tym, czego, nie powinno się zapomnieć, czego nie powinno lekceważyć. Kuszej jednocześnie publicznie piętnuje duchownych podając imiona, inicjały i nazwy miejscowości, co umożliwia poniekąd identyfikację tych osób. Obrazy, choć drastyczne w formie, silnie działają na odbiorcę. Gdy patrzę na nie, ogarnia mnie trwoga. Niezrozumiałe jest, kiedy dorosły molestuje dziecko, a co dopiero, gdy robi to osoba obdarzona zaufaniem publicznym?! Jak przyznaje sam Kuszej, drastyczność cyklu wynika z odporności widza na ukazywaną przemoc. Ludzie przyzwyczajeni do oglądania obrazów nasyconych podtekstami erotycznymi, otoczeni brutalnością ukazywaną przez filmy, przeszliby obojętnie obok np. obrazu przedstawiającego dziewczynkę stojącą w kącie ze spuszczoną głową, opatrzonego tytułem „Zły dotyk boli przez całe życie”
(zob. http://wyborcza.pl/1,75475,8613349,Zly_dotyk_sztuki_.html?as=1&startsz=x).
W obecnych czasach, by dotrzeć do widza, wywołać emocje, które zmobilizują do zastanowienia się nad problemem i - daj Boże - sprawią, że zaczniemy działać i bronić pokrzywdzonych, należy używać jak najbardziej perswazyjnych środków. Brutalne obrazy zawsze nas zatrzymają. Przynajmniej rzucimy na nie okiem, a potem zostaną w naszej pamięci i sprowokują do zauważenia tematów, których się boimy.
Czy jednak drastyczność nie ciągnie za sobą drastyczności? Czy karmieni nowymi, coraz bardziej agresywnymi obrazami nie uodpornimy się na nie? Na pewno należy zachować jakiś umiar w posługiwaniu się dosłownymi przedstawieniami aktów przemocy. Krzysztof Kuszej znany jest z odważnych obrazów. Jego umiar już dawno się wyważył. Od dawna atakował odbiorców brutalnością swoich dzieł. Dlatego nie należy uważać, że artysta przesadził. Już nie wspominając o tym, że delikatniejsze środki nie wchodzą w grę. Świat i ludzie są zbyt odporni i zajęci sobą. Nie chcą zajmować się problemami, które ich bezpośrednio nie dotyczą. Zagubiliśmy się w strachu i ludzkiej niepewności.
W dodatku hipokryzja ludzi nie zna granic. Zgadzam się z Tomaszem Piątkiem, który w Ostatnim Kuszejnie Chrystusa poruszył temat co by było, gdyby zastąpić postaci księży ludźmi świeckimi. Podejrzewam, podobnie jak Piątek, że obrazy nie wywołałyby takiego poruszenia. Lecz tu nie chodzi o wywoływanie poruszenia, a zagłębienie się w problematykę społeczną. Oglądając cykl Krzysztofa Kuszeja trzeba uzbroić się w mocne nerwy i umysł nieobojętny na ludzką krzywdę. Należy pamiętać, że to, co znajduje się wokół dotyczy też nas. Nie jesteśmy wolnymi od cierpienia jednostkami, bytującymi sobie dobrowolnie na Ziemi. Kuszej poprzez swoje obrazy stara się uczynić świat lepszym. Dlatego nie krytykujmy i nie palmy na stosie tego, co dosadnie brutalne i czasem przez to niezrozumiałe. Bądźmy odważni niczym Krzysztof Kuszej i publicznie komentujmy zło panoszące się po naszym świecie. Jednocześnie wykażmy się współczuciem dla artysty, którego życie przez najbliższe miesiące, a może i nawet lata zamieni się w piekło ciągłego biegania po sądach i prawnikach.
W przypadku sprawy Kuszeja należałoby również rozpatrzeć stosunek państwa polskiego do twórczości artystycznej i wolności wypowiedzi. Zamknięcie strony z obrazami artysty (proszącego na niej o pomoc w ich ratowaniu), grożenie spaleniem po „fachowej” ocenie dokonanej przez policjantów, prowadzi do zastraszenia, co bardziej odważnych artystów. Ze strony odbiorców, ludzi zainteresowanych sprawą doprowadza to do braku możliwości zapoznanie się z twórczością artysty oraz wyrobienia sobie opinii na dany temat. Jednocześnie wszystko to nie tworzy wizerunku państwa demokratycznego, broniącego konstytucyjnego prawa do wolności, czy wypowiadania własnego zdania. Na wstępie jesteśmy odcinani od źródła sprawy, tak by mogła nami pokierować „opinia publiczna” tworzona przez rządzących i prasę. Ale tą kwestię pozostawiam do własnego rozstrzygnięcia.
Patrz:
1. Badula Ł., ttp://kulturaonline.pl/do,wiezienia,za,lubiezne,malarstwo,tytul,artykul,9895.html
2. Bereszczyński M., http://www.dzienniklodzki.pl/wiadomosci/323236,krzysztof-kuszej-lodzki-artysta-zatrzymany-jeszcze-sztuka,id,t.html
3. Lipszyc J., http://www.dwutygodnik.com.pl/artykul/1539-infoholik-porozmawiajmy-jak-terrorysta-z-pedofilem.html
4. Pawłowski R., http://wyborcza.pl/1,75475,8613349,Zly_dotyk_sztuki_.html?as=1&startsz=x
5. Piątek T., http://www.krytykapolityczna.pl/TomaszPiatek/OstatnieKuszejnieChrystusa/menuid-215.html
6. http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35153,8552382,Malowal_i_sprzedawal_w_necie_pornografie_z_dziecmi.html
7. Obrazy: http://www.kuszej.republika.pl/pedofila/pedofila.htm (storna zamknięta)
Marta Ciereszko
Trudne tematy najlepiej pomijać. Jeśli nie zaakceptujesz niepisanej zasady, skończysz w piekle jeszcze za życia. Krzysztof Kuszej, tworząc cykl obrazów poruszających temat księży dopuszczających się pedofilii, przekroczył granice dobrego smaku społeczeństwa. Społeczeństwa katolickiego, które broni swych „świętych” księży (od razu zastrzegam: nie mówię, że każdy ksiądz jest zły).
Problemem Polski i Polaków jest strach przed zmierzeniem się z rzeczywistością. Gdy znajdzie się bohater gotów zbuntować się i ukazać prawdę, doznaje publicznego zlinczowania. Za takiego bohatera możemy uznać Krzysztofa Kuszeja. Posługując się technikami malarstwa tradycyjnego, w swym nowopowstałym cyklu ukazał księży pedofilów. Przedstawione na obrazach dzieci to uśmiechnięte istoty w otoczeniu swojego oprawcy (księdza pozbawionego głowy, ponieważ artysta nie był w stanie namalować twarzy dopuszczającej się takiego czynu), zmuszającego je do czynności seksualnych. Policja chwali się ujęciem „artysty lubieżnika”, nie zdając sobie sprawy z tego, że ten „lubieżnik” w rzeczywistości krytykuje, a wręcz piętnuje księży dokonujących aktów okrucieństwa. Malując na płótnach dzieci dotknięte zachciankami dorosłych, zdawałoby się godnych zaufania, przypomina ich tragedię. Mówi o tym, czego, nie powinno się zapomnieć, czego nie powinno lekceważyć. Kuszej jednocześnie publicznie piętnuje duchownych podając imiona, inicjały i nazwy miejscowości, co umożliwia poniekąd identyfikację tych osób. Obrazy, choć drastyczne w formie, silnie działają na odbiorcę. Gdy patrzę na nie, ogarnia mnie trwoga. Niezrozumiałe jest, kiedy dorosły molestuje dziecko, a co dopiero, gdy robi to osoba obdarzona zaufaniem publicznym?! Jak przyznaje sam Kuszej, drastyczność cyklu wynika z odporności widza na ukazywaną przemoc. Ludzie przyzwyczajeni do oglądania obrazów nasyconych podtekstami erotycznymi, otoczeni brutalnością ukazywaną przez filmy, przeszliby obojętnie obok np. obrazu przedstawiającego dziewczynkę stojącą w kącie ze spuszczoną głową, opatrzonego tytułem „Zły dotyk boli przez całe życie”
(zob. http://wyborcza.pl/1,75475,8613349,Zly_dotyk_sztuki_.html?as=1&startsz=x).
W obecnych czasach, by dotrzeć do widza, wywołać emocje, które zmobilizują do zastanowienia się nad problemem i - daj Boże - sprawią, że zaczniemy działać i bronić pokrzywdzonych, należy używać jak najbardziej perswazyjnych środków. Brutalne obrazy zawsze nas zatrzymają. Przynajmniej rzucimy na nie okiem, a potem zostaną w naszej pamięci i sprowokują do zauważenia tematów, których się boimy.
Czy jednak drastyczność nie ciągnie za sobą drastyczności? Czy karmieni nowymi, coraz bardziej agresywnymi obrazami nie uodpornimy się na nie? Na pewno należy zachować jakiś umiar w posługiwaniu się dosłownymi przedstawieniami aktów przemocy. Krzysztof Kuszej znany jest z odważnych obrazów. Jego umiar już dawno się wyważył. Od dawna atakował odbiorców brutalnością swoich dzieł. Dlatego nie należy uważać, że artysta przesadził. Już nie wspominając o tym, że delikatniejsze środki nie wchodzą w grę. Świat i ludzie są zbyt odporni i zajęci sobą. Nie chcą zajmować się problemami, które ich bezpośrednio nie dotyczą. Zagubiliśmy się w strachu i ludzkiej niepewności.
W dodatku hipokryzja ludzi nie zna granic. Zgadzam się z Tomaszem Piątkiem, który w Ostatnim Kuszejnie Chrystusa poruszył temat co by było, gdyby zastąpić postaci księży ludźmi świeckimi. Podejrzewam, podobnie jak Piątek, że obrazy nie wywołałyby takiego poruszenia. Lecz tu nie chodzi o wywoływanie poruszenia, a zagłębienie się w problematykę społeczną. Oglądając cykl Krzysztofa Kuszeja trzeba uzbroić się w mocne nerwy i umysł nieobojętny na ludzką krzywdę. Należy pamiętać, że to, co znajduje się wokół dotyczy też nas. Nie jesteśmy wolnymi od cierpienia jednostkami, bytującymi sobie dobrowolnie na Ziemi. Kuszej poprzez swoje obrazy stara się uczynić świat lepszym. Dlatego nie krytykujmy i nie palmy na stosie tego, co dosadnie brutalne i czasem przez to niezrozumiałe. Bądźmy odważni niczym Krzysztof Kuszej i publicznie komentujmy zło panoszące się po naszym świecie. Jednocześnie wykażmy się współczuciem dla artysty, którego życie przez najbliższe miesiące, a może i nawet lata zamieni się w piekło ciągłego biegania po sądach i prawnikach.
W przypadku sprawy Kuszeja należałoby również rozpatrzeć stosunek państwa polskiego do twórczości artystycznej i wolności wypowiedzi. Zamknięcie strony z obrazami artysty (proszącego na niej o pomoc w ich ratowaniu), grożenie spaleniem po „fachowej” ocenie dokonanej przez policjantów, prowadzi do zastraszenia, co bardziej odważnych artystów. Ze strony odbiorców, ludzi zainteresowanych sprawą doprowadza to do braku możliwości zapoznanie się z twórczością artysty oraz wyrobienia sobie opinii na dany temat. Jednocześnie wszystko to nie tworzy wizerunku państwa demokratycznego, broniącego konstytucyjnego prawa do wolności, czy wypowiadania własnego zdania. Na wstępie jesteśmy odcinani od źródła sprawy, tak by mogła nami pokierować „opinia publiczna” tworzona przez rządzących i prasę. Ale tą kwestię pozostawiam do własnego rozstrzygnięcia.
Patrz:
1. Badula Ł., ttp://kulturaonline.pl/do,wiezienia,za,lubiezne,malarstwo,tytul,artykul,9895.html
2. Bereszczyński M., http://www.dzienniklodzki.pl/wiadomosci/323236,krzysztof-kuszej-lodzki-artysta-zatrzymany-jeszcze-sztuka,id,t.html
3. Lipszyc J., http://www.dwutygodnik.com.pl/artykul/1539-infoholik-porozmawiajmy-jak-terrorysta-z-pedofilem.html
4. Pawłowski R., http://wyborcza.pl/1,75475,8613349,Zly_dotyk_sztuki_.html?as=1&startsz=x
5. Piątek T., http://www.krytykapolityczna.pl/TomaszPiatek/OstatnieKuszejnieChrystusa/menuid-215.html
6. http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35153,8552382,Malowal_i_sprzedawal_w_necie_pornografie_z_dziecmi.html
7. Obrazy: http://www.kuszej.republika.pl/pedofila/pedofila.htm (storna zamknięta)
Trupi walc. „Siedem Śmierci” Zuzanny Janin
____
Emil Dudziak
Moment śmierci, przejście pomiędzy życiem a śmiercią, ulotna chwila kryjąca w sobie tajemniczą głębię. Ciało zostaje pozbawione duszy a mięśnie wiotczeją. Nie pozostaje nic prócz pojemnika ze zwiotczałego mięsa, na który nałożona jest niema maska obleczona w siną skórę.
Praca Zuzanny Janin „Siedem Śmierci” zawiera szereg zdjęć, zamykających się wzajemnie w formie kwadratu, związanych ze sobą mrocznym tematem scen śmierci, a raczej chwili "Po". Widzimy anonimowe ciała, odwrócone tak, że nie widać twarzy. Bezimienne osoby. Trup w krzakach, przywodzący na myśl ofiarę gwałtu. Kolejny umieszczony w wannie, jedna ręka zwisająca bezwładnie. Czy to było samobójstwo? Chodnik umazany szkarłatną posoką z pękniętej czaszki, oczywiście twarzą do ziemi.
Prócz tego są jeszcze inne martwe korpusy. Wszystkie nieme, bez tożsamości, bez ruchu, statyczne. Owite całunem spokoju w scenerii dnia codziennego. Różni je jedynie sceneria, w jakiej zostały umieszczone oraz sposób w jaki uleciało z nich życie. Sposób ten pozostawiony jest naszemu domysłowi.
Zdjęcia zostały zrobione w taki sposób, że pozycja z jakiej spoglądamy stawia odbiorcę w roli niemego podglądacza. Potęguje to brutalność przedstawienia, pobudza wyobraźnie jaki i wzbudza niezdrowe uczucia, w tym ciekawość.
Jest jeszcze jeden element łączący. Rozmazane sylwetki nagich osób, uchwycone jakby w tańcu. Może to dusze, które uleciały z ciał cieszą się swoim towarzystwem, witają nowo przybyłych, zapraszają do wspólnej zabawy. Dzieło „Siedem Śmierci” nawiązuje do motywu Dance Macabre, napomina o ulotności życia, o jego powiązaniu ze śmiercią. Którymkolwiek z ciał może się stać każdy z nas.
Praca nie jest przełomowa, nawet nie wzbudza kontrowersji, w końcu codziennie otrzymujemy dawkę podobnych obrazów z serwisów informacyjnych, ze szczegółowym opisem gratis. Lecz jest ciekawa, wzbudza fascynację, pobudza wyobraźnię i zmusza do myślenia. Warto więc zatrzymać się przy niej na parę chwil. Niektórzy mogą nakarmić tymi obrazami sadystę, skrytego gdzieś głęboko w ich wnętrzu.
Emil Dudziak
Moment śmierci, przejście pomiędzy życiem a śmiercią, ulotna chwila kryjąca w sobie tajemniczą głębię. Ciało zostaje pozbawione duszy a mięśnie wiotczeją. Nie pozostaje nic prócz pojemnika ze zwiotczałego mięsa, na który nałożona jest niema maska obleczona w siną skórę.
Praca Zuzanny Janin „Siedem Śmierci” zawiera szereg zdjęć, zamykających się wzajemnie w formie kwadratu, związanych ze sobą mrocznym tematem scen śmierci, a raczej chwili "Po". Widzimy anonimowe ciała, odwrócone tak, że nie widać twarzy. Bezimienne osoby. Trup w krzakach, przywodzący na myśl ofiarę gwałtu. Kolejny umieszczony w wannie, jedna ręka zwisająca bezwładnie. Czy to było samobójstwo? Chodnik umazany szkarłatną posoką z pękniętej czaszki, oczywiście twarzą do ziemi.
Prócz tego są jeszcze inne martwe korpusy. Wszystkie nieme, bez tożsamości, bez ruchu, statyczne. Owite całunem spokoju w scenerii dnia codziennego. Różni je jedynie sceneria, w jakiej zostały umieszczone oraz sposób w jaki uleciało z nich życie. Sposób ten pozostawiony jest naszemu domysłowi.
Zdjęcia zostały zrobione w taki sposób, że pozycja z jakiej spoglądamy stawia odbiorcę w roli niemego podglądacza. Potęguje to brutalność przedstawienia, pobudza wyobraźnie jaki i wzbudza niezdrowe uczucia, w tym ciekawość.
Jest jeszcze jeden element łączący. Rozmazane sylwetki nagich osób, uchwycone jakby w tańcu. Może to dusze, które uleciały z ciał cieszą się swoim towarzystwem, witają nowo przybyłych, zapraszają do wspólnej zabawy. Dzieło „Siedem Śmierci” nawiązuje do motywu Dance Macabre, napomina o ulotności życia, o jego powiązaniu ze śmiercią. Którymkolwiek z ciał może się stać każdy z nas.
Praca nie jest przełomowa, nawet nie wzbudza kontrowersji, w końcu codziennie otrzymujemy dawkę podobnych obrazów z serwisów informacyjnych, ze szczegółowym opisem gratis. Lecz jest ciekawa, wzbudza fascynację, pobudza wyobraźnię i zmusza do myślenia. Warto więc zatrzymać się przy niej na parę chwil. Niektórzy mogą nakarmić tymi obrazami sadystę, skrytego gdzieś głęboko w ich wnętrzu.
Muzeum Sztuki Zdeponowanej czyli komisyjne palenie dzieł sztuki
____
Agnieszka Cieślak
Bez wątpienia Roberta Kuśmirowskiego nazwać można artystą-iluzjonistą. Doskonały warsztat sprawia, że potrafi on zrobić wszystko, co tylko przyjdzie mu go głowy. Jego sztuka jest wehikułem umożliwiającym podróże w czasie i przestrzeni. Genialne imitacje prowokują pytania o granice realności i ludzkiego postrzegania. Kuśmirowski to demiurg, który ze strzępków przeszłości i codzienności kreuje własne światy. To Sztukmistrz z Lublina, który tym razem tworzenie odłożył na bok. Tym razem Kuśmirowski dokonuje aktu destrukcji.
Muzeum Sztuki Zdeponowanej (MSZ) w Galerii Białej nie jest zwykłym muzeum. Nie można podziwiać tam samych dzieł sztuki – dostępne są tylko ich karty inwentaryzacyjne oraz dokumentacja. Eksponaty znajdują się w specjalnych modułach wystawowych, opatrzone nazwiskiem artysty oraz tytułem. Schowane są w urnach, ponieważ zostały wcześniej przez Kuśmirowskiego spalone. Proces unicestwiania przedstawiony jest na niewielkich fotografiach. Muzeum Sztuki Zdeponowanej to cmentarzysko sztuki.
Wystawa w Białej nie ma nic z typowej dla Kuśmirowskiego atmosfery zakurzonej, tajemniczej i fascynującej przeszłości. Jest raczej sterylna i na swój muzealny sposób nudna. Nawet tutaj odkrywamy jednak mistyfikacje artysty. Metalowe szafki są w gruncie rzeczy drewniane, co demaskują ukazane przez Kuśmirowskiego etapy ich powstawania. Odwrócone do ściany sztalugi zdają się natomiast mówić, że Muzeum Sztuki Zdeponowanej więcej zakrywa niż prezentuje.
Można zastanawiać się, na ile pomysł artystycznej utylizacji jest pomysłem trafionym. Kuśmirowski tłumaczy to jako „prowadzenie usług publicznych na rzecz sztuki, polegające na uruchomieniu kompleksowego recyklingu, w zakresie likwidacji i komasowania sztuki, z prac niechcianych i nikomu niepotrzebnych”. Czy nam takie usługi są jednak potrzebne? Palenie dzieł sztuki kojarzy mi się z działaniami inkwizycji albo współczesnej cenzury. Wydaje się jednak, że Kuśmirowskiemu chodziło o coś zgoła innego. Zniszczył on prace własne oraz te zalegające u zaprzyjaźnionych artystów: Romana Ondaka, Philipa Akkermana, Rafała Bujnowskiego, Jana Gryki, Jacka Wierzchosia, R.E. Acres, Jarosława Koziary i Leona Tarasewicza. Warto zauważyć, że nie są to osoby przypadkowe, ale twórcy uznani i liczący się w środowisku artystycznym. Podobno spalone dzieła nie były już im potrzebne. Podobno przestając istnieć fizycznie, dostały szanse na zaistnienie w naszej pamięci. Może Muzeum Sztuki Zdeponowanej to swoisty pomnik sztuki efemerycznej i tej zapomnianej. A może jest tylko śmietnikiem, na który wyrzucony został nadmiar bezużytecznych już artefaktów? Kuśmirowski dotyka tutaj problemu nadprodukcji sztuki. Artyści tworzą wciąż nowe prace, dla których nie ma miejsca w galeriach ani muzeach. Może palenie tych dzieł jest swoistą prowokacją, mającą na celu skłonienie nas do refleksji nad problemami sztuki współczesnej?
Kuśmirowski nie pierwszy raz mierzy się ze swoją dotychczasową twórczością. Już ponad rok wcześniej w Bunkrze Sztuki prezentował „Masyw kolekcjonerski”, gdzie na nowo zaaranżował elementy własnych instalacji. Miało to być pożegnanie z przeszłością, a także chorobliwą niemal pasją gromadzenia niepotrzebnych przedmiotów. „Muzeum Sztuki Zdeponowanej” zdaje się być kolejną próbą odcięcia się od tego, co było. Ile jeszcze takich prób Kuśmirowski musi podjąć, aby stworzyć coś nowego? Póki co, proces zapoczątkowany pięć miesięcy wcześniej w Neapolu zamierza on kontynuować, prezentując powiększającą się kolekcję zutylizowanych dzieł w kolejnych galeriach.
Cała idea artystycznego recyklingu nie jest oczywiście traktowana przez Kuśmirowskiego śmiertelnie poważnie. Jak zwykle, puszcza on do nas oko, zdając się przypominać, że sztuka to przede wszystkim gra. Artysta prezentuje publiczności swoje magiczne sztuczki z dużą dozą ironii oraz dystansem do siebie i swojej twórczości. W kontakcie z wystawą nasuwa mi się jednak pytanie: ile w tych sztuczkach jest prawdziwej sztuki? Kuśmirowski balansuje na granicy hochsztaplerki, a jednak udaje mu się zwykle przekonać do siebie krytyków. W jakim stopniu koncept tego artystycznego przedsięwzięcia broni się w ostatecznej formie ekspozycji? Oglądając wystawę poczułam się oszukana, ale po późniejszej refleksji w Muzeum Sztuki Zdeponowanej odkryłam namysł nad ideą kolekcjonowania oraz istotą wchodzących w jej skład artefaktów. Kuśmirowski stawia pytanie o status dzieła sztuki w niezrozumianej często sztuce współczesnej, a robi to w sposób przewrotny i być może dla niektórych – niezrozumiały.
Agnieszka Cieślak
Bez wątpienia Roberta Kuśmirowskiego nazwać można artystą-iluzjonistą. Doskonały warsztat sprawia, że potrafi on zrobić wszystko, co tylko przyjdzie mu go głowy. Jego sztuka jest wehikułem umożliwiającym podróże w czasie i przestrzeni. Genialne imitacje prowokują pytania o granice realności i ludzkiego postrzegania. Kuśmirowski to demiurg, który ze strzępków przeszłości i codzienności kreuje własne światy. To Sztukmistrz z Lublina, który tym razem tworzenie odłożył na bok. Tym razem Kuśmirowski dokonuje aktu destrukcji.
Muzeum Sztuki Zdeponowanej (MSZ) w Galerii Białej nie jest zwykłym muzeum. Nie można podziwiać tam samych dzieł sztuki – dostępne są tylko ich karty inwentaryzacyjne oraz dokumentacja. Eksponaty znajdują się w specjalnych modułach wystawowych, opatrzone nazwiskiem artysty oraz tytułem. Schowane są w urnach, ponieważ zostały wcześniej przez Kuśmirowskiego spalone. Proces unicestwiania przedstawiony jest na niewielkich fotografiach. Muzeum Sztuki Zdeponowanej to cmentarzysko sztuki.
Wystawa w Białej nie ma nic z typowej dla Kuśmirowskiego atmosfery zakurzonej, tajemniczej i fascynującej przeszłości. Jest raczej sterylna i na swój muzealny sposób nudna. Nawet tutaj odkrywamy jednak mistyfikacje artysty. Metalowe szafki są w gruncie rzeczy drewniane, co demaskują ukazane przez Kuśmirowskiego etapy ich powstawania. Odwrócone do ściany sztalugi zdają się natomiast mówić, że Muzeum Sztuki Zdeponowanej więcej zakrywa niż prezentuje.
Można zastanawiać się, na ile pomysł artystycznej utylizacji jest pomysłem trafionym. Kuśmirowski tłumaczy to jako „prowadzenie usług publicznych na rzecz sztuki, polegające na uruchomieniu kompleksowego recyklingu, w zakresie likwidacji i komasowania sztuki, z prac niechcianych i nikomu niepotrzebnych”. Czy nam takie usługi są jednak potrzebne? Palenie dzieł sztuki kojarzy mi się z działaniami inkwizycji albo współczesnej cenzury. Wydaje się jednak, że Kuśmirowskiemu chodziło o coś zgoła innego. Zniszczył on prace własne oraz te zalegające u zaprzyjaźnionych artystów: Romana Ondaka, Philipa Akkermana, Rafała Bujnowskiego, Jana Gryki, Jacka Wierzchosia, R.E. Acres, Jarosława Koziary i Leona Tarasewicza. Warto zauważyć, że nie są to osoby przypadkowe, ale twórcy uznani i liczący się w środowisku artystycznym. Podobno spalone dzieła nie były już im potrzebne. Podobno przestając istnieć fizycznie, dostały szanse na zaistnienie w naszej pamięci. Może Muzeum Sztuki Zdeponowanej to swoisty pomnik sztuki efemerycznej i tej zapomnianej. A może jest tylko śmietnikiem, na który wyrzucony został nadmiar bezużytecznych już artefaktów? Kuśmirowski dotyka tutaj problemu nadprodukcji sztuki. Artyści tworzą wciąż nowe prace, dla których nie ma miejsca w galeriach ani muzeach. Może palenie tych dzieł jest swoistą prowokacją, mającą na celu skłonienie nas do refleksji nad problemami sztuki współczesnej?
Kuśmirowski nie pierwszy raz mierzy się ze swoją dotychczasową twórczością. Już ponad rok wcześniej w Bunkrze Sztuki prezentował „Masyw kolekcjonerski”, gdzie na nowo zaaranżował elementy własnych instalacji. Miało to być pożegnanie z przeszłością, a także chorobliwą niemal pasją gromadzenia niepotrzebnych przedmiotów. „Muzeum Sztuki Zdeponowanej” zdaje się być kolejną próbą odcięcia się od tego, co było. Ile jeszcze takich prób Kuśmirowski musi podjąć, aby stworzyć coś nowego? Póki co, proces zapoczątkowany pięć miesięcy wcześniej w Neapolu zamierza on kontynuować, prezentując powiększającą się kolekcję zutylizowanych dzieł w kolejnych galeriach.
Cała idea artystycznego recyklingu nie jest oczywiście traktowana przez Kuśmirowskiego śmiertelnie poważnie. Jak zwykle, puszcza on do nas oko, zdając się przypominać, że sztuka to przede wszystkim gra. Artysta prezentuje publiczności swoje magiczne sztuczki z dużą dozą ironii oraz dystansem do siebie i swojej twórczości. W kontakcie z wystawą nasuwa mi się jednak pytanie: ile w tych sztuczkach jest prawdziwej sztuki? Kuśmirowski balansuje na granicy hochsztaplerki, a jednak udaje mu się zwykle przekonać do siebie krytyków. W jakim stopniu koncept tego artystycznego przedsięwzięcia broni się w ostatecznej formie ekspozycji? Oglądając wystawę poczułam się oszukana, ale po późniejszej refleksji w Muzeum Sztuki Zdeponowanej odkryłam namysł nad ideą kolekcjonowania oraz istotą wchodzących w jej skład artefaktów. Kuśmirowski stawia pytanie o status dzieła sztuki w niezrozumianej często sztuce współczesnej, a robi to w sposób przewrotny i być może dla niektórych – niezrozumiały.
Balans percepcji
____
Liliana Kozak
Ikona, obawa, że czczono obraz, a nie jego pierwowzór. Czy obserwując dewiacje w sztuce nie czcimy pierwowzoru naszych ludzkich skłonności. Lubimy obserwować wszystkie stany naszej psychiki, ale kiedy pokazywanie ich zamienia się w podglądanie się stada, w rozmiłowywanie się w wachlarzu naszych skłonności, przebogatych o najniezwyklejsze dewiacje, czy jesteśmy odpowiednio uważni?
Kiedy nielogiczne na pozór działanie staje się zapisem symboli, kiedy ów zapis rozmawia z ludźmi w taki sposób, aby był zaliczony do pojęcia sztuka; mieszanina impulsów na granicy marzenia, snu a jawy; impuls do pięknej reakcji, czy chociażby ciekawej.
A na co nie możemy już patrzeć?
Gdy budzimy się w sielance, nagle okazuje się ona rozpadać. Widmo raju staje się nudne. Podczas wojny nagle przybliża się, dodaje otuchy, skłania do walki o życie, ożywia zwierzęcy instynkt przetrwania. Spokój, czy zniekształcone poczucie wartości nakładają problemy? Czy sztuka ma je ujawniać bez rozwiązania? Komplikacje mogą powodować fascynację. Analiza nie zawsze prowadzi do rozwiązania.
Które widmo teraz krąży wokół ludzkich marzeń? Drastyczna wizja przygody, apokaliptyczne namnażanie się chaotycznych zdarzeń, czy harmonijny spokój? Dynamika już dawno nie jest łączona tylko się z chaosem, a spokój z harmonią. Nie wiadomo jak subtelne działania mogą zburzyć fundament wartości w ludzkiej psychice. Jeśli bezruch może być wrażeniem wewnętrznej katastrofy, to wszystko wydaje się logiczne.
Czasem artystyczne wymioty oczyszczają, czasem być może nadchodzi katharsis. Wciąż czai się strach przed śmiercią na Tratwie Moreau, przed panicznym Krzykiem Muncha, samotnym wśród nielicznych. W gęstniejącym tłumie drobinki ludzkich istnień maleją. Rosnące stado jak gdyby nie było pewne, czy starczy tego jednego liścia na którym wisi, czy zdąży się rozwinąć w motyle zdolne przeskoczyć na inny liść.
***
Limes sztuki
Limes - granica, mur, miedza, droga która prowadzi naprzód, a jednocześnie kieruje, ma swój charakter i może dzielić pola artystycznych specyfik. Czy to co dokładnie jest, może dzielić i prowadzić jednocześnie, czy określoność nurtu nie była czymś właśnie takim?
Dziś pragnienie nowości każe twórcom budować usilnie nowe ścieżki, czy mniej jest takich, które zlewają się w nowe drogi, będą nurty? Za sto lat się dowiemy.
Na razie w Lublinie zapaliło się światełko w tunelu. Sztuka posiłkująca się nowymi mediami staje się coraz bardziej i bardziej obecna, może dlatego, że nasza rzeczywistość coraz bardziej jest „naszą rzeczywistością”; światem informacji i rozrywki z gazet i ekranów, przełożonym przez filtr ludzkiego umysłu. Obraz naszych zmysłów bez pośredników, czy lepszy, pewnie po prostu inny, gdybyż można było ustrzec każda różnorodność przed wartościowaniem.
Na ile lubelska kolekcja sięga więc do dzisiaj, tego „dzisiaj” które promują prowodyrzy, a pozostali pragną podążać. Na ile sama kolekcja zawiera punkty przewodnie, atomy-bity w takt których zagrają pozostali, a przynajmniej z pozycji odbiorców chętnie zapragną posłuchać.
Takim jasnym punktem dla mnie stała się refleksja Zbigniewa Warpechowskiego, jego video-performance Improwizacja jest rodzajem spontanicznej zadumy. Komentarz dojrzałego twórcy, który na odwieczne pytanie o sens, szuka odpowiedzi otoczony treścią "wszechobecnej konsumpcji" – jak wiemy ta treść nie nasyca wartościami, na których można zbudować grunt wartości. I Warpechowski czuje miałkość tego grunt, czuje słabnącą pewność wobec natłoku tego, co przeciętne. Mówi o poezji życia, o tym, że nie ci są poetami, którzy uprawiają gramatyczną gimnastykę, kombinują układy słów - nie wiadomo kiedy siła piękna unikalnego odczucia, którą chciałoby się odczytać z zapisanej przez nich kartki, zmienia się w intelektualną igraszkę. Jakże trudno użyć kunsztu od razu, komponować z miejsca - bez poprawek- a jednak tak, iż jest to wspaniałe. Już nie nadaje wartości, ważności przymiotnik "piękne", sztuka nie musi być piękna, nawet chyba dobra też być nie musi, bo i kicz stał się potrzebny. Może trafia tu, jak przez lustro, wierne odbicie wszystkiego z reszty otoczenia. Czy nie jest tak, że sztuka gloryfikuje całą ułomność świata, kiedy my bez najmniejszego naukowego dowodu wciąż marzymy o rajach, a jednak nie otaczamy się nimi. Kultywujemy horrory, zupełnie świadomie, z chęcią.
Może twórcy wirtualnych światów, przez ideę stworzenia alternatywnej rzeczywistości, określą do końca czym jest człowiek, że chce swoich niechęci i chęci na równi z ambiwalencją. Pokaże nie tyle odczuwalne dla wszystkich zmysłów, spektrum emocji, tak szerokie i tak specyficzne , ile nauczy innej akceptacji, pokaż owe dystansy. Żywot XXI wieku nie będzie tańcem unikającym pewnych figur, ile stanie się żywszy, pozbawiony strachu przed upadkiem. Może...
Warpechowski pyta, gdzie szukać odpowiedzi, a jednocześnie rozkoszuje się improwizacją, grą na trąbce Tomasza Stańki, pyta, jaką siłę trzeba posiadać, aby ukazać bogactwo dźwięków z pianina, siłę potencjału. Dotyka zniszczonego instrumentu, tych klawiszy już nie użyje zdolny twórca. Czy dusza konsumpcjonisty jest niszczejącym pianinem, czy twórcą, który je zużył? Czy cywilizacja nasza zdoła zapanować nad przesytem, czy chodzi tylko o to, że większa masa nie chce więcej ładnych wzorów, ład przeszły przez masę się rozwadnia, miast stawać się większy i silniejszy? A, może jest to tylko miejscowe, niektórych złudzenie?
Artysta powiedział jednej z kobiet, że jest jego wierszem, rozważał ciężar tego wyznania. Jakby ta świadomość miałaby ją przytłaczać. Płonący ogień, pasja i jego koniec. W aranżacji spacerującego myśliciela odnalazłam wiele piękna, nawet monolog połączony z grą na trąbce wydał mi się cichą odpowiedzią na wyraźnie przeze mnie wyczuwalny pytający nastrój, niepokój przemijania, niedosyt. Ale niedosyt i ciekawość silnie popychają do rozwoju, gdy w tle czai się piękno, czego trzeba więcej, tworzyć, tworzyć, czasem taniec życia udaje się improwizacją mistrza, nikt nie nakazał błędom zabrać cechy ideału.
Recenzja z wystawy Limes sztuki, zorganizowanej w ramach projektu atomy+bity,
Warsztaty Kultury , Lublin 13-28 listopada, 2010
Liliana Kozak
Ikona, obawa, że czczono obraz, a nie jego pierwowzór. Czy obserwując dewiacje w sztuce nie czcimy pierwowzoru naszych ludzkich skłonności. Lubimy obserwować wszystkie stany naszej psychiki, ale kiedy pokazywanie ich zamienia się w podglądanie się stada, w rozmiłowywanie się w wachlarzu naszych skłonności, przebogatych o najniezwyklejsze dewiacje, czy jesteśmy odpowiednio uważni?
Kiedy nielogiczne na pozór działanie staje się zapisem symboli, kiedy ów zapis rozmawia z ludźmi w taki sposób, aby był zaliczony do pojęcia sztuka; mieszanina impulsów na granicy marzenia, snu a jawy; impuls do pięknej reakcji, czy chociażby ciekawej.
A na co nie możemy już patrzeć?
Gdy budzimy się w sielance, nagle okazuje się ona rozpadać. Widmo raju staje się nudne. Podczas wojny nagle przybliża się, dodaje otuchy, skłania do walki o życie, ożywia zwierzęcy instynkt przetrwania. Spokój, czy zniekształcone poczucie wartości nakładają problemy? Czy sztuka ma je ujawniać bez rozwiązania? Komplikacje mogą powodować fascynację. Analiza nie zawsze prowadzi do rozwiązania.
Które widmo teraz krąży wokół ludzkich marzeń? Drastyczna wizja przygody, apokaliptyczne namnażanie się chaotycznych zdarzeń, czy harmonijny spokój? Dynamika już dawno nie jest łączona tylko się z chaosem, a spokój z harmonią. Nie wiadomo jak subtelne działania mogą zburzyć fundament wartości w ludzkiej psychice. Jeśli bezruch może być wrażeniem wewnętrznej katastrofy, to wszystko wydaje się logiczne.
Czasem artystyczne wymioty oczyszczają, czasem być może nadchodzi katharsis. Wciąż czai się strach przed śmiercią na Tratwie Moreau, przed panicznym Krzykiem Muncha, samotnym wśród nielicznych. W gęstniejącym tłumie drobinki ludzkich istnień maleją. Rosnące stado jak gdyby nie było pewne, czy starczy tego jednego liścia na którym wisi, czy zdąży się rozwinąć w motyle zdolne przeskoczyć na inny liść.
***
Limes sztuki
Limes - granica, mur, miedza, droga która prowadzi naprzód, a jednocześnie kieruje, ma swój charakter i może dzielić pola artystycznych specyfik. Czy to co dokładnie jest, może dzielić i prowadzić jednocześnie, czy określoność nurtu nie była czymś właśnie takim?
Dziś pragnienie nowości każe twórcom budować usilnie nowe ścieżki, czy mniej jest takich, które zlewają się w nowe drogi, będą nurty? Za sto lat się dowiemy.
Na razie w Lublinie zapaliło się światełko w tunelu. Sztuka posiłkująca się nowymi mediami staje się coraz bardziej i bardziej obecna, może dlatego, że nasza rzeczywistość coraz bardziej jest „naszą rzeczywistością”; światem informacji i rozrywki z gazet i ekranów, przełożonym przez filtr ludzkiego umysłu. Obraz naszych zmysłów bez pośredników, czy lepszy, pewnie po prostu inny, gdybyż można było ustrzec każda różnorodność przed wartościowaniem.
Na ile lubelska kolekcja sięga więc do dzisiaj, tego „dzisiaj” które promują prowodyrzy, a pozostali pragną podążać. Na ile sama kolekcja zawiera punkty przewodnie, atomy-bity w takt których zagrają pozostali, a przynajmniej z pozycji odbiorców chętnie zapragną posłuchać.
Takim jasnym punktem dla mnie stała się refleksja Zbigniewa Warpechowskiego, jego video-performance Improwizacja jest rodzajem spontanicznej zadumy. Komentarz dojrzałego twórcy, który na odwieczne pytanie o sens, szuka odpowiedzi otoczony treścią "wszechobecnej konsumpcji" – jak wiemy ta treść nie nasyca wartościami, na których można zbudować grunt wartości. I Warpechowski czuje miałkość tego grunt, czuje słabnącą pewność wobec natłoku tego, co przeciętne. Mówi o poezji życia, o tym, że nie ci są poetami, którzy uprawiają gramatyczną gimnastykę, kombinują układy słów - nie wiadomo kiedy siła piękna unikalnego odczucia, którą chciałoby się odczytać z zapisanej przez nich kartki, zmienia się w intelektualną igraszkę. Jakże trudno użyć kunsztu od razu, komponować z miejsca - bez poprawek- a jednak tak, iż jest to wspaniałe. Już nie nadaje wartości, ważności przymiotnik "piękne", sztuka nie musi być piękna, nawet chyba dobra też być nie musi, bo i kicz stał się potrzebny. Może trafia tu, jak przez lustro, wierne odbicie wszystkiego z reszty otoczenia. Czy nie jest tak, że sztuka gloryfikuje całą ułomność świata, kiedy my bez najmniejszego naukowego dowodu wciąż marzymy o rajach, a jednak nie otaczamy się nimi. Kultywujemy horrory, zupełnie świadomie, z chęcią.
Może twórcy wirtualnych światów, przez ideę stworzenia alternatywnej rzeczywistości, określą do końca czym jest człowiek, że chce swoich niechęci i chęci na równi z ambiwalencją. Pokaże nie tyle odczuwalne dla wszystkich zmysłów, spektrum emocji, tak szerokie i tak specyficzne , ile nauczy innej akceptacji, pokaż owe dystansy. Żywot XXI wieku nie będzie tańcem unikającym pewnych figur, ile stanie się żywszy, pozbawiony strachu przed upadkiem. Może...
Warpechowski pyta, gdzie szukać odpowiedzi, a jednocześnie rozkoszuje się improwizacją, grą na trąbce Tomasza Stańki, pyta, jaką siłę trzeba posiadać, aby ukazać bogactwo dźwięków z pianina, siłę potencjału. Dotyka zniszczonego instrumentu, tych klawiszy już nie użyje zdolny twórca. Czy dusza konsumpcjonisty jest niszczejącym pianinem, czy twórcą, który je zużył? Czy cywilizacja nasza zdoła zapanować nad przesytem, czy chodzi tylko o to, że większa masa nie chce więcej ładnych wzorów, ład przeszły przez masę się rozwadnia, miast stawać się większy i silniejszy? A, może jest to tylko miejscowe, niektórych złudzenie?
Artysta powiedział jednej z kobiet, że jest jego wierszem, rozważał ciężar tego wyznania. Jakby ta świadomość miałaby ją przytłaczać. Płonący ogień, pasja i jego koniec. W aranżacji spacerującego myśliciela odnalazłam wiele piękna, nawet monolog połączony z grą na trąbce wydał mi się cichą odpowiedzią na wyraźnie przeze mnie wyczuwalny pytający nastrój, niepokój przemijania, niedosyt. Ale niedosyt i ciekawość silnie popychają do rozwoju, gdy w tle czai się piękno, czego trzeba więcej, tworzyć, tworzyć, czasem taniec życia udaje się improwizacją mistrza, nikt nie nakazał błędom zabrać cechy ideału.
Recenzja z wystawy Limes sztuki, zorganizowanej w ramach projektu atomy+bity,
Warsztaty Kultury , Lublin 13-28 listopada, 2010
W teatrze twarzy...Edmund Monsiel i jego kraina w Galerii Gardzienice
____
Karolina Koziura
Lekki półmrok, delikatne światło świec, atmosfera tajemnicy, niedopowiedzenia, ale jednocześnie czegoś podniosłego, czegoś co za chwilę ma się wydarzyć...
Przy wejściu na wystawę w galerii Gardzienice to właśnie specyficzna aura tego miejsca wyznacza naszą percepcje, nakierowuje nas na to, co za chwilę mamy zobaczyć, z czym/kim mamy mieć kontakt. Jak bardzo różni się ta przestrzeń od tych typowo wystawienniczych? Światło zazwyczaj ostre, białe ściany, tylko my i dzieło sztuki. Tutaj jesteśmy jak w teatrze – na początku prologos – chłoniemy klimat miejsca, przygotowujemy się do następnej części – w niej – tu już chyba będzie parodos wchodzimy w kontakt z dziełem. A dzieło jest dzisiaj wyjątkowe – Edmund Monsiel i kraina jego różności. Na ścianach zawieszone są małe obrazki i bijące z nich twarze, nie... miliony twarzy. Niektóre ciężko jest dostrzec. Umieszczone w różnych konfiguracjach, kształtach, spoglądamy na jedną – ale w niej odkrywamy następną i tak wydawałoby się bez końca. Artysta niezwykle prosty, w zasadzie nikomu nie znany. Rysował zwykłym ołówkiem, gdzie tylko mógł: na okładkach książek, skrawkach papieru, protokołach. Artysta ludowy, artysta nieprofesjonalny – artysta prymitywny. Ja akurat prymitywizmu tu nie widzę, nieprofesjonalizmu? Tak, bo pewnie nie skończył żadnej szkoły...nie było mu to dane. Tylko jaki profesjonalista z taką dokładnością potrafiłby narysować twarze widoczne jedynie pod lupą? Wiemy, że był spokojnym człowiekiem, sklepikarzem, doświadczonym tragizmem wojny, którą przeżył w ukryciu. Już po jego śmierci a na podstawie jego prac wykryto u niego schizofrenię. I nagle na te prace zaczynamy patrzeć inaczej, przez pryzmat jego choroby, jego doświadczenia, czy on te twarze widział? Kiedy? W jaki sposób? Czy w tych momentach tworzył? Tego się pewnie już nie dowiemy. Ale ciągle jesteśmy w tym miejscu, w tej teatralnej scenografii. Zastanawiam się, czy ona pasuje do tych prac? Prac prostych w formie, będących owocem choroby człowieka, który pewnie w innym miejscu i czasie mógłby być wielkim artystą – już nie „nieprofesjonalnym”, nie „prymitywnym”, czy jak inaczej chcielibyśmy to określić.
I tu czas na eksodus – na wyjście. Dramat był krótki, ale wstrząsający i chyba osiągnął swój punkt właściwy – przyniósł katharsis. Zastanawiam się nad samym artystą, który pewnie wejdzie w poczet moich ulubionych, zastanawiam się nad galerią...czy byłby lepszy sposób pokazania prac artysty? Chyba nie, chyba tylko Gardzienice potrafią doceniać wielkość „sztuki małej”, „sztuki źródła”, prostej formy i uczynić z niej prawdziwe widowisko.
Karolina Koziura
Lekki półmrok, delikatne światło świec, atmosfera tajemnicy, niedopowiedzenia, ale jednocześnie czegoś podniosłego, czegoś co za chwilę ma się wydarzyć...
Przy wejściu na wystawę w galerii Gardzienice to właśnie specyficzna aura tego miejsca wyznacza naszą percepcje, nakierowuje nas na to, co za chwilę mamy zobaczyć, z czym/kim mamy mieć kontakt. Jak bardzo różni się ta przestrzeń od tych typowo wystawienniczych? Światło zazwyczaj ostre, białe ściany, tylko my i dzieło sztuki. Tutaj jesteśmy jak w teatrze – na początku prologos – chłoniemy klimat miejsca, przygotowujemy się do następnej części – w niej – tu już chyba będzie parodos wchodzimy w kontakt z dziełem. A dzieło jest dzisiaj wyjątkowe – Edmund Monsiel i kraina jego różności. Na ścianach zawieszone są małe obrazki i bijące z nich twarze, nie... miliony twarzy. Niektóre ciężko jest dostrzec. Umieszczone w różnych konfiguracjach, kształtach, spoglądamy na jedną – ale w niej odkrywamy następną i tak wydawałoby się bez końca. Artysta niezwykle prosty, w zasadzie nikomu nie znany. Rysował zwykłym ołówkiem, gdzie tylko mógł: na okładkach książek, skrawkach papieru, protokołach. Artysta ludowy, artysta nieprofesjonalny – artysta prymitywny. Ja akurat prymitywizmu tu nie widzę, nieprofesjonalizmu? Tak, bo pewnie nie skończył żadnej szkoły...nie było mu to dane. Tylko jaki profesjonalista z taką dokładnością potrafiłby narysować twarze widoczne jedynie pod lupą? Wiemy, że był spokojnym człowiekiem, sklepikarzem, doświadczonym tragizmem wojny, którą przeżył w ukryciu. Już po jego śmierci a na podstawie jego prac wykryto u niego schizofrenię. I nagle na te prace zaczynamy patrzeć inaczej, przez pryzmat jego choroby, jego doświadczenia, czy on te twarze widział? Kiedy? W jaki sposób? Czy w tych momentach tworzył? Tego się pewnie już nie dowiemy. Ale ciągle jesteśmy w tym miejscu, w tej teatralnej scenografii. Zastanawiam się, czy ona pasuje do tych prac? Prac prostych w formie, będących owocem choroby człowieka, który pewnie w innym miejscu i czasie mógłby być wielkim artystą – już nie „nieprofesjonalnym”, nie „prymitywnym”, czy jak inaczej chcielibyśmy to określić.
I tu czas na eksodus – na wyjście. Dramat był krótki, ale wstrząsający i chyba osiągnął swój punkt właściwy – przyniósł katharsis. Zastanawiam się nad samym artystą, który pewnie wejdzie w poczet moich ulubionych, zastanawiam się nad galerią...czy byłby lepszy sposób pokazania prac artysty? Chyba nie, chyba tylko Gardzienice potrafią doceniać wielkość „sztuki małej”, „sztuki źródła”, prostej formy i uczynić z niej prawdziwe widowisko.
Student biedny
____
Ida Nowosielska
„Sto lat minęło od powstania pierwszej akwareli abstrakcyjnej a nadal szokujące jest niezrozumienie abstrakcji” przeczytałam kilka dni temu na portalu społecznościowym. Ta smutna refleksja mojej koleżanki nie utkwiłaby mi tak mocno w głowie, gdybym nie obserwowała ostatnio negatywnych postaw kształtujących się u młodych adeptów sztuki. To, że większość społeczeństwa nie rozumie – zaakceptowałam, ale to, że elita artystyczna również wykazuje niechęć do sztuki nowoczesnej i współczesnej, jest dla mnie zjawiskiem niepokojącym. Niektórzy początkujący twórcy z góry dyskredytują, co więcej, nie próbują poznać, dojrzeć drugiego dna, z miejsca odrzucają artystów współczesnych, a swoje stanowisko uzasadniają kwitując: „ta sztuka jest dla mnie niezrozumiała”.
Gdy pojawił się modernizm, a sztuka zaczęła być intelektualna, pełna kontekstów i ideologii, stała się rzecz niesłychana – trzeba było zacząć się starać, żeby ją zrozumieć - zarówno formalnie jak i mentalnie. Dla większości ludzi to za duże wyzwanie, ale w kwestii początkujących artystów wysiłek intelektualny jest potrzebny nie tyle do rozumienia, co do tworzenia. W dzisiejszych czasach intelekt jest nieodzownym, jeśli nie najważniejszym aspektem sztuki. Tymczasem młodzi twórcy odżegnują się od intelektu na rzecz akademickiego warsztatu, a jeśli już pojawią się w ich twórczości dzieła koncepcyjne, to są proste i dosłowne, utrzymane (najchętniej) w estetyce surrealistyczno - heavymetalowej.
„ Nigdy nie zrozumiem tej sztuki współczesnej!” – krzyknęła kiedyś znajoma, ciskając we mnie „Podwójnością niesymetryczną” (Anda Rottenberg, De Kooning i Rauschenberg - podwójność niesymetryczna, Warszawa 1984 – przypis autora). To smutny obraz kolejnej tendencji widocznej u niektórych studentów – pewna nonszalancja, która w ich mniemaniu ma być wyrazem buntu, postawą anarchistyczną, awangardową, a jest jedynie ignorancją wynikającą z niewiedzy, braku zaplecza teoretycznego, jest „przykrywką” dla niekompetencji, pozą, żeby nie wyjść w towarzystwie, mówiąc brutalnie - na idiotę. Niestety w tym aspekcie środowisko artystyczne odzwierciedla społeczeństwo, które najchętniej powtórzyłoby „Sztukę zdegenerowaną” włączając w nią cały postmodernizm, by móc wyśmiać, zdeprecjonować, już się nie męczyć, a na ścianach zawiesić „niepowtarzalne widoczki”. Z czego to wynika? Jeśli słyszy się od doktora historii sztuki, ze dawniej to była Sztuka… Ba! Przez duże S, a teraz to tylko jakieś bohomazy, to wnioski nasuwają się same – nie warto zaprzątać sobie głowy, nie chcemy wiedzieć więcej, niż musimy. Owszem uczymy się o nowoczesnych artystach, lecz z przeświadczeniem, że powinniśmy traktować ich jako rewolucjonistów, którzy sami spalili się w swoich dziwacznych, mglistych koncepcjach, które w gruncie rzeczy nie mają żadnego znaczenia, bo liczą się tylko: proporcje, światłocień i harmonia barw.
I w tym momencie dochodzimy do sedna problemu: to wykładowcy są winni niewiedzy studenta. Czemu nie uczy się nas, na wzór Albersa, korzystania z nowych materiałów, łączenia ich, porównywania faktur, kształtów, badania napięć pomiędzy przedmiotami, czy plamami? Powtarza się nam, że mamy dojść do syntezy, ale nikt nie pokusi się o pokazanie faz syntetyzowania drzewa przez Mondriana. A bez tego młody student widzi tylko dziwne barwne kwadraciki na płaszczyźnie, opisane czarną siatką. Oczywiście uczeń zawsze może analizować to dzieło w kwestiach czysto estetycznych, lecz tego nie robi, bo zostało mu zakodowane, ze to nic nie warta fanaberia. Wykładowcy powinni przygotowywać grunt, poszerzać horyzonty, zarówno teoretycznie poprzez wnikliwa analizę dzieł, jak i praktycznie – otwierać uczniów na kolaż, asamblaż, abstrakcję, materię, skłaniać do poszukiwań formalnych i zwracać uwagę na lirykę, filozofię takiego działania. A tymczasem nauczyciele akademiccy skłaniający się ku intermediom są lekceważeni w środowisku uczelnianym przez tzw. kolegów po fachu, a w konsekwencji również przez studentów. A przecież ta sztuka to nie novum, wszystkie rewolucje działy się w ciągu ostatniego wieku i nie powinno się podważać postulatów dzięki nim wywalczonych. Może w Polsce odcięliśmy się „grubą kreską” również od osiągnięć sztuki? Musimy stale wyważać otwarte drzwi - przedmiot gotowy czy happening wciąż rozpatrywany jest w kategoriach skandalu. Zapomnieliśmy o sztuce przed i powojennej, bo „to złe czasy były”, teraz kapitalizm i dobrobyt, zaczęliśmy na nowo, ale nieustannie potykamy się o tamtą sztukę i nie bardzo wiemy, co z tym zrobić – najprościej jest odrzucić. Za to akademicki warsztat jest jasny, stabilny, łatwo go ocenić – umiesz rysować, nie umiesz, znasz się na kompozycji lub nie, zdałeś, nie zdałeś.
Wykładowcy oprócz uczenia podstaw, powinni zaszczepiać w nas chęć eksperymentowania w obrębie różnych dziedzin sztuki. Na wzór Rauschenberga czy Kantora należałoby pożerać kolejne zdobycze historii sztuki i dopiero po ich przetrawieniu można by stwierdzić czy miało się zgagę…
Ida Nowosielska
„Sto lat minęło od powstania pierwszej akwareli abstrakcyjnej a nadal szokujące jest niezrozumienie abstrakcji” przeczytałam kilka dni temu na portalu społecznościowym. Ta smutna refleksja mojej koleżanki nie utkwiłaby mi tak mocno w głowie, gdybym nie obserwowała ostatnio negatywnych postaw kształtujących się u młodych adeptów sztuki. To, że większość społeczeństwa nie rozumie – zaakceptowałam, ale to, że elita artystyczna również wykazuje niechęć do sztuki nowoczesnej i współczesnej, jest dla mnie zjawiskiem niepokojącym. Niektórzy początkujący twórcy z góry dyskredytują, co więcej, nie próbują poznać, dojrzeć drugiego dna, z miejsca odrzucają artystów współczesnych, a swoje stanowisko uzasadniają kwitując: „ta sztuka jest dla mnie niezrozumiała”.
Gdy pojawił się modernizm, a sztuka zaczęła być intelektualna, pełna kontekstów i ideologii, stała się rzecz niesłychana – trzeba było zacząć się starać, żeby ją zrozumieć - zarówno formalnie jak i mentalnie. Dla większości ludzi to za duże wyzwanie, ale w kwestii początkujących artystów wysiłek intelektualny jest potrzebny nie tyle do rozumienia, co do tworzenia. W dzisiejszych czasach intelekt jest nieodzownym, jeśli nie najważniejszym aspektem sztuki. Tymczasem młodzi twórcy odżegnują się od intelektu na rzecz akademickiego warsztatu, a jeśli już pojawią się w ich twórczości dzieła koncepcyjne, to są proste i dosłowne, utrzymane (najchętniej) w estetyce surrealistyczno - heavymetalowej.
„ Nigdy nie zrozumiem tej sztuki współczesnej!” – krzyknęła kiedyś znajoma, ciskając we mnie „Podwójnością niesymetryczną” (Anda Rottenberg, De Kooning i Rauschenberg - podwójność niesymetryczna, Warszawa 1984 – przypis autora). To smutny obraz kolejnej tendencji widocznej u niektórych studentów – pewna nonszalancja, która w ich mniemaniu ma być wyrazem buntu, postawą anarchistyczną, awangardową, a jest jedynie ignorancją wynikającą z niewiedzy, braku zaplecza teoretycznego, jest „przykrywką” dla niekompetencji, pozą, żeby nie wyjść w towarzystwie, mówiąc brutalnie - na idiotę. Niestety w tym aspekcie środowisko artystyczne odzwierciedla społeczeństwo, które najchętniej powtórzyłoby „Sztukę zdegenerowaną” włączając w nią cały postmodernizm, by móc wyśmiać, zdeprecjonować, już się nie męczyć, a na ścianach zawiesić „niepowtarzalne widoczki”. Z czego to wynika? Jeśli słyszy się od doktora historii sztuki, ze dawniej to była Sztuka… Ba! Przez duże S, a teraz to tylko jakieś bohomazy, to wnioski nasuwają się same – nie warto zaprzątać sobie głowy, nie chcemy wiedzieć więcej, niż musimy. Owszem uczymy się o nowoczesnych artystach, lecz z przeświadczeniem, że powinniśmy traktować ich jako rewolucjonistów, którzy sami spalili się w swoich dziwacznych, mglistych koncepcjach, które w gruncie rzeczy nie mają żadnego znaczenia, bo liczą się tylko: proporcje, światłocień i harmonia barw.
I w tym momencie dochodzimy do sedna problemu: to wykładowcy są winni niewiedzy studenta. Czemu nie uczy się nas, na wzór Albersa, korzystania z nowych materiałów, łączenia ich, porównywania faktur, kształtów, badania napięć pomiędzy przedmiotami, czy plamami? Powtarza się nam, że mamy dojść do syntezy, ale nikt nie pokusi się o pokazanie faz syntetyzowania drzewa przez Mondriana. A bez tego młody student widzi tylko dziwne barwne kwadraciki na płaszczyźnie, opisane czarną siatką. Oczywiście uczeń zawsze może analizować to dzieło w kwestiach czysto estetycznych, lecz tego nie robi, bo zostało mu zakodowane, ze to nic nie warta fanaberia. Wykładowcy powinni przygotowywać grunt, poszerzać horyzonty, zarówno teoretycznie poprzez wnikliwa analizę dzieł, jak i praktycznie – otwierać uczniów na kolaż, asamblaż, abstrakcję, materię, skłaniać do poszukiwań formalnych i zwracać uwagę na lirykę, filozofię takiego działania. A tymczasem nauczyciele akademiccy skłaniający się ku intermediom są lekceważeni w środowisku uczelnianym przez tzw. kolegów po fachu, a w konsekwencji również przez studentów. A przecież ta sztuka to nie novum, wszystkie rewolucje działy się w ciągu ostatniego wieku i nie powinno się podważać postulatów dzięki nim wywalczonych. Może w Polsce odcięliśmy się „grubą kreską” również od osiągnięć sztuki? Musimy stale wyważać otwarte drzwi - przedmiot gotowy czy happening wciąż rozpatrywany jest w kategoriach skandalu. Zapomnieliśmy o sztuce przed i powojennej, bo „to złe czasy były”, teraz kapitalizm i dobrobyt, zaczęliśmy na nowo, ale nieustannie potykamy się o tamtą sztukę i nie bardzo wiemy, co z tym zrobić – najprościej jest odrzucić. Za to akademicki warsztat jest jasny, stabilny, łatwo go ocenić – umiesz rysować, nie umiesz, znasz się na kompozycji lub nie, zdałeś, nie zdałeś.
Wykładowcy oprócz uczenia podstaw, powinni zaszczepiać w nas chęć eksperymentowania w obrębie różnych dziedzin sztuki. Na wzór Rauschenberga czy Kantora należałoby pożerać kolejne zdobycze historii sztuki i dopiero po ich przetrawieniu można by stwierdzić czy miało się zgagę…
Krytycy Sztuki – Wybrańcy Bogów czy Katecheci i Frustraci?
____
Michał Czyż
Michał Czyż
Człowiek spoza tak zwanego „środowiska” artystycznego (do którego zaliczają się, nie wiedzieć czemu, krytycy sztuki) mógłby odnieść (za pewne mylne) wrażenie, że krytycy sztuki rekompensują sobie własne niepowodzenia na polu artystycznym sytuując się, jeśli nie na równi z artystami, to kroczek niżej w hierarchii bytu. Wciąż jednak przynależąc do arystokratycznej wspólnoty, okrywając się jej splendorem i otrzymując z tego tytułu liczne przywileje.
Do czego służy Krytyk Sztuki? Jak udało mi się ustalić, krytycy są po pierwsze przydatni artystom, jako ich zwierciadła, w których mogą się przejrzeć obiektywizując swoje prace. Są także tymi godnymi, którzy mogą rozpocząć dialog z artystą, stanowić dźwignię do jego rozwoju, potwierdzać jego geniusz, bądź zaznaczać upadek. Po drugie krytyk jest przydatny jako tłumacz między artystą, a odbiorcą sztuki, jako łącznik między głosem z wysokości, a szarym, przeciętnym odbiorcą. W zasadzie dopiero komentarz krytyka tworzy sens sztuki dla odbiorcy. Jego rozpoznanie, rekonesans, zaciekawienie i konsternacja jako wykwalifikowanego i finezyjnego znawcy smaku nadaje tony potrawie, pfu(!) towaru, bo ostatecznie przecież na RYNKU artystycznym taka panować musi nomenklatura.
Jednym z argumentów antyklerykałów wobec kościelnej hierarchii jest uzurpowanie przez kler władzy rzekomą uzasadnioną monopolizacją nie tylko interpretacji, ale w ogóle słyszalnością głosu Boga. Kapłan jest łącznikiem pomiędzy Bogiem, a prostym ludem, który nie jest w stanie pojąć Absolutu, zrozumieć Jego dogmatów. Kapłan do tego jest dystrybutorem sakramentów, oprócz grzechów wobec Boga, wprowadza dodatkowo przewinienia wobec Kościoła. Władza to zyski i dominacja, a hierarchia wyklucza równość, która jest gwarantem wolności… itp., itd.
Czy Krytycy Sztuki nie chcą przypadkiem być takimi klechami mnożącymi byty bez potrzeby? Czy przypadkiem tworząc dodatkowy, sztuczny kontekst pośredniczenia nie oddalają artysty od „ludu”?
Notabene zdaje się, że dobry artysta powinien świetnie poradzić sobie samemu w „oddalaniu się” od ludu, jak to się działo dotąd przez wieki historii sztuki, w której rynek zasobów krytyków nie był tak świetnie rozwinięty.
Pytanie: Krytycy Sztuki - Wybrańcy Bogów czy raczej Katecheci i Frustraci? musi zostać bez odpowiedzi. Tak jak niektóre dzieła sztuki jeśli są nieskończone, otwarte, dają chleb rzeszy krytyków, tak to pytanie może stanowić pożywkę dla krytyki krytyka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)