______
Aleksandra Hojdak
Człowiek – istota którą tworzy ciało i duch, połączone nierozerwalnie, choć zupełnie inne w swojej naturze. Ten problem w sztuce przedstawia wielu artystów, m.in. Marina Abramović, którą inspiruje się młoda artystka, Żaklina Piechanowska. Swoją wystawę zatytułowała „Limen”. Słowo to oznacza po łacinie „próg”. Artystka tytułem ekspozycji sugeruje, że porusza problem antropologiczny związany z rytuałem przejścia, czyli granicą między rzeczywistością a podświadomością, w której może znaleźć się człowiek po długoletniej medytacji.
Wystawiła w marcu w Galerii Labirynt kilka prac, używając techniki wideo, rzeźby oraz fotografii. Każda z prac mogłaby być osobnym dziełem sztuki, żyjącym własnym życiem. Jednak skonfrontowane ze sobą posiadają nowe znaczenie, wiążą się w pewną całość, tworząc harmonijną i oryginalną ekspozycję. Tytuły prac są kluczowe dla ich interpretacji. Ekspozycja ma miejsce w dwóch przestrzeniach. W jednej z sal umieszczony został obraz multimedialny przedstawiający kłębek włosów. Towarzyszy mu charakterystyczny dźwięk. Schodząc do drugiej sali od razu zwraca na siebie uwagę prezentacja multimedialna przedstawiająca postaci siedzących dwóch kobiet. Po wnikliwym przyjrzeniu się można zauważyć, że w filmie występuje jedna aktorka. Dziewczyna – artystka została zdublowana. Z prawej strony kadru została ukazana frontalnie sylwetka dziewczyny, natomiast z lewej wyświetlono postać z profilu. Poza z prawej strony symbolizuje ciało, natomiast z drugiej – duszę. Można to wywnioskować z ruchu jaki wykonuje. Postać siedząca na wprost widza bardzo głęboko oddycha, jakby chciała pokazać, że żyje, jest, istnieje. Ciało bardzo mocno przygląda się dziewczynie, a po chwili delikatnie, by jej nie wystraszyć stara się ją dotknąć. Po tym doświadczeniu zbliża się coraz bardziej, ponieważ dusza na to pozwala. Przybliża się do ciała, które decyduje się na lekki pocałunek, by stać się jednością i dopełnić się. Dziewczyna w końcu znalazła siebie. Kolor sukienki, w który artystka jest ubrana, nie jest przypadkowy. Czerwień działa bardzo pobudzająco, jest barwą, która wzbudza wiele różnych, nawet skrajnych, emocji. Tonacja barwy ubioru jest krwista, dostojna. Ta praca porusza problem medytacji i poznania swojego wnętrza, duszy.
Kolejna praca, rzeźba gipsowa, przedstawia korpus postaci bez głowy, jakby ta część była niepotrzebna, bo rozumna. Żaklina Piechanowska pragnie zwrócić uwagę na problem emocji, które są schowane wewnątrz człowieka, których nie można zbadać metodami naukowymi, namacalnymi. Tors ubrany jest w kaftan bezpieczeństwa. Bardzo dokładnie są wyrzeźbione palce, które spięte nie chcą wypuścić z siebie uczuć, by chociażby podzielić się nimi z kimś innym. Kolor kaftanu jest taki sam jak ciała ludzkiego. Sama odzież krępuje, pozwalając palcom uścisnąć samego siebie. Rzeźba w środku jest pusta, jakby człowiek był bezwartościowy, bo nie może znaleźć swojej duszy. Nieprzypadkowo praca powieszona jest na dwóch łańcuchach. Ma to wzbudzić w odbiorcy ulotność i trudność w dostrzeżeniu sił w nas istniejących.
Ostatnim przedstawionym dziełem było zdjęcie zatytułowane „Pieta”. Artystka tym razem wcieliła się w rolę Matki Boskiej. Ręce i nogi ułożone są w geście, jakby chciała utrzymać Chrystusa, którego, o dziwo, nie ma. Żaklina Piechanowska ubrana jest w tę samą sukienkę, co na pracy wideo, nawiązuje z nią dialog. Fotografia sugeruje nam, że Matka Boska była jedną z nas, człowiekiem, choć wybraną. Chrystus jest inny, zrodzony z jej ciała. Może dlatego nie został uwzględniony w pracy? Twarz Żakliny jest spokojna, błoga, przez co nawiązuje do rzeźby „Pieta” Michała Anioła.
Żaklina Piechanowska, choć jest młodą artystką, porusza poważny temat, nad którym pracują latami antropolodzy. Wystawione prace są bardzo symboliczne i nie obrażają, wręcz przeciwnie, uczą i pokazują jak trudno być teraz sobą. W świecie współczesnym, w którym człowiek niemalże na każdym kroku jest manipulowany i zatraca własne wartości, Żaklina Piechanowska pokazuje problem konfrontacji samego ze sobą, ciała i duszy, serca i rozumu. Apeluje do odbiorców, by poszukiwali prawdziwego „ja”.
Manekiny Schulza
______
Agnieszka Rozciecha
"Sklepy cynamonowe" Schulza, jak pisał Adam Sandauer, to urywki fantastycznej autobiografii. Pisarz stworzył je dla siebie i garstki swoich przyjaciół. Do wydania opowiadań przyczyniła się Zofia Nałkowska, zachwycona nowatorstwem i pięknem "Sklepów...". Wszystkie opowiadania z tomów "Sklepy cynamonowe" i "Sanatorium pod Klepsydrą" mówią o dzieciństwie autora, dotyczą wspomnień związanych z najbliższą rodziną, znajomymi i rodzinnym miastem Drohobyczem. Nowatorskim zabiegiem Schulza jest uczynienie narratorem kilkunastoletniego chłopca, Józefa, który doświadcza niecodziennych wrażeń. Krytycy podkreślali nowatorstwo i oryginalność języka Schulza. Charakterystyczne dla jego stylu są osobowości semantyczne i stylistyczne oraz nagromadzenie obcych słów. Tadeusz Breza, polski pisarz, uważający, że język stanowi najdoskonalsze osiągnięcie Schulza, stwierdził: U Schulza słowa obce brzmią nie cudzoziemsko, ale nieziemsko. (A. Sandauer Rzeczywistość zdegradowana (Rzecz o Brunonie Schulzu), Kraków 1973)
Jedną z najważniejszych opozycji wykorzystywanych przez Schulza jest człowiek – manekin. Manekiny otaczają ludzi ze wszystkich stron – pełno ich na wystawach ulicy Krokodyli, ojciec swój traktat wygłasza wobec dwóch krawcowych i manekina krawieckiego. Figura ta wynika z fascynacji pozorem i niedoskonałością. Manekin to człowiek, który z podmiotu stał się przedmiotem. W swym traktacie ojciec, Józefa wzywa: chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina. Manekin ma być powołany doraźnie dla jakiegoś gestu czy zdarzenia. Nie musi mieć kompletnej postaci. Istotą manekina jest oszczędność środków, by stworzyć manekina nie potrzeba wielkich umiejętności, wystarczy wykorzystać naturalne warunki materii. Materia jest bowiem skłonna do tworzenia wynaturzonych form bytu – tymczasowych i tandetnych. Manekiny są symbolem ulicy Krokodyli, uosabiają zepsucie i pośpiech. Stanowią jednocześnie substytut człowieka zdegradowanego, zagubionego we współczesnej cywilizacji. Cały "Traktat o manekinach", niczym istota stworzona przez Wiktora Frankensteina jest utkaną z wcześniejszych historii opowieścią o istotach o niepewnym statusie ontologicznym, z pogranicza życia i śmierci. Traktat jest pełen ukrytych aluzji do utworów, w których występuje ten motyw. Można je odnieść do legendy żydowskiej o Golemie - glinianej istocie powoływanej do życia sztucznymi metodami, siłą języka ludzkiego, najczęściej za pomocą formuł magicznych. Pojawiają się odniesienia do Frankensteina Mary Shelley, "Gabinetu figur woskowych" i "Golema" Gustawa Meyrinka, "Budy jarmarcznej" Błoka (motyw pierrota), postaci w utworach Leśmiana. Dziś wielu artystów inspiruje się Schulzem, jego twórczością literacką i plastyczną. Powstają festiwale poświęcone jego osobie, wystawy malarskie, fotograficzne czy zespoły muzyczne. Można śmiało powiedzieć, iż Bruno Schulz staje się pewnego rodzaju ikoną dla artystów, poza tym wielu już jest „Schulzologów”.
Obraz "Manekiny" przedstawia cztery krawieckie żeńskie manekiny, dwa czarne oraz dwa białe, jeden z czarnych na podstawie. Białe manekiny nakładają się na siebie, na białym widać projekt spódnicy. Obraz „Traktat o manekinach” jest inspirowany właśnie opowiadaniem Bruno Schulza "Manekiny" i podobnie jak literacki pierwowzór emanuje wrażliwością. Umiłowanie do detalu i form dekoracyjnych wynikające ze związku autorki z tkaniną artystyczną równoważy w jej pracach prostota, umiejętna rezygnacja z nadmiaru szczegółów i brak dosłowności. Obraz to historia o kobiecie - takiej, która jest zmienna, która potrafi być atrakcyjna, piękna, wrażliwa ale również bywa nadwrażliwa, silna, potrafi walczyć o swoje marzenia i być wyrachowana w swoim chłodzie. Zawsze jednak walczy z życiem i tymi, którzy chcą poskromić jej temperament i wolną wolę. Jest silna a zarazem subtelna czyli łączy skrajności właściwe kobiecej naturze.
Agnieszka Rozciecha
"Sklepy cynamonowe" Schulza, jak pisał Adam Sandauer, to urywki fantastycznej autobiografii. Pisarz stworzył je dla siebie i garstki swoich przyjaciół. Do wydania opowiadań przyczyniła się Zofia Nałkowska, zachwycona nowatorstwem i pięknem "Sklepów...". Wszystkie opowiadania z tomów "Sklepy cynamonowe" i "Sanatorium pod Klepsydrą" mówią o dzieciństwie autora, dotyczą wspomnień związanych z najbliższą rodziną, znajomymi i rodzinnym miastem Drohobyczem. Nowatorskim zabiegiem Schulza jest uczynienie narratorem kilkunastoletniego chłopca, Józefa, który doświadcza niecodziennych wrażeń. Krytycy podkreślali nowatorstwo i oryginalność języka Schulza. Charakterystyczne dla jego stylu są osobowości semantyczne i stylistyczne oraz nagromadzenie obcych słów. Tadeusz Breza, polski pisarz, uważający, że język stanowi najdoskonalsze osiągnięcie Schulza, stwierdził: U Schulza słowa obce brzmią nie cudzoziemsko, ale nieziemsko. (A. Sandauer Rzeczywistość zdegradowana (Rzecz o Brunonie Schulzu), Kraków 1973)
Jedną z najważniejszych opozycji wykorzystywanych przez Schulza jest człowiek – manekin. Manekiny otaczają ludzi ze wszystkich stron – pełno ich na wystawach ulicy Krokodyli, ojciec swój traktat wygłasza wobec dwóch krawcowych i manekina krawieckiego. Figura ta wynika z fascynacji pozorem i niedoskonałością. Manekin to człowiek, który z podmiotu stał się przedmiotem. W swym traktacie ojciec, Józefa wzywa: chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina. Manekin ma być powołany doraźnie dla jakiegoś gestu czy zdarzenia. Nie musi mieć kompletnej postaci. Istotą manekina jest oszczędność środków, by stworzyć manekina nie potrzeba wielkich umiejętności, wystarczy wykorzystać naturalne warunki materii. Materia jest bowiem skłonna do tworzenia wynaturzonych form bytu – tymczasowych i tandetnych. Manekiny są symbolem ulicy Krokodyli, uosabiają zepsucie i pośpiech. Stanowią jednocześnie substytut człowieka zdegradowanego, zagubionego we współczesnej cywilizacji. Cały "Traktat o manekinach", niczym istota stworzona przez Wiktora Frankensteina jest utkaną z wcześniejszych historii opowieścią o istotach o niepewnym statusie ontologicznym, z pogranicza życia i śmierci. Traktat jest pełen ukrytych aluzji do utworów, w których występuje ten motyw. Można je odnieść do legendy żydowskiej o Golemie - glinianej istocie powoływanej do życia sztucznymi metodami, siłą języka ludzkiego, najczęściej za pomocą formuł magicznych. Pojawiają się odniesienia do Frankensteina Mary Shelley, "Gabinetu figur woskowych" i "Golema" Gustawa Meyrinka, "Budy jarmarcznej" Błoka (motyw pierrota), postaci w utworach Leśmiana. Dziś wielu artystów inspiruje się Schulzem, jego twórczością literacką i plastyczną. Powstają festiwale poświęcone jego osobie, wystawy malarskie, fotograficzne czy zespoły muzyczne. Można śmiało powiedzieć, iż Bruno Schulz staje się pewnego rodzaju ikoną dla artystów, poza tym wielu już jest „Schulzologów”.
Agata Rościecha jest silnie zainspirowana tworczością artysty. Artystka obroniła dyplom na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w pracowni Włodzimierza Kunza, gdzie studiowała. Ostatnio prezentowała swoje prace na wystawach indywidualnych w Galerii Artinfo.pl w fabryce Trzciny w Warszawie (2007) oraz w Galerii Pod Rejentem w Krakowie (2008). Malarstwo Agaty Rościechy stanowi budowaną konsekwentnie opowieść o kobiecie i rozmaitych odsłonach jej osobowości. Artystka wypowiada się w kilku technikach: malarstwie sztalugowym, pastelach, eksperymentuje z grafiką. Jej twórczość to nieustanny flirt, zabawa pomiędzy malarskimi i graficznymi technikami ekspresji. Swobodnie przechodzi od malarstwa wielkoformatowego do kompozycji w skali kameralnej. Bez względu na technikę analizuje kobiecość w różnych jej aspektach. W ciągłym sporze pomiędzy estetyką piękna i estetyką werystycznej brzydoty buduje napięcia niepozwalające na obojętne minięcie jej prac. Jej twórczość nie schlebia modom, jest niezwykle elegancka i emanuje wrażliwością. Jej obrazy są proste, ciche i niemal ascetyczne, rozgrywają się na przestrzeni niewielu barw, a jednak kumulują w sobie niezwykłą energię.
Obraz "Manekiny" przedstawia cztery krawieckie żeńskie manekiny, dwa czarne oraz dwa białe, jeden z czarnych na podstawie. Białe manekiny nakładają się na siebie, na białym widać projekt spódnicy. Obraz „Traktat o manekinach” jest inspirowany właśnie opowiadaniem Bruno Schulza "Manekiny" i podobnie jak literacki pierwowzór emanuje wrażliwością. Umiłowanie do detalu i form dekoracyjnych wynikające ze związku autorki z tkaniną artystyczną równoważy w jej pracach prostota, umiejętna rezygnacja z nadmiaru szczegółów i brak dosłowności. Obraz to historia o kobiecie - takiej, która jest zmienna, która potrafi być atrakcyjna, piękna, wrażliwa ale również bywa nadwrażliwa, silna, potrafi walczyć o swoje marzenia i być wyrachowana w swoim chłodzie. Zawsze jednak walczy z życiem i tymi, którzy chcą poskromić jej temperament i wolną wolę. Jest silna a zarazem subtelna czyli łączy skrajności właściwe kobiecej naturze.
Choć opowiem ci bajeczkę...
_____
Alicja Burek
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, na skraju kraju, co się Polska zowie leży sobie kozi gród. A w tym grodzie rzeczy coraz bardziej niesłychane...
I cuda i dziwy... I dziwy i cuda...
Akcja tradycyjnej bajki toczy się dawno, dawno temu, ale że ja dzisiaj nie o tradycyjnych bajkach - a o tolbajkach - to i czas akcji będzie nietradycyjny: 17 kwietnia 2011 roku XXI wieku.
Kwiecień w Lublinie upływa pod znakiem tekturowego festiwalu kontrkultury, organizowanego przez Tekturę - Przestrzeń Inicjatyw Twórczych. W ramach tegorocznego festiwalu odbył się pierwszy w Lublinie turniej tolbajkowy (z ang. tallbike, czyli wysoki rower), znany też jako szranki na wysokich rowerach. Szranki te, jak zauważają ich miłośnicy, są niczym średniowieczne turnieje rycerskie: „dwóch rycerzy napierających na siebie z kopiami w stukocie galopujących końskich kopyt...tolbajk podczas turnieju przeobraża się z pojazdu komunikacyjnego w mechanicznego konia... lanca zrobiona z rury zakończona gąbką służy do tego samego celu jak w XIII wieku... wyrzucić przeciwnika z siodełka” (http://tallbikes.pl ).
Lubelskie szranki rowerowe odbyły się na zielonej trawce Parku Saskiego w godzinach popołudniowych. Uczestnicy rowerowych zapasów prezentowali się bajecznie. Zamiast stalowych zbroi przyodziali swe mężne ciała w kolorowe wdzianka, a rycerską powagę zamienili na gromki śmiech, który towarzyszył imprezie niemalże przez cały czas. Dobrej zabawy nie zepsuła nawet kontuzja jednego z rumaków. Ktoś może zapytać: „A co to za bajka bez księżniczki?” – była i księżniczka, tyle że nie na wieży, a na bagażniku jednego z tolbajków...
Morał z tego płynie taki, że jak tęsknisz za bajką albo nie podobają ci się te, które opowiadają inni, to przestań smęcić tylko wymyśl sobie swoją bajkę i sam zacznij opowiadać.
Alicja Burek
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, na skraju kraju, co się Polska zowie leży sobie kozi gród. A w tym grodzie rzeczy coraz bardziej niesłychane...
I cuda i dziwy... I dziwy i cuda...
Akcja tradycyjnej bajki toczy się dawno, dawno temu, ale że ja dzisiaj nie o tradycyjnych bajkach - a o tolbajkach - to i czas akcji będzie nietradycyjny: 17 kwietnia 2011 roku XXI wieku.
Kwiecień w Lublinie upływa pod znakiem tekturowego festiwalu kontrkultury, organizowanego przez Tekturę - Przestrzeń Inicjatyw Twórczych. W ramach tegorocznego festiwalu odbył się pierwszy w Lublinie turniej tolbajkowy (z ang. tallbike, czyli wysoki rower), znany też jako szranki na wysokich rowerach. Szranki te, jak zauważają ich miłośnicy, są niczym średniowieczne turnieje rycerskie: „dwóch rycerzy napierających na siebie z kopiami w stukocie galopujących końskich kopyt...tolbajk podczas turnieju przeobraża się z pojazdu komunikacyjnego w mechanicznego konia... lanca zrobiona z rury zakończona gąbką służy do tego samego celu jak w XIII wieku... wyrzucić przeciwnika z siodełka” (http://tallbikes.pl ).
Lubelskie szranki rowerowe odbyły się na zielonej trawce Parku Saskiego w godzinach popołudniowych. Uczestnicy rowerowych zapasów prezentowali się bajecznie. Zamiast stalowych zbroi przyodziali swe mężne ciała w kolorowe wdzianka, a rycerską powagę zamienili na gromki śmiech, który towarzyszył imprezie niemalże przez cały czas. Dobrej zabawy nie zepsuła nawet kontuzja jednego z rumaków. Ktoś może zapytać: „A co to za bajka bez księżniczki?” – była i księżniczka, tyle że nie na wieży, a na bagażniku jednego z tolbajków...
Morał z tego płynie taki, że jak tęsknisz za bajką albo nie podobają ci się te, które opowiadają inni, to przestań smęcić tylko wymyśl sobie swoją bajkę i sam zacznij opowiadać.
Hej! To ja! Daję ci cząstkę siebie - zrób z nią co chcesz
W ramach wiosennej edycji festiwalu kontrkultury w Lublinie Tektura Fest Vol. 5 Tomek Maped, artysta zajmujący się street artem, poprowadził warsztaty dotyczące jednej z popularniejszych technik stosowanych w sztuce ulicy – szablonu. Festiwal jest sztandarowym cyklicznym wydarzeniem lubelskiej Przestrzeni Inicjatyw Twórczych Tektury.
_______
Z Tomaszem Mapedem rozmawia Alicja Burek
Powiedz o sobie kilka słów.
Nazywam się Tomasz Pizoń - Maped - tak podpisuję się od wielu lat. Zajmuję się legalną formą street artu. Prowadzę warsztaty ze sztuki ulicy - uczę podstaw konstruowania wielkoformatowych szablonów i plakatów. Staram się promować ideę odpowiedzialnego tworzenia i korzystania z przestrzeni publicznej.
Pracujesz anonimowo?
Poniekąd. Mam kilka różnych ksyw - pod różnymi prowadzę różne warsztaty, nawet używam kilku nazwisk i kilku imion.
Dlaczego zająłeś się akurat sztuką ulicy?
Do 13 roku życia mieszkałem na Śląsku, na środku wielkiego osiedla, gdzie biegała sobie bardzo popularna ekipa HDS i inne, których nazw nawet nie znałem. Robili fajne rzeczy, bardzo mi się to podobało. A czym skorupka za młodu nasiąknie tym już sobie jest nasiąknięta. Na Podlasiu, gdzie się potem przeprowadziłem, zupełnie nie było przestrzeni do malowania - na drzewach jednak się nie maluje – więc starałem się to jakoś obejść. Zacząłem robić instalacje, które umieszczałem w lesie. Miałem jakieś szesnaście lat, to były pierwsze rzeczy. Zdarzało mi się też latać z markerami, bo od tego najczęściej się zaczyna w sztuce ulicy – to takie zdobywanie odwagi w przestrzeni. I ta odwaga jest do tej roboty potrzebna.
Żeby robić street art trzeba...?
Trzeba znać miasto, swoją przestrzeń. Jak chcesz namalować obraz – najpierw poznajesz blejtram, a jak chcesz tworzyć sztukę na ulicach to taką kanwą jest dla ciebie cała przestrzeń miejska. I ja staram się bardzo żeby miejsca, w których maluję nie były przypadkowe. Wybór tej a nie innej ściany musi być uzasadniony.
Żeby się nauczyć miasta - a Lublin jest osiemnastym miastem, w którym w ciągu ostatnich dwunastu lat mieszkam - możesz na przykład podjąć pracę, która polega na rozklejaniu plakatów. Wtedy łatwo, szybko i przyjemnie poznajesz miasto i jego uliczki. Ewentualnie wsiądź w autobus, pojedź nie wiadomo gdzie i postaraj się znaleźć drogę do domu.
Prowadzisz w Tekturze warsztaty szablonu. Czy to znaczy, że szablon jest twoją ulubioną techniką?
To technika, z której prowadzę warsztaty od czterech czy pięciu lat. Jestem bardzo techniczny a szablon pozwala mi na dopracowanie nawet najmniejszych detali. Ale z drugiej strony od dwóch lat coraz bardziej odkrywam graffiti i mix media - można z tego wycisnąć naprawdę masę różnych rzeczy. Poza tym efekty graficzne są bogatsze, a ja lubię jak jest brudno (śmiech) - ludzie mówią, że jestem efekciarzem - może mają rację. Ja naprawdę lubię te efekty. To mój styl.
Jak wyjaśniłbyś osobie niewtajemniczonej w street art czym jest szablon?
Szablon jest matrycą do odbijania wielokrotnego za pomocą farb w spreju różnorakich wzorów i obrazów na dowolnej płaskiej powierzchni.
Dużo czasu zajmuje ci przygotowanie takiego szablonu?
To zależy od tego jaki to szablon. Robię je w różnych formatach (od formatu A5 do formatu 4m x 4m). Najdłużej jeden szablon wycinałem dwa tygodnie - codziennie po parę godzin. Była to rozeta 4m x 4m wzorowana na secesyjnych pracach Alfonsa Muchy. Ale kiedyś na przykład robiłem szablon, który był znacznie mniejszy, bo w formacie 1,5m x 0,5m. Była to klasyczna rycina techniczna - pociąg w przekroju - i tam była masa milimetrowych linii. Wycinałem ją przez pięć dni. Więc bywa bardzo różnie.
Przez cały ten proces tworzenia szablonu aż do momentu, w którym wycinasz ostatni element, możesz wprowadzać zmiany, poprawki. Możesz coś nakładać, dodawać, odejmować tak, że wychodząc w przestrzeń z szablonem i odbijając go, masz pewność, że jest to dopracowana rzecz, która nie będzie raziła swoim niedopracowaniem. Pozostawione przez ciebie odbicie ma ingerować w przestrzeń, ale nie może być inwazyjne. Najlepiej jest, gdy wtapia się w nią. Tak myślę.
Mówiłeś, że początki twojej przygody ze sztuką to instalacje, które robiłeś w lesie. Możesz powiedzieć o tym coś więcej?
Dwa lata temu poznałem w Lublinie gościa, który się nazywa Yak. Uczy architektury krajobrazu na KUL-u. Jest tam chyba asystentem w tej chwili, prowadzi ćwiczenia. Opowiedział mi kiedyś o projekcie zajęć, który przygotował dla swoich studentów – miał ich zabrać do lasu i kazać pozbierać patyczki, kamyczki, listki i wszystko co tam można znaleźć. Z tego co tam by wygrzebali mieliby potem skonstruować własny land art [sztuka ziemi – przyp. A. B.], w taki sposób, żeby nie ingerował on zbyt mocno w przestrzeń lasu i się tam jakoś odnajdował, a jednocześnie żeby nawiązywał do tej przestrzeni. Ja robiłem podobne rzeczy. Jedną z pierwszych prac zrobiłem scyzorykiem. Wybrałem się do Puszczy Białowieskiej. Rosły tam krzaki, które zawsze miały kulistą formę. Zacząłem w tym wycinać, rzeźbić. Te krzaki miały bardzo dużo drobnych patyczków i badyli. Wycinałem je tak, żeby zmienić ich formę.
Wtedy jeszcze nie myślałem o tym w kategoriach sztuki, była to dla mnie po prostu fajna zabawa. A że na Podlasiu do wyboru miałem: picie, ćpanie, siedzenie przed komputerem czy telewizorem albo właśnie chodzenie w przestrzeni i robienie w niej czegoś (co z reguły też się łączyło z tymi pozostałymi rzeczami, które nie są komputerem ani telewizorem), to wybrałem to ostatnie. Potem zacząłem wprowadzać do tych prac jeszcze elementy syntetyczne i tego żałuję. Robiłem elementy ze styropianu i wnosiłem je do lasu – budowałem szałasy, raz igloo. Ale w pewnym momencie skończyły mi się pieniądze (miałem wtedy 18 lat) i stwierdziłem, że nie mogę tego kontynuować. I przestałem.
A dlaczego żałujesz tego, że wprowadzałeś te elementy syntetyczne?
Żałuję, bo to co robiłem ze styropianem nawiązywało nijak do tej leśnej przestrzeni. Zaburzało ją, kolorystycznie nie pasowało to ni cholery. Choć część tych rzeczy robiłem w zimie.
Czy pokazywałeś komuś swoje pierwsze prace?
Nie, nawet nie mam dokumentacji tego – nie miałem aparatu, nie miałem telefonu z aparatem a zresztą nawet nie myślałem o dokumentacji. To była po prostu zabawa. Ale teraz już robię zdjęcia – w Internecie toczy się przecież drugie życie sztuki. A street artu tym bardziej, bo jest on z natury czymś bardzo ulotnym. Poza tym jak pojawiają się w przestrzeni miejskiej jakieś nielegalne malunki czy plakaty, to są one najczęściej od razu niszczone, zamalowywane, zdzierane. A dzięki dokumentacji te prace dalej jakoś tam funkcjonują - krążą sobie po sieci.
Pierwsza praca jaką zrobiłeś w Lublinie to...?
Yak zabrał mnie raz na warsztaty wikliny i od tamtej pory trochę wyplatam.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem w Lublinie był kibel dla psów, właśnie z wikliny – latarnia owinięta na dole prostą formą uplecioną z wikliny. Wyglądało to tak, jak gdyby latarnia wyrastała z tej plecionki. Był to taki ekskluzywny, wiklinowy kibelek dla psów. Zresztą on cały czas tam jest - w Ogrodzie Saskim, przy wąwozie.
Mam też taki zwyczaj, że zawsze żegnam zimę – przychodzę do ostatnich kupek śniegu i maluję je na kolor pomarańczowy, po czym naklejam tabliczkę z napisem: „Świeżo malowane!”. Staram się trochę miejskiego dowcipu umieścić w pracach... Potem już takiej kopy śniegu nie ma - bo się topi - ale ja jestem i czekam na kolejną zimę.
Niedawno ukazał się pierwszy w Polsce album prezentujący artystów streetartowych i ich realizacje. Czy można w związku z tym powiedzieć, że polska sztuka ulicy weszła już do mainstreamu czy też może nadal funkcjonuje na obrzeżach świata sztuki?
Street art nadal funkcjonuje przede wszystkim na obrzeżach świata sztuki. Proces wchodzenia sztuki ulicy do mainstreamu jest bardzo wolny. Powstają pojedyncze galerie streetartowe. W miastach zachodniej Polski takich jak Poznań, Wrocław i w Trójmieście jest dużo naprawdę dobrych artystów. Świetni grafficiarze są też w Bydgoszczy - mają tam już praktycznie wolną rękę do tworzenia w przestrzeni. Ale ciągle niewielu artystów street artu miało swoje wystawy.
A co powiesz o lubelskim street arcie?
Skromny. Ale przez to, że jest tutaj taki mix ludzi z całej Polski - jedna na bodajże trzy osoby to student przecież - to przewijają się przez to miasto osoby, które coś potrafią. Poza tym zjeżdżali się do Lublina guru polskiego street artu - niekoniecznie malowali, ale byli tu. Co ważne, w sztuce ulicy chodzi - tak samo jak w graffiti - o spotkanie ludzi siedzących w tym środowisku.
Czym jest dla ciebie miasto?
To przestrzeń publiczna. Powinniśmy mieć możliwość korzystania z tej przestrzeni. Bardzo podobał mi się artykuł Marcina Skrzypka w jednym z ZOOM-ów w zeszłym roku. Napisał tam świetną rzecz odnośnie używania przestrzeni miejskiej. Tekst był o ławeczce niedaleko Teatru Andersena. Koło tej ławki stał sobie swego czasu stoliczek. Przy tym stoliczku siedziało dwóch panów i piło sobie herbatkę. I to było normalne. Ci panowie po prostu sobie przynieśli ten stoliczek i to nie było tak, że tam działała jakaś knajpa czy coś podobnego. Nie był to jeden z popularnych i obleśnych ogródków piwnych. Oni po prostu sami sobie zagospodarowali teren. Korzystali z przestrzeni publicznej właśnie tak, jak z niej korzystać należy.
W pewnym momencie takie podejście do przestrzeni miejskiej zaczęło zanikać. Przestrzeń publiczna straciła na znaczeniu, stała się dla nas taką drogą z punktu A do punktu B, przy czym istotne są tu tylko punkty A i B, a sama droga nie ma żadnego znaczenia. I tu jest ogromne pole do popisu dla artystów streetartowych. Realizacja artowa, która pojawia się na trasie wiodącej z punktu A do punktu B pomaga wyrwać się z tego pędu, otwiera oczy, zatrzymuje, sprawia, że zaczynamy się poruszać krokiem spokojnym i miarowym, razem z sercem i oddechem. I to jest to, co także uwielbiam w szablonie. Obserwacja i działanie wymierzone w jasno sprecyzowany cel... A droga jest procesem. Kiedyś zrobiłem w Warszawie akcję plakatową, która polegała na tym, że przygotowałem cztery plakaty przedstawiające Dawida Michała Anioła – w naturalnej wielkości. To były czterowarstwowe szablony, bardzo wycyzelowane. Strasznie długo nad tym pracowałem. Przykleiłem je w paru miejscach m. in na pasażu Wiecha (okolice rotundy, ścisłe centrum stolicy). Swoje plakaty umieszczałem zawsze tam gdzie siedzieli menele, żeby wprowadzić w otaczającą ich przestrzeń choć troszkę sztuki. No i jeden z tych plakatów - właśnie na tym pasażu - przetrwał. Kiedyś jadąc tramwajem w tamtych okolicach - to było już po wyprowadzce z Warszawy - usłyszałem jak jakiś chłopaczek rozmawiając przez telefon powiedział: „To co, umawiamy się pod Dawidem?” – bardzo się ucieszyłem, bo pomyślałem: „O! To o moim Dawidzie pewnie.”. Nie miałem już nic więcej do załatwienia, więc poszedłem za tym gościem. Tak z ciekawości. Chciałem sprawdzić czy to faktycznie o mojego Dawida chodziło, bo to w końcu było już jakieś półtora roku od czasu kiedy tą realizację zrobiłem. I rzeczywiście poszedł pod Dawida na pasażu Wiecha. Dawid był już obdarty, niewiele tam z niego zostało. Ale był. Stał się nieodłącznym elementem przestrzeni, w której się pojawił. Sztuka kreuje przestrzeń i artysta musi sobie z tego zdawać sprawę. Dlatego do działaniach streetartowych potrzebna jest odpowiedzialność. Z przestrzeni trzeba korzystać rozsądnie.
A co myślisz o tagowaniu miasta?
Jestem przeciwny. Może inaczej - czasami zdarza się że tag [podpis pojawiający się w różnych miejscach, najczęściej wykonywany sprejem lub markerem - przyp. A. B.] jest technicznie dopracowany i jest to kawał ładnego graficznie podpisu, ale z reguły nie to jest podstawowym zamiarem artystów graficiarzy, którzy to robią. Samo środowisko street artu nie jest jednorodne. Jest kilka nurtów. Jest nurt wywodzący się z klasycznego malarstwa, instalacji czy rzeźby, ale jest też nurt wywodzący się z naturalnej chęci pokazania się i podkreślenia swojej obecności: „Ej, ja tu kurde jestem, zauważcie mnie!”. I tagi często bywają przejawem tego drugiego nurtu. Możesz tagować, ale niech to cholera będzie ładne!
Ja sam w ogóle tego nie robię i generalnie jestem przeciwny tej formie wandalizmu. Ludzie mówią, że taką formą tagowania są wlepki [wszelkiego rodzaju naklejki, mogą być ręcznie rysowane albo drukowane – przyp. A. B.]. Ja swoje wlepki rozdaję innym. Sam ich nie rozklejam. Od 2004 roku zrobiłem około 10 tysięcy sztuk takich wlepek. Są w Afryce, są w Azji, w Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Środkowej, w Kanadzie, a nawet na Grenlandii. Dużo czasu spędzam z ludźmi otwartymi na świat, którzy lubią podróżować. Daję im swoje wlepki. To tak jakbym mówił im: „Hej! To ja! Daję ci cząstkę siebie - zrób z nią co chcesz.”
Co miasto mogłoby twoim zdaniem zrobić, żeby być bardziej przyjaznym dla artystów ulicy?
Dużo! Kiedy składałem wniosek do urzędu miasta na farby, miasto się nie zgodziło. Gdybym był stowarzyszeniem, fundacją, festiwalem - a nie prywatnym artystą - to jestem pewien, że zgoda by była. Kiedy przychodzi chłopaczek z ulicy z prośbą o danie mu ściany albo pyta czy na tej ścianie może pomalować, to mu kurwa nie odmawiajcie, bo przychodzi gość, który chce coś robić legalnie. Jeżeli nie będzie miał legalnych otwartych przestrzeni (ale nie takich na obrzeżach miasta, bo taki człowiek też chce się pokazać, chce żeby jego praca została zauważona przez szerszą publiczność), to będzie chodził po mieście i malował gdziekolwiek i cokolwiek. A nawet jak nie będzie to cokolwiek, to będzie się śpieszył, będzie się bał, że go zaszczują, że złapie go policja i w efekcie realizacja nie będzie dopracowana. Wielu artystów streetartowych miało kontakt z policją, ja też miałem i efekty tego są różne (bywają pobicia, wygrane sprawy o fikcyjne przestępstwa z Kodeksu karnego, zastraszanie) – artystów ulicy często traktuje się jak kryminalistów. A tak nie powinno być. Jest oczywiście artykuł 63 Kodeksu wykroczeń, który mówi, że nie można umieszczać jakichkolwiek plakatów, afiszów, napisów i rysunków w miejscach publicznych do tego nie przeznaczonym albo bez zgody właściciela pod karą grzywny albo nawet pozbawienia wolności. Trzeba jednak umieć odróżnić takie rzeczy od sztuki. W sądzie pracują specjaliści z różnych dziedzin, są na przykład psycholodzy a nie ma ludzi znających się na sztuce, którzy włączani by byli w tego rodzaju sprawy. A przecież sztuka towarzyszy nam niemalże od początków naszego istnienia.
Artyści mogą też sami próbować otwierać przestrzeń miejską dla sztuki. Mogą starać się o ściany. W Warszawie (w Lublinie zresztą też – choć nie do końca to wyszło) zaproponowałem artystom ulicy właśnie zdobycie takich ścian: „Powiedzcie mi, które ściany was interesują, a ja wam pomogę je zalegalizować”. Nauczyłem się tego i mogę to przekazywać dalej. Niektórzy nie wiedzą jak się do tego zabrać, inni się boją albo zwyczajnie nie mają ochoty chodzić po urzędach - to źle świadczy o tych artystach, ale i nie najlepiej o systemie załatwiania spraw tokiem oficjalnym. Niestety efekt wspomnianych działań był słaby. Z trzydziestu osób, które się zgłosiły tylko pięć rzeczywiście coś próbowało zrobić, no i niektóre z wybranych ścian nie były do zalegalizowania – bo była na przykład ściana supermarketu, który ma swoją spójność wizualną, a nawet ściana na zabytku wpisanym do rejestru.
Wspomniałeś wcześniej, że nie ma społecznego przyzwolenia na sprej i inne streetartowe realizacje. Czy da się według ciebie coś z tym zrobić?
Społeczeństwo szybciej oswoiłoby się z tego typu sztuką, jeśli byłoby w przestrzeni miejskiej więcej prac tworzonych legalnie. Bo kiedy artysta ma szansę malować przez cały dzień, zrobić sobie przy tym grilla, spotkać się z ludźmi, którzy też się tym zajmują, może nawet wypić piwo - pomińmy już te detale, ale ważny jest cały ten klimat, który towarzyszy tworzeniu - to mogą wtedy naprawdę dopracować taką rzecz, zrobić z niej coś fajnego, wartościowego. Gdyby właśnie takich dopracowanych, a nie robionych na szybko prac pojawiało się w mieście więcej, to jestem pewien, że ludzie zaczęli by inaczej na to patrzeć, dostrzegać zalety takich realizacji. Ale niestety artyści jak na razie nie za wiele takich możliwości mają, więc malują tak jak malują – efektów nie trzeba komentować. W społeczeństwie pokutuje też przekonanie, że street art to wandalizm a nie sztuka. Warto więc podkreślić, że duża grupa ludzi zajmujących się tego rodzaju działalnością artystyczną to architekci, urbaniści, studenci historii sztuki, malarstwa, grafiki i innych kierunków związanych ze sztuką – ich prace są przemyślane i zaprojektowane z uwzględnieniem zasad kompozycji w przestrzeni.
Zdjęcia dzięki uprzejmości artysty
Maped to artysta ulicy działający od 2000 roku. Jest propagatorem wtłaczania sztuki w przestrzeń publiczną. Od kilku lat prowadzi dyskusje i udziela się w kwestiach dotyczących borykających z wandalizmem. Jest osobą chętnie reprezentującą w domach kultury i urzędach, zepchniętych do rynsztoka sztuki, grafficiarzy.
Przez wiele lat, w miastach rozsianych po wschodniej Europie prowadził warsztaty techniki szablonu. Przekazywał dalej wiedzę zdobytą od Wx2 (Polska), C215 (Francja), oraz Darka Paczkowskiego z 3fali(Polska).
Od 5 lat studiuje różne kierunki artystyczne od edukacji w zakresie sztuk plastycznych po rzeźbę.
(na podstawie strony: http://tektura.wordpress.com/ )
_______
Z Tomaszem Mapedem rozmawia Alicja Burek
Powiedz o sobie kilka słów.
Nazywam się Tomasz Pizoń - Maped - tak podpisuję się od wielu lat. Zajmuję się legalną formą street artu. Prowadzę warsztaty ze sztuki ulicy - uczę podstaw konstruowania wielkoformatowych szablonów i plakatów. Staram się promować ideę odpowiedzialnego tworzenia i korzystania z przestrzeni publicznej.
Pracujesz anonimowo?
Poniekąd. Mam kilka różnych ksyw - pod różnymi prowadzę różne warsztaty, nawet używam kilku nazwisk i kilku imion.
Dlaczego zająłeś się akurat sztuką ulicy?
Do 13 roku życia mieszkałem na Śląsku, na środku wielkiego osiedla, gdzie biegała sobie bardzo popularna ekipa HDS i inne, których nazw nawet nie znałem. Robili fajne rzeczy, bardzo mi się to podobało. A czym skorupka za młodu nasiąknie tym już sobie jest nasiąknięta. Na Podlasiu, gdzie się potem przeprowadziłem, zupełnie nie było przestrzeni do malowania - na drzewach jednak się nie maluje – więc starałem się to jakoś obejść. Zacząłem robić instalacje, które umieszczałem w lesie. Miałem jakieś szesnaście lat, to były pierwsze rzeczy. Zdarzało mi się też latać z markerami, bo od tego najczęściej się zaczyna w sztuce ulicy – to takie zdobywanie odwagi w przestrzeni. I ta odwaga jest do tej roboty potrzebna.
Żeby robić street art trzeba...?
Trzeba znać miasto, swoją przestrzeń. Jak chcesz namalować obraz – najpierw poznajesz blejtram, a jak chcesz tworzyć sztukę na ulicach to taką kanwą jest dla ciebie cała przestrzeń miejska. I ja staram się bardzo żeby miejsca, w których maluję nie były przypadkowe. Wybór tej a nie innej ściany musi być uzasadniony.
Żeby się nauczyć miasta - a Lublin jest osiemnastym miastem, w którym w ciągu ostatnich dwunastu lat mieszkam - możesz na przykład podjąć pracę, która polega na rozklejaniu plakatów. Wtedy łatwo, szybko i przyjemnie poznajesz miasto i jego uliczki. Ewentualnie wsiądź w autobus, pojedź nie wiadomo gdzie i postaraj się znaleźć drogę do domu.
Prowadzisz w Tekturze warsztaty szablonu. Czy to znaczy, że szablon jest twoją ulubioną techniką?
To technika, z której prowadzę warsztaty od czterech czy pięciu lat. Jestem bardzo techniczny a szablon pozwala mi na dopracowanie nawet najmniejszych detali. Ale z drugiej strony od dwóch lat coraz bardziej odkrywam graffiti i mix media - można z tego wycisnąć naprawdę masę różnych rzeczy. Poza tym efekty graficzne są bogatsze, a ja lubię jak jest brudno (śmiech) - ludzie mówią, że jestem efekciarzem - może mają rację. Ja naprawdę lubię te efekty. To mój styl.
Jak wyjaśniłbyś osobie niewtajemniczonej w street art czym jest szablon?
Szablon jest matrycą do odbijania wielokrotnego za pomocą farb w spreju różnorakich wzorów i obrazów na dowolnej płaskiej powierzchni.
Dużo czasu zajmuje ci przygotowanie takiego szablonu?
To zależy od tego jaki to szablon. Robię je w różnych formatach (od formatu A5 do formatu 4m x 4m). Najdłużej jeden szablon wycinałem dwa tygodnie - codziennie po parę godzin. Była to rozeta 4m x 4m wzorowana na secesyjnych pracach Alfonsa Muchy. Ale kiedyś na przykład robiłem szablon, który był znacznie mniejszy, bo w formacie 1,5m x 0,5m. Była to klasyczna rycina techniczna - pociąg w przekroju - i tam była masa milimetrowych linii. Wycinałem ją przez pięć dni. Więc bywa bardzo różnie.
Przez cały ten proces tworzenia szablonu aż do momentu, w którym wycinasz ostatni element, możesz wprowadzać zmiany, poprawki. Możesz coś nakładać, dodawać, odejmować tak, że wychodząc w przestrzeń z szablonem i odbijając go, masz pewność, że jest to dopracowana rzecz, która nie będzie raziła swoim niedopracowaniem. Pozostawione przez ciebie odbicie ma ingerować w przestrzeń, ale nie może być inwazyjne. Najlepiej jest, gdy wtapia się w nią. Tak myślę.
Mówiłeś, że początki twojej przygody ze sztuką to instalacje, które robiłeś w lesie. Możesz powiedzieć o tym coś więcej?
Dwa lata temu poznałem w Lublinie gościa, który się nazywa Yak. Uczy architektury krajobrazu na KUL-u. Jest tam chyba asystentem w tej chwili, prowadzi ćwiczenia. Opowiedział mi kiedyś o projekcie zajęć, który przygotował dla swoich studentów – miał ich zabrać do lasu i kazać pozbierać patyczki, kamyczki, listki i wszystko co tam można znaleźć. Z tego co tam by wygrzebali mieliby potem skonstruować własny land art [sztuka ziemi – przyp. A. B.], w taki sposób, żeby nie ingerował on zbyt mocno w przestrzeń lasu i się tam jakoś odnajdował, a jednocześnie żeby nawiązywał do tej przestrzeni. Ja robiłem podobne rzeczy. Jedną z pierwszych prac zrobiłem scyzorykiem. Wybrałem się do Puszczy Białowieskiej. Rosły tam krzaki, które zawsze miały kulistą formę. Zacząłem w tym wycinać, rzeźbić. Te krzaki miały bardzo dużo drobnych patyczków i badyli. Wycinałem je tak, żeby zmienić ich formę.
Wtedy jeszcze nie myślałem o tym w kategoriach sztuki, była to dla mnie po prostu fajna zabawa. A że na Podlasiu do wyboru miałem: picie, ćpanie, siedzenie przed komputerem czy telewizorem albo właśnie chodzenie w przestrzeni i robienie w niej czegoś (co z reguły też się łączyło z tymi pozostałymi rzeczami, które nie są komputerem ani telewizorem), to wybrałem to ostatnie. Potem zacząłem wprowadzać do tych prac jeszcze elementy syntetyczne i tego żałuję. Robiłem elementy ze styropianu i wnosiłem je do lasu – budowałem szałasy, raz igloo. Ale w pewnym momencie skończyły mi się pieniądze (miałem wtedy 18 lat) i stwierdziłem, że nie mogę tego kontynuować. I przestałem.
A dlaczego żałujesz tego, że wprowadzałeś te elementy syntetyczne?
Żałuję, bo to co robiłem ze styropianem nawiązywało nijak do tej leśnej przestrzeni. Zaburzało ją, kolorystycznie nie pasowało to ni cholery. Choć część tych rzeczy robiłem w zimie.
Czy pokazywałeś komuś swoje pierwsze prace?
Nie, nawet nie mam dokumentacji tego – nie miałem aparatu, nie miałem telefonu z aparatem a zresztą nawet nie myślałem o dokumentacji. To była po prostu zabawa. Ale teraz już robię zdjęcia – w Internecie toczy się przecież drugie życie sztuki. A street artu tym bardziej, bo jest on z natury czymś bardzo ulotnym. Poza tym jak pojawiają się w przestrzeni miejskiej jakieś nielegalne malunki czy plakaty, to są one najczęściej od razu niszczone, zamalowywane, zdzierane. A dzięki dokumentacji te prace dalej jakoś tam funkcjonują - krążą sobie po sieci.
Pierwsza praca jaką zrobiłeś w Lublinie to...?
Yak zabrał mnie raz na warsztaty wikliny i od tamtej pory trochę wyplatam.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem w Lublinie był kibel dla psów, właśnie z wikliny – latarnia owinięta na dole prostą formą uplecioną z wikliny. Wyglądało to tak, jak gdyby latarnia wyrastała z tej plecionki. Był to taki ekskluzywny, wiklinowy kibelek dla psów. Zresztą on cały czas tam jest - w Ogrodzie Saskim, przy wąwozie.
Mam też taki zwyczaj, że zawsze żegnam zimę – przychodzę do ostatnich kupek śniegu i maluję je na kolor pomarańczowy, po czym naklejam tabliczkę z napisem: „Świeżo malowane!”. Staram się trochę miejskiego dowcipu umieścić w pracach... Potem już takiej kopy śniegu nie ma - bo się topi - ale ja jestem i czekam na kolejną zimę.
Niedawno ukazał się pierwszy w Polsce album prezentujący artystów streetartowych i ich realizacje. Czy można w związku z tym powiedzieć, że polska sztuka ulicy weszła już do mainstreamu czy też może nadal funkcjonuje na obrzeżach świata sztuki?
Street art nadal funkcjonuje przede wszystkim na obrzeżach świata sztuki. Proces wchodzenia sztuki ulicy do mainstreamu jest bardzo wolny. Powstają pojedyncze galerie streetartowe. W miastach zachodniej Polski takich jak Poznań, Wrocław i w Trójmieście jest dużo naprawdę dobrych artystów. Świetni grafficiarze są też w Bydgoszczy - mają tam już praktycznie wolną rękę do tworzenia w przestrzeni. Ale ciągle niewielu artystów street artu miało swoje wystawy.
A co powiesz o lubelskim street arcie?
Skromny. Ale przez to, że jest tutaj taki mix ludzi z całej Polski - jedna na bodajże trzy osoby to student przecież - to przewijają się przez to miasto osoby, które coś potrafią. Poza tym zjeżdżali się do Lublina guru polskiego street artu - niekoniecznie malowali, ale byli tu. Co ważne, w sztuce ulicy chodzi - tak samo jak w graffiti - o spotkanie ludzi siedzących w tym środowisku.
Czym jest dla ciebie miasto?
To przestrzeń publiczna. Powinniśmy mieć możliwość korzystania z tej przestrzeni. Bardzo podobał mi się artykuł Marcina Skrzypka w jednym z ZOOM-ów w zeszłym roku. Napisał tam świetną rzecz odnośnie używania przestrzeni miejskiej. Tekst był o ławeczce niedaleko Teatru Andersena. Koło tej ławki stał sobie swego czasu stoliczek. Przy tym stoliczku siedziało dwóch panów i piło sobie herbatkę. I to było normalne. Ci panowie po prostu sobie przynieśli ten stoliczek i to nie było tak, że tam działała jakaś knajpa czy coś podobnego. Nie był to jeden z popularnych i obleśnych ogródków piwnych. Oni po prostu sami sobie zagospodarowali teren. Korzystali z przestrzeni publicznej właśnie tak, jak z niej korzystać należy.
W pewnym momencie takie podejście do przestrzeni miejskiej zaczęło zanikać. Przestrzeń publiczna straciła na znaczeniu, stała się dla nas taką drogą z punktu A do punktu B, przy czym istotne są tu tylko punkty A i B, a sama droga nie ma żadnego znaczenia. I tu jest ogromne pole do popisu dla artystów streetartowych. Realizacja artowa, która pojawia się na trasie wiodącej z punktu A do punktu B pomaga wyrwać się z tego pędu, otwiera oczy, zatrzymuje, sprawia, że zaczynamy się poruszać krokiem spokojnym i miarowym, razem z sercem i oddechem. I to jest to, co także uwielbiam w szablonie. Obserwacja i działanie wymierzone w jasno sprecyzowany cel... A droga jest procesem. Kiedyś zrobiłem w Warszawie akcję plakatową, która polegała na tym, że przygotowałem cztery plakaty przedstawiające Dawida Michała Anioła – w naturalnej wielkości. To były czterowarstwowe szablony, bardzo wycyzelowane. Strasznie długo nad tym pracowałem. Przykleiłem je w paru miejscach m. in na pasażu Wiecha (okolice rotundy, ścisłe centrum stolicy). Swoje plakaty umieszczałem zawsze tam gdzie siedzieli menele, żeby wprowadzić w otaczającą ich przestrzeń choć troszkę sztuki. No i jeden z tych plakatów - właśnie na tym pasażu - przetrwał. Kiedyś jadąc tramwajem w tamtych okolicach - to było już po wyprowadzce z Warszawy - usłyszałem jak jakiś chłopaczek rozmawiając przez telefon powiedział: „To co, umawiamy się pod Dawidem?” – bardzo się ucieszyłem, bo pomyślałem: „O! To o moim Dawidzie pewnie.”. Nie miałem już nic więcej do załatwienia, więc poszedłem za tym gościem. Tak z ciekawości. Chciałem sprawdzić czy to faktycznie o mojego Dawida chodziło, bo to w końcu było już jakieś półtora roku od czasu kiedy tą realizację zrobiłem. I rzeczywiście poszedł pod Dawida na pasażu Wiecha. Dawid był już obdarty, niewiele tam z niego zostało. Ale był. Stał się nieodłącznym elementem przestrzeni, w której się pojawił. Sztuka kreuje przestrzeń i artysta musi sobie z tego zdawać sprawę. Dlatego do działaniach streetartowych potrzebna jest odpowiedzialność. Z przestrzeni trzeba korzystać rozsądnie.
A co myślisz o tagowaniu miasta?
Jestem przeciwny. Może inaczej - czasami zdarza się że tag [podpis pojawiający się w różnych miejscach, najczęściej wykonywany sprejem lub markerem - przyp. A. B.] jest technicznie dopracowany i jest to kawał ładnego graficznie podpisu, ale z reguły nie to jest podstawowym zamiarem artystów graficiarzy, którzy to robią. Samo środowisko street artu nie jest jednorodne. Jest kilka nurtów. Jest nurt wywodzący się z klasycznego malarstwa, instalacji czy rzeźby, ale jest też nurt wywodzący się z naturalnej chęci pokazania się i podkreślenia swojej obecności: „Ej, ja tu kurde jestem, zauważcie mnie!”. I tagi często bywają przejawem tego drugiego nurtu. Możesz tagować, ale niech to cholera będzie ładne!
Ja sam w ogóle tego nie robię i generalnie jestem przeciwny tej formie wandalizmu. Ludzie mówią, że taką formą tagowania są wlepki [wszelkiego rodzaju naklejki, mogą być ręcznie rysowane albo drukowane – przyp. A. B.]. Ja swoje wlepki rozdaję innym. Sam ich nie rozklejam. Od 2004 roku zrobiłem około 10 tysięcy sztuk takich wlepek. Są w Afryce, są w Azji, w Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Środkowej, w Kanadzie, a nawet na Grenlandii. Dużo czasu spędzam z ludźmi otwartymi na świat, którzy lubią podróżować. Daję im swoje wlepki. To tak jakbym mówił im: „Hej! To ja! Daję ci cząstkę siebie - zrób z nią co chcesz.”
Co miasto mogłoby twoim zdaniem zrobić, żeby być bardziej przyjaznym dla artystów ulicy?
Dużo! Kiedy składałem wniosek do urzędu miasta na farby, miasto się nie zgodziło. Gdybym był stowarzyszeniem, fundacją, festiwalem - a nie prywatnym artystą - to jestem pewien, że zgoda by była. Kiedy przychodzi chłopaczek z ulicy z prośbą o danie mu ściany albo pyta czy na tej ścianie może pomalować, to mu kurwa nie odmawiajcie, bo przychodzi gość, który chce coś robić legalnie. Jeżeli nie będzie miał legalnych otwartych przestrzeni (ale nie takich na obrzeżach miasta, bo taki człowiek też chce się pokazać, chce żeby jego praca została zauważona przez szerszą publiczność), to będzie chodził po mieście i malował gdziekolwiek i cokolwiek. A nawet jak nie będzie to cokolwiek, to będzie się śpieszył, będzie się bał, że go zaszczują, że złapie go policja i w efekcie realizacja nie będzie dopracowana. Wielu artystów streetartowych miało kontakt z policją, ja też miałem i efekty tego są różne (bywają pobicia, wygrane sprawy o fikcyjne przestępstwa z Kodeksu karnego, zastraszanie) – artystów ulicy często traktuje się jak kryminalistów. A tak nie powinno być. Jest oczywiście artykuł 63 Kodeksu wykroczeń, który mówi, że nie można umieszczać jakichkolwiek plakatów, afiszów, napisów i rysunków w miejscach publicznych do tego nie przeznaczonym albo bez zgody właściciela pod karą grzywny albo nawet pozbawienia wolności. Trzeba jednak umieć odróżnić takie rzeczy od sztuki. W sądzie pracują specjaliści z różnych dziedzin, są na przykład psycholodzy a nie ma ludzi znających się na sztuce, którzy włączani by byli w tego rodzaju sprawy. A przecież sztuka towarzyszy nam niemalże od początków naszego istnienia.
Artyści mogą też sami próbować otwierać przestrzeń miejską dla sztuki. Mogą starać się o ściany. W Warszawie (w Lublinie zresztą też – choć nie do końca to wyszło) zaproponowałem artystom ulicy właśnie zdobycie takich ścian: „Powiedzcie mi, które ściany was interesują, a ja wam pomogę je zalegalizować”. Nauczyłem się tego i mogę to przekazywać dalej. Niektórzy nie wiedzą jak się do tego zabrać, inni się boją albo zwyczajnie nie mają ochoty chodzić po urzędach - to źle świadczy o tych artystach, ale i nie najlepiej o systemie załatwiania spraw tokiem oficjalnym. Niestety efekt wspomnianych działań był słaby. Z trzydziestu osób, które się zgłosiły tylko pięć rzeczywiście coś próbowało zrobić, no i niektóre z wybranych ścian nie były do zalegalizowania – bo była na przykład ściana supermarketu, który ma swoją spójność wizualną, a nawet ściana na zabytku wpisanym do rejestru.
Wspomniałeś wcześniej, że nie ma społecznego przyzwolenia na sprej i inne streetartowe realizacje. Czy da się według ciebie coś z tym zrobić?
Społeczeństwo szybciej oswoiłoby się z tego typu sztuką, jeśli byłoby w przestrzeni miejskiej więcej prac tworzonych legalnie. Bo kiedy artysta ma szansę malować przez cały dzień, zrobić sobie przy tym grilla, spotkać się z ludźmi, którzy też się tym zajmują, może nawet wypić piwo - pomińmy już te detale, ale ważny jest cały ten klimat, który towarzyszy tworzeniu - to mogą wtedy naprawdę dopracować taką rzecz, zrobić z niej coś fajnego, wartościowego. Gdyby właśnie takich dopracowanych, a nie robionych na szybko prac pojawiało się w mieście więcej, to jestem pewien, że ludzie zaczęli by inaczej na to patrzeć, dostrzegać zalety takich realizacji. Ale niestety artyści jak na razie nie za wiele takich możliwości mają, więc malują tak jak malują – efektów nie trzeba komentować. W społeczeństwie pokutuje też przekonanie, że street art to wandalizm a nie sztuka. Warto więc podkreślić, że duża grupa ludzi zajmujących się tego rodzaju działalnością artystyczną to architekci, urbaniści, studenci historii sztuki, malarstwa, grafiki i innych kierunków związanych ze sztuką – ich prace są przemyślane i zaprojektowane z uwzględnieniem zasad kompozycji w przestrzeni.
Zdjęcia dzięki uprzejmości artysty
Maped to artysta ulicy działający od 2000 roku. Jest propagatorem wtłaczania sztuki w przestrzeń publiczną. Od kilku lat prowadzi dyskusje i udziela się w kwestiach dotyczących borykających z wandalizmem. Jest osobą chętnie reprezentującą w domach kultury i urzędach, zepchniętych do rynsztoka sztuki, grafficiarzy.
Przez wiele lat, w miastach rozsianych po wschodniej Europie prowadził warsztaty techniki szablonu. Przekazywał dalej wiedzę zdobytą od Wx2 (Polska), C215 (Francja), oraz Darka Paczkowskiego z 3fali(Polska).
Od 5 lat studiuje różne kierunki artystyczne od edukacji w zakresie sztuk plastycznych po rzeźbę.
(na podstawie strony: http://tektura.wordpress.com/ )
Made in China w Tate Modern
_____
Maria Sapeta
Stojąc na moście ponad halą spójrz w dół. Pod unoszącą się chmurą kurzu zobaczysz tłum ludzi odpoczywających na usypanym żwirze. Dopiero po zejściu na pierwszą kondygnację, staniesz przed tym co wydawało ci się plażą i ujrzysz miliony ziaren słonecznikowych rozsypanych na podłodze.
Odwiedzając Tate Modern w Londynie warto zajrzeć na słynną Halę Turbin, gdzie do 2 maja 2011 roku prezentowana jest praca współczesnego artysty, wykonana specjalnie na zamówienie muzeum.
Jest to instalacja zatytułowana "Sunflower seeds" autorstwa chińskiego artysty Ai Weiweia. Każde ze stu milionów porcelanowych ziaren zostało wypalone i ręcznie pomalowane przez rzemieślników w jednej z chińskich wiosek.
Ai Weiwei to jeden z najsłynniejszych i najbardziej cenionych współczesnych artystów chińskich na świecie, jest autorem m.in stadionu olimpijskiego w Pekinie tzw. Ptasiego gniazda. Jako działacz, aktywista i obrońca praw człowieka był zaangażowany w ujawnienie nadużyć przy budowie szkół, które zawaliły się podczas trzęsienia ziemi w prowincji Syczuan w 2008 roku. Jest prześladowany za krytykę chińskiej władzy. Do tej pory zniszczono jego pracownię w Szanghaju, pobito, zatrzymano w areszcie domowym, a 3 kwietnia aresztowano na lotnisku w Pekinie.
Wracając do wystawy "Sunflower seeds", jak powiedział sam dyrektor Muzeum Tate Modern Vincent Todoli, jest to jedno z najbardziej zaangażowanych społecznie dzieł jakie powstały do dzisiaj. Depcząc po słonecznikowych nasionach i spoglądając na odpoczywających ludzi, urzekła mnie prostota pomysłu artysty. Sama instalacja niezwykle skutecznie wciąga zwiedzających w grę rozpoczętą przez Weiweia. Oglądający tą instalację mogą się tu odprężyć, zrelaksować, spędzić miło czas ze znajomymi po ciężkiej, wymagającej wysiłku intelektualnego podróży po piętrach Tate Modern. Kiedy jednak się odpoczywa wśród 150 ton ziaren do głowy przychodzą oczywiste skojarzenia.
Pierwsze z nich odnosi się do samej tradycji chińskiej porcelany. Od wieków Chiny słynęły z porcelany, którą cenił cały świat. Jednak Ai Weiwei mówi o czymś więcej. Porusza temat przedmiotowego traktowania ludzi, masowej konsumpcji, chińskiego przemysłu oraz pracy zbiorowej w ogóle. W swoich wcześniejszych dziełach często porusza tą tematykę, ponieważ sam jako dziecko zmuszony był do ciężkiej pracy. Na wystawie w Hali Turbin próbuje zatrzymać zwiedzających i zmusić do myślenia czym tak naprawdę jest anonimowe zdanie wypisane na większości produktów "made in China" i z jaką ciężką i mozolną pracą się to powinno kojarzyć. Weiwei na konferencji prasowej otwarcie mówił że dla niego ta instalacja to "dywan" symbolizujący chińskich obywateli prześladowanych i mordowanych podczas rządów Mao Dezonga.
Na wystawie można było obejrzeć film rejestrujący cały przebieg powstania instalacji. Projekcja informowała o produkcji i historii. Ai Weiwei pokazuje nam ziarna słonecznika, które tak naprawdę są jedynie ulepionymi i pomalowanymi koralikami. Są imitacją a jednocześnie owocem nisko płatnej, ciężkiej pracy chińskich niewolników. Artysta próbuje poprzez tę instalację, przekazać nam zasadniczą prawdę: to co widzimy, nie zawsze jest tym, czym się wydaje.
_____
Pod petycją w sprawie uwolnienia Ai Weiweia podpisali się dyrektorzy najsłynniejszych muzeów świata i ponad dziesięć tysięcy internautów z różnych krajów.
Pierwsza fotografia: ze strony Tate Modern, druga: z archiwum autorki tekstu
Ai Weiwei, "The Unilever Series"
Tate Modern
12 października 2010 - 2 maja 2011
Maria Sapeta
Stojąc na moście ponad halą spójrz w dół. Pod unoszącą się chmurą kurzu zobaczysz tłum ludzi odpoczywających na usypanym żwirze. Dopiero po zejściu na pierwszą kondygnację, staniesz przed tym co wydawało ci się plażą i ujrzysz miliony ziaren słonecznikowych rozsypanych na podłodze.
Odwiedzając Tate Modern w Londynie warto zajrzeć na słynną Halę Turbin, gdzie do 2 maja 2011 roku prezentowana jest praca współczesnego artysty, wykonana specjalnie na zamówienie muzeum.
Jest to instalacja zatytułowana "Sunflower seeds" autorstwa chińskiego artysty Ai Weiweia. Każde ze stu milionów porcelanowych ziaren zostało wypalone i ręcznie pomalowane przez rzemieślników w jednej z chińskich wiosek.
Ai Weiwei to jeden z najsłynniejszych i najbardziej cenionych współczesnych artystów chińskich na świecie, jest autorem m.in stadionu olimpijskiego w Pekinie tzw. Ptasiego gniazda. Jako działacz, aktywista i obrońca praw człowieka był zaangażowany w ujawnienie nadużyć przy budowie szkół, które zawaliły się podczas trzęsienia ziemi w prowincji Syczuan w 2008 roku. Jest prześladowany za krytykę chińskiej władzy. Do tej pory zniszczono jego pracownię w Szanghaju, pobito, zatrzymano w areszcie domowym, a 3 kwietnia aresztowano na lotnisku w Pekinie.
Wracając do wystawy "Sunflower seeds", jak powiedział sam dyrektor Muzeum Tate Modern Vincent Todoli, jest to jedno z najbardziej zaangażowanych społecznie dzieł jakie powstały do dzisiaj. Depcząc po słonecznikowych nasionach i spoglądając na odpoczywających ludzi, urzekła mnie prostota pomysłu artysty. Sama instalacja niezwykle skutecznie wciąga zwiedzających w grę rozpoczętą przez Weiweia. Oglądający tą instalację mogą się tu odprężyć, zrelaksować, spędzić miło czas ze znajomymi po ciężkiej, wymagającej wysiłku intelektualnego podróży po piętrach Tate Modern. Kiedy jednak się odpoczywa wśród 150 ton ziaren do głowy przychodzą oczywiste skojarzenia.
Pierwsze z nich odnosi się do samej tradycji chińskiej porcelany. Od wieków Chiny słynęły z porcelany, którą cenił cały świat. Jednak Ai Weiwei mówi o czymś więcej. Porusza temat przedmiotowego traktowania ludzi, masowej konsumpcji, chińskiego przemysłu oraz pracy zbiorowej w ogóle. W swoich wcześniejszych dziełach często porusza tą tematykę, ponieważ sam jako dziecko zmuszony był do ciężkiej pracy. Na wystawie w Hali Turbin próbuje zatrzymać zwiedzających i zmusić do myślenia czym tak naprawdę jest anonimowe zdanie wypisane na większości produktów "made in China" i z jaką ciężką i mozolną pracą się to powinno kojarzyć. Weiwei na konferencji prasowej otwarcie mówił że dla niego ta instalacja to "dywan" symbolizujący chińskich obywateli prześladowanych i mordowanych podczas rządów Mao Dezonga.
Na wystawie można było obejrzeć film rejestrujący cały przebieg powstania instalacji. Projekcja informowała o produkcji i historii. Ai Weiwei pokazuje nam ziarna słonecznika, które tak naprawdę są jedynie ulepionymi i pomalowanymi koralikami. Są imitacją a jednocześnie owocem nisko płatnej, ciężkiej pracy chińskich niewolników. Artysta próbuje poprzez tę instalację, przekazać nam zasadniczą prawdę: to co widzimy, nie zawsze jest tym, czym się wydaje.
_____
Pod petycją w sprawie uwolnienia Ai Weiweia podpisali się dyrektorzy najsłynniejszych muzeów świata i ponad dziesięć tysięcy internautów z różnych krajów.
Pierwsza fotografia: ze strony Tate Modern, druga: z archiwum autorki tekstu
Ai Weiwei, "The Unilever Series"
Tate Modern
12 października 2010 - 2 maja 2011
Odbicie
_____
Alicja Burek
Tożsamość kobiety w dużej mierze oparta jest na cielesności - zauważa Ellyn Kaschack, psycholog. Już od wczesnej młodości dziewczynki uczone są „właściwego wyglądu”. Kobiece ciało, twarz, zachowanie muszą spełniać pewne warunki, ale nie chodzi tu o zdrowie, umiejętność sprostania jakiemuś wyzwaniu czy pełny rozwój możliwości. Warunków tych nie określają jej zdolności i wyposażenie fizyczne, lecz męska perspektywa, która ocenia, do jakiego stopnia wygląd kobiety spełnia męskie kryteria powabności. (E. Kaschack, Nowa psychologia kobiety, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1996, s. 78.) Kobieta niekształtna, nieumalowana, niewydepilowana czy nienosząca szpilek tych kryteriów nie spełnia. Bycie płcią piękną zobowiązuje.
O tym, że kobiety (a szczególnie ich ciała) są stale pod nadzorem, zdaje się przypominać wystawa „Odbicie” Moniki Trypuz. Na ścianach galerii umieszczone zostały fotografie lustrzanych odbić kobiet. Nie wszystkie fotografie jednak odzwierciedlają rzeczywisty wygląd modelek. Część odbić pochodzi bowiem ze zniekształcających zwierciadeł (sylwetki sfotografowanych kobiet są nienaturalnie wydłużone, skrócone, wyszczuplone, pogrubione). Zdjęcia skonfrontowane zostały z lustrami. Prawidłowe odbicia przeglądały się w lustrze nie dającym efektu zniekształcenia. Natomiast odbicia nieprawidłowe przeglądały się w lustrach zafałszowujących obraz. Powstała więc sytuacja, w której zniekształcony wizerunek uległ ponownemu zniekształceniu. W ten sposób artystka zwróciła uwagę na to, że kobieta ciągle boryka się z problemem poczucia nieadekwatności swojego ciała. Zawsze znajdzie się lustro, w którym będzie wyglądała niekorzystnie, niemodnie, źle.
Czy kobiety przeglądające się w lustrze nie przekłamującym rzeczywistości są zadowolone ze swojego odbicia? Niekoniecznie. Być może widząc je, zamiast podziwiać, dostrzegają li tylko liczne mankamenty, niedociągnięcia. Lustro jawi się tu jako symbol zniewolenia płci żeńskiej. Kobieta nie musi patrzeć w zwierciadło żeby wiedzieć, że jej ciało jest nieodpowiednie. Lustro-Wielki Krytyk zostało przez nią zinternalizowane. Jest w jej głowie. (A. Gromkowska, Kobiecość w kulturze globalnej..., s. 109.)
Wiszące na ścianach lustra prowokowały odwiedzających do zatrzymania się przed ich (bezlitosnym?) obliczem i zerknięcia choćby przez chwilę na własne odbicie. Odbicie to (a raczej uczucia i myśli towarzyszące konfrontacji z nim) pobudza do refleksji nad znaczeniem ciała we współczesnej kulturze. Nad jego reprezentacjami pojawiającymi się w mediach, reklamie czy innych tekstach kultury masowej. Na ile ciała „zniekształcone” chorobą, wypadkiem, starością mają szansę zaistnienia w owych tekstach? Pojawiające się reprezentacje ciała wydają się szczególnie okrutne wobec kobiet. To one każdego dnia muszą się z nimi mierzyć. Setki idealnych ciał z billboardów, gazet czy wystaw sklepowych na każdym kroku zdają się przypominać o tym, że na bycie płcią piękną trzeba sobie zasłużyć.
Każdy kto chociaż raz miał w rękach jakiekolwiek kobiece czasopismo wie, że zarówno na stronach tych pism jak i na okładkach dominują zdjęcia kobiet młodych, nieskazitelnie pięknych, super zgrabnych. Pisma tego typu krzywdzą kobiety podwójnie. Z jednej strony bowiem pisma te są niezwykle kompleksotwórcze, z drugiej zaś strony tworzą iluzję doskonałości – idealna figura, zero cellulitu, skóra bez krostek/przebarwień/zbędnych włosków, śnieżnobiałe zęby, żadnych oznak zmęczenia itd. – która w umysłach wielu mężczyzn funkcjonuje jako rzeczywistość. Wydaje się, że mężczyźni oswojeni z takim wizerunkiem kobiety podnoszą, często nieświadomie, poprzeczkę kobietom spotykanym na co dzień.
Nawet jeżeli zdajemy sobie sprawę z tego, że to co widzimy na okładkach pism to w dużej mierze zasługa Photoshopa i sztabu ludzi (typu fryzjerzy, makijażyści, styliści) pracujących nad wyglądem modelki, to i tak obrazy te stają się dla nas miarką, którą do siebie przykładamy bądź też którą przykładamy do innych. Efektem zazwyczaj jest stwierdzenie jakiegoś braku, niedociągnięcia w naszym/cudzym wyglądzie. Pojawia się chęć poprawienia tego i owego, tak aby choć trochę przypominać kobiety oglądane w czasopismach. Z pomocą przychodzą wówczas magazyny typu „Glamour”, „Cosmopolitan” czy „Twój Styl”. W pismach tego rodzaju aż się roi od porad typu: jak stać się piękną w jedną noc. Roi się tam też od reklam kosmetyków, które to i owo rzekomo poprawić mogą. Kobieta zatem sięgając po pismo nabawia się kompleksów, z których następnie próbuje się wyleczyć znów po nie sięgając. I tak kółko się zamyka.
Lustra Moniki Trypuz uświadamiają nam zafiksowanie dzisiejszej kultury na cielesności. Nie da się ukryć, że dominujący dyskurs ciała wywiera presję także na mężczyzn (i to - jak się wydaje – w coraz to większym stopniu). Można jednak zauważyć, że problem poczucia nieadekwatności własnego ciała ciągle dotyka przede wszystkim kobiet. To one namawiane są do ciągłej walki ze sobą, ze swoją fizycznością, z fizjologią. Presja jest ogromna. Co bowiem robi ciałocentryczna kultura z kobietami, które na przykład nie depilują ciała (bo już nie tylko nóg i pach)? Ciało nie wpisujące się w panujące trendy jest wyśmiewane, marginalizowane, odrzucane. Przyczyn tego „terroru piękna” można się dopatrywać m. in. w rozwoju mass mediów (bombardowanie kobiety wizerunkami idealnych ciał modelek jeszcze nigdy nie było tak łatwe), a także w przejęciu przez kulturę konsumpcyjną roli dominującego dyskursu.
Sytuację współczesnej kobiety - posługując się podobnie jak Monika Trypuz metaforą lustra - niezwykle trafnie ujęła wspomniana wcześniej już Kaschack: Być kobietą oznacza żyć w świecie lustrzanych odbić, choć nie są to lustra zwyczajne. Może lepiej byłoby posłużyć się metaforą pryzmatu, który rozszczepia kobietę – jak światło o różnych częstotliwościach – na części składowe. Ponownie odbite zostają tylko te części i cechy, które maskulinistyczne społeczeństwo oraz indywidualni mężczyźni uznają za ważne: a więc to, co służy do oceny atrakcyjności i kobiecości. Obraz kobiety powraca do niej oceniony i ukontekstualizowany, to znaczy zniekształcony. Niektóre części urozmaiconej i złożonej całości zostają rozbite na fragmenty, inne przestają być widoczne. W lustrze kobieta widzi, jak daleko od ideału odbiegają jej wymiary, kształty, rasa czy wiek. (E. Kaschack, s. 88-89.)
Paradoksalnie jednak lustra z wystawy „Odbicie” nie zniewalają - wręcz przeciwnie. Monika Trypuz wykorzystała w swej pracy ich subwersyjną moc. Lustra te bowiem obnażają mechanizmy kulturowe, które do zniewolenia prowadzą. A uświadomienie sobie istnienia owych mechanizmów jest pierwszym krokiem do wyzwolenia.
Monika Trypuz, "Odbicie"
Młode Forum Sztuki, Galeria Biała
11 - 18 października 2010
Alicja Burek
Tożsamość kobiety w dużej mierze oparta jest na cielesności - zauważa Ellyn Kaschack, psycholog. Już od wczesnej młodości dziewczynki uczone są „właściwego wyglądu”. Kobiece ciało, twarz, zachowanie muszą spełniać pewne warunki, ale nie chodzi tu o zdrowie, umiejętność sprostania jakiemuś wyzwaniu czy pełny rozwój możliwości. Warunków tych nie określają jej zdolności i wyposażenie fizyczne, lecz męska perspektywa, która ocenia, do jakiego stopnia wygląd kobiety spełnia męskie kryteria powabności. (E. Kaschack, Nowa psychologia kobiety, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 1996, s. 78.) Kobieta niekształtna, nieumalowana, niewydepilowana czy nienosząca szpilek tych kryteriów nie spełnia. Bycie płcią piękną zobowiązuje.
O tym, że kobiety (a szczególnie ich ciała) są stale pod nadzorem, zdaje się przypominać wystawa „Odbicie” Moniki Trypuz. Na ścianach galerii umieszczone zostały fotografie lustrzanych odbić kobiet. Nie wszystkie fotografie jednak odzwierciedlają rzeczywisty wygląd modelek. Część odbić pochodzi bowiem ze zniekształcających zwierciadeł (sylwetki sfotografowanych kobiet są nienaturalnie wydłużone, skrócone, wyszczuplone, pogrubione). Zdjęcia skonfrontowane zostały z lustrami. Prawidłowe odbicia przeglądały się w lustrze nie dającym efektu zniekształcenia. Natomiast odbicia nieprawidłowe przeglądały się w lustrach zafałszowujących obraz. Powstała więc sytuacja, w której zniekształcony wizerunek uległ ponownemu zniekształceniu. W ten sposób artystka zwróciła uwagę na to, że kobieta ciągle boryka się z problemem poczucia nieadekwatności swojego ciała. Zawsze znajdzie się lustro, w którym będzie wyglądała niekorzystnie, niemodnie, źle.
Czy kobiety przeglądające się w lustrze nie przekłamującym rzeczywistości są zadowolone ze swojego odbicia? Niekoniecznie. Być może widząc je, zamiast podziwiać, dostrzegają li tylko liczne mankamenty, niedociągnięcia. Lustro jawi się tu jako symbol zniewolenia płci żeńskiej. Kobieta nie musi patrzeć w zwierciadło żeby wiedzieć, że jej ciało jest nieodpowiednie. Lustro-Wielki Krytyk zostało przez nią zinternalizowane. Jest w jej głowie. (A. Gromkowska, Kobiecość w kulturze globalnej..., s. 109.)
Wiszące na ścianach lustra prowokowały odwiedzających do zatrzymania się przed ich (bezlitosnym?) obliczem i zerknięcia choćby przez chwilę na własne odbicie. Odbicie to (a raczej uczucia i myśli towarzyszące konfrontacji z nim) pobudza do refleksji nad znaczeniem ciała we współczesnej kulturze. Nad jego reprezentacjami pojawiającymi się w mediach, reklamie czy innych tekstach kultury masowej. Na ile ciała „zniekształcone” chorobą, wypadkiem, starością mają szansę zaistnienia w owych tekstach? Pojawiające się reprezentacje ciała wydają się szczególnie okrutne wobec kobiet. To one każdego dnia muszą się z nimi mierzyć. Setki idealnych ciał z billboardów, gazet czy wystaw sklepowych na każdym kroku zdają się przypominać o tym, że na bycie płcią piękną trzeba sobie zasłużyć.
Każdy kto chociaż raz miał w rękach jakiekolwiek kobiece czasopismo wie, że zarówno na stronach tych pism jak i na okładkach dominują zdjęcia kobiet młodych, nieskazitelnie pięknych, super zgrabnych. Pisma tego typu krzywdzą kobiety podwójnie. Z jednej strony bowiem pisma te są niezwykle kompleksotwórcze, z drugiej zaś strony tworzą iluzję doskonałości – idealna figura, zero cellulitu, skóra bez krostek/przebarwień/zbędnych włosków, śnieżnobiałe zęby, żadnych oznak zmęczenia itd. – która w umysłach wielu mężczyzn funkcjonuje jako rzeczywistość. Wydaje się, że mężczyźni oswojeni z takim wizerunkiem kobiety podnoszą, często nieświadomie, poprzeczkę kobietom spotykanym na co dzień.
Nawet jeżeli zdajemy sobie sprawę z tego, że to co widzimy na okładkach pism to w dużej mierze zasługa Photoshopa i sztabu ludzi (typu fryzjerzy, makijażyści, styliści) pracujących nad wyglądem modelki, to i tak obrazy te stają się dla nas miarką, którą do siebie przykładamy bądź też którą przykładamy do innych. Efektem zazwyczaj jest stwierdzenie jakiegoś braku, niedociągnięcia w naszym/cudzym wyglądzie. Pojawia się chęć poprawienia tego i owego, tak aby choć trochę przypominać kobiety oglądane w czasopismach. Z pomocą przychodzą wówczas magazyny typu „Glamour”, „Cosmopolitan” czy „Twój Styl”. W pismach tego rodzaju aż się roi od porad typu: jak stać się piękną w jedną noc. Roi się tam też od reklam kosmetyków, które to i owo rzekomo poprawić mogą. Kobieta zatem sięgając po pismo nabawia się kompleksów, z których następnie próbuje się wyleczyć znów po nie sięgając. I tak kółko się zamyka.
Lustra Moniki Trypuz uświadamiają nam zafiksowanie dzisiejszej kultury na cielesności. Nie da się ukryć, że dominujący dyskurs ciała wywiera presję także na mężczyzn (i to - jak się wydaje – w coraz to większym stopniu). Można jednak zauważyć, że problem poczucia nieadekwatności własnego ciała ciągle dotyka przede wszystkim kobiet. To one namawiane są do ciągłej walki ze sobą, ze swoją fizycznością, z fizjologią. Presja jest ogromna. Co bowiem robi ciałocentryczna kultura z kobietami, które na przykład nie depilują ciała (bo już nie tylko nóg i pach)? Ciało nie wpisujące się w panujące trendy jest wyśmiewane, marginalizowane, odrzucane. Przyczyn tego „terroru piękna” można się dopatrywać m. in. w rozwoju mass mediów (bombardowanie kobiety wizerunkami idealnych ciał modelek jeszcze nigdy nie było tak łatwe), a także w przejęciu przez kulturę konsumpcyjną roli dominującego dyskursu.
Sytuację współczesnej kobiety - posługując się podobnie jak Monika Trypuz metaforą lustra - niezwykle trafnie ujęła wspomniana wcześniej już Kaschack: Być kobietą oznacza żyć w świecie lustrzanych odbić, choć nie są to lustra zwyczajne. Może lepiej byłoby posłużyć się metaforą pryzmatu, który rozszczepia kobietę – jak światło o różnych częstotliwościach – na części składowe. Ponownie odbite zostają tylko te części i cechy, które maskulinistyczne społeczeństwo oraz indywidualni mężczyźni uznają za ważne: a więc to, co służy do oceny atrakcyjności i kobiecości. Obraz kobiety powraca do niej oceniony i ukontekstualizowany, to znaczy zniekształcony. Niektóre części urozmaiconej i złożonej całości zostają rozbite na fragmenty, inne przestają być widoczne. W lustrze kobieta widzi, jak daleko od ideału odbiegają jej wymiary, kształty, rasa czy wiek. (E. Kaschack, s. 88-89.)
Paradoksalnie jednak lustra z wystawy „Odbicie” nie zniewalają - wręcz przeciwnie. Monika Trypuz wykorzystała w swej pracy ich subwersyjną moc. Lustra te bowiem obnażają mechanizmy kulturowe, które do zniewolenia prowadzą. A uświadomienie sobie istnienia owych mechanizmów jest pierwszym krokiem do wyzwolenia.
Monika Trypuz, "Odbicie"
Młode Forum Sztuki, Galeria Biała
11 - 18 października 2010
Oczami szeroko zamkniętymi…
_____
Konrad Kowalski
Każdego wieczora, gdy przykładam głowę do poduszki, uciekam w świat swoich myśli, przywołując wspomnienia minionego dnia i wsłuchując się w rytm serca, oglądam pod powiekami ferie barw i pozazmysłowe obrazy. W taki właśnie przenosi nas Oleksiy Khoroshko. Wystawa artysty to próba ukazania tego, co widzimy, gdy zamykamy powieki.
Pierwszym wrażeniem, po wejściu go galerii, jest zaskoczenie. Przychodząc na wystawę człowiek spodziewa się zobaczyć obrazy, a tymczasem jedyne, co widać, to puste ściany. Po chwili jednak w tle słychać rytmiczną muzykę, a biel pomieszczenia pokrywa się wyświetlanymi obrazami. Obrazami, które ciężko nazwać bądź jednoznacznie, na pierwszy rzut oka, ocenić.
Całość odbiera się bardzo indywidualnie. Właśnie owa subiektywność wpływa na to, jak będziemy odbierać wystawę. Aby ujrzeć, to co Khoroshko chce nam pokazać, musimy zamknąć oczy. Muzyka przypominająca miarowe uderzenia serca wprowadza nas w stan, w którym widzimy prywatne wystawy utkane z naszych wspomnień wizualnych. Rezygnujemy z pozostałych zmysłów, aby skupić się na „obejrzeniu przez niepatrzenie”.
Oleksiy pokazuje nam to wszystko w nowatorski sposób. Specyficzna instalacja - wyświetlane kolory „spod powiek” oraz spokojną muzykę powoduje, iż oglądamy sztukę w nieklasyczny a zarazem równie dobrze odczuwalny sposób. Obrazy, fotografie, czy też inne dzieła plastyczne mają oddziaływać na nasze uczucia poprzez wzrok – tutaj należy ten zmysł minimalizować, aby w ogóle zobaczyć wystawę. Jednak takie ujęcie może w pewien sposób burzyć dotychczasowe mniemanie o wystawach. Odrzucenie widzenia jest tutaj kategorią, bez której nie można odczytać wystawy. W takim razie w jaki świat przenosimy podczas „oglądania”? Czy jeszcze w świat galerii wystawowych?
Oglądając, czy też czując, wystawę odbieramy przestrzeń, która pojawia się pomiędzy ciemnością a światłem dziennym. Możemy na dłużej skupić się na krótkiej chwili, której nie dostrzegamy każdego dnia. Autor otwiera przed nami szerokie spektrum widzenia tego, co niedostrzegalne.
Tej wystawy nie można ocenić. Trzeba ją poczuć. Być może znajdzie się osoba, która wychodząc powie, że to, co zobaczył, go nudzi czy smuci, ale to będzie tylko odzwierciedlenie jego osoby, a nie wystawy. Ona nie ma za zadanie być taką a taką. Tutaj wchodzisz i nie patrzysz. Tu dostrzegasz. Ale dostrzegasz wyobraźnią. To właśnie ona jest naszą największą sztuką i architektem naszego umysłu. Odwołując się do niej, przywołujemy o wiele więcej obrazów, aniżeli jakakolwiek galeria czy muzeum mogłyby nam pokazać. Może warto właśnie zapoczątkować nową erę wystaw? Erę wystaw własnej wyobraźni?
Oleksiy Khoroshko „Zamknij oczy i patrz”
Galeria Lipowa 13
19 lutego - 6 marca 2011
Konrad Kowalski
Każdego wieczora, gdy przykładam głowę do poduszki, uciekam w świat swoich myśli, przywołując wspomnienia minionego dnia i wsłuchując się w rytm serca, oglądam pod powiekami ferie barw i pozazmysłowe obrazy. W taki właśnie przenosi nas Oleksiy Khoroshko. Wystawa artysty to próba ukazania tego, co widzimy, gdy zamykamy powieki.
Pierwszym wrażeniem, po wejściu go galerii, jest zaskoczenie. Przychodząc na wystawę człowiek spodziewa się zobaczyć obrazy, a tymczasem jedyne, co widać, to puste ściany. Po chwili jednak w tle słychać rytmiczną muzykę, a biel pomieszczenia pokrywa się wyświetlanymi obrazami. Obrazami, które ciężko nazwać bądź jednoznacznie, na pierwszy rzut oka, ocenić.
Całość odbiera się bardzo indywidualnie. Właśnie owa subiektywność wpływa na to, jak będziemy odbierać wystawę. Aby ujrzeć, to co Khoroshko chce nam pokazać, musimy zamknąć oczy. Muzyka przypominająca miarowe uderzenia serca wprowadza nas w stan, w którym widzimy prywatne wystawy utkane z naszych wspomnień wizualnych. Rezygnujemy z pozostałych zmysłów, aby skupić się na „obejrzeniu przez niepatrzenie”.
Oleksiy pokazuje nam to wszystko w nowatorski sposób. Specyficzna instalacja - wyświetlane kolory „spod powiek” oraz spokojną muzykę powoduje, iż oglądamy sztukę w nieklasyczny a zarazem równie dobrze odczuwalny sposób. Obrazy, fotografie, czy też inne dzieła plastyczne mają oddziaływać na nasze uczucia poprzez wzrok – tutaj należy ten zmysł minimalizować, aby w ogóle zobaczyć wystawę. Jednak takie ujęcie może w pewien sposób burzyć dotychczasowe mniemanie o wystawach. Odrzucenie widzenia jest tutaj kategorią, bez której nie można odczytać wystawy. W takim razie w jaki świat przenosimy podczas „oglądania”? Czy jeszcze w świat galerii wystawowych?
Oglądając, czy też czując, wystawę odbieramy przestrzeń, która pojawia się pomiędzy ciemnością a światłem dziennym. Możemy na dłużej skupić się na krótkiej chwili, której nie dostrzegamy każdego dnia. Autor otwiera przed nami szerokie spektrum widzenia tego, co niedostrzegalne.
Tej wystawy nie można ocenić. Trzeba ją poczuć. Być może znajdzie się osoba, która wychodząc powie, że to, co zobaczył, go nudzi czy smuci, ale to będzie tylko odzwierciedlenie jego osoby, a nie wystawy. Ona nie ma za zadanie być taką a taką. Tutaj wchodzisz i nie patrzysz. Tu dostrzegasz. Ale dostrzegasz wyobraźnią. To właśnie ona jest naszą największą sztuką i architektem naszego umysłu. Odwołując się do niej, przywołujemy o wiele więcej obrazów, aniżeli jakakolwiek galeria czy muzeum mogłyby nam pokazać. Może warto właśnie zapoczątkować nową erę wystaw? Erę wystaw własnej wyobraźni?
Oleksiy Khoroshko „Zamknij oczy i patrz”
Galeria Lipowa 13
19 lutego - 6 marca 2011
Joanna Wac "Stany skupienia"- malarstwo barwnych płaszczyzn
_____
Agnieszka Rozciecha
Oglądam moje obrazy jak przedstawienie teatralne: poszczególne formy są aktorami. Wynajduję je z własnej potrzeby stworzenia aktorskiej grupy, będącej w stanie, bez zahamowań i bez wstydu, swobodnie się poruszać. Ani akcja, ani poszczególne role, nie są wcześniej do końca zaplanowane. Sztuka rozgrywa się jak niewiadoma przygoda w nieznanym jeszcze pomieszczeniu. Dopiero wtedy, kiedy jest skończona, rozpoznaję, czy obsada i gra odpowiada moim oczekiwaniom. Moje pierwotne idee i plany okazują się po fakcie jak otwarte wrota, przez które opuściłem świat, z którego się wywodzą. (Mark Rothko, 1947/48)
Nowy Jork lata 60/70 XX wieku - kiedy triumfy święcili wówczas Andy Warhol i Roy Lichtenstein, czas zabawy, barwny zawrót głowy - świat niechętnie padał na kolana, a jednak obrazy Rothka wzbudzały silne odczucia, zachwyt, strach. Właśnie ten artysta i miejsce pierwsze przyszły mi na myśl kiedy zobaczyłam obrazy Joanny Wac. Dziś w świecie, który jest pełen przepychu i biegu za wszystkim, pracą, pieniędzmi miłością, czasem brak chwil kiedy można zatrzymać się, popatrzeć tak po prostu i poczuć sztukę.
Wystawa artystki w lubelskiej Galerii Białej, która swoje otwarcie miała miejsce 11 lutego, prezentowała cykl obrazów "Stany skupienia". Pomieszczenie, w którym zawisły obrazy, to odrapany, brudny bunkier do którego prowadzą schody, po wejściu do niego widz przenosi się wchodząc w lekko pretensjonalny półmrok do innego zupełnie miejsca, w nieznanej przestrzeni. Ma się wrażenie, iż jesteśmy właśnie w jednej z galerii nowojorskich lat 70, miejscu które dziś jest mekką dla artystów , ale nie tylko. Patrząc na obrazy Joanny Wac przychodzą mi na myśl przedstawiciele szkoły nowojorskiej (oprócz Marka Rothko także Barnett Newman) - ekspresjonizmu abstrakcyjnego, nurtu w sztuce który rozwijał się po II wojnie światowej. Artysta przestaje dążyć do przedstawienia na swym obrazie wizji myślowych, przedmiotem sztuki jest samo malowanie jako czynność. Kolor staje się najistotniejszym elementem dzieła, artyści tego nurtu chcieli aby widza porwała psychologia barw. To widać również w pracach Joanny Wac, której tematem wystawy są stany skupienia – ciecz, gaz, ciało stałe. Artystka w swoich obrazach przechodzi z jednego stanu w kolejny. Obrazy spokojne, a jednocześnie pełne emocji, których przecież głównym źródłem są wszelkie bodźce odbierane przez nasze zmysły: ciepło słońca, powiew wiatru, dźwięk muzyki, dotknięcie czegoś. Malowane w zimnych, pastelowych kolorach. Widz na pewno nie przejdzie obojętny obok nich.
Podobnie jak u artystów szkoły nowojorskiej także u niej barwa oraz próba wzbudzenia uczuć odgrywa najważniejszą rolę. Warto było zobaczyć tą wystawę, po pierwsze ze względu na samo miejsce gdzie była zrobiona, zniszczony bunkier, który tylko mocniej ukazywał obrazy i pozwalał na poczucie samych stanów skupienia. Dobrze, że mamy również takich artystów na polskim rynku sztuki.
Joanna Wac, "Stany skupienia"
Galeria Biała,
11 lutego - 4 marca 2011
Agnieszka Rozciecha
Oglądam moje obrazy jak przedstawienie teatralne: poszczególne formy są aktorami. Wynajduję je z własnej potrzeby stworzenia aktorskiej grupy, będącej w stanie, bez zahamowań i bez wstydu, swobodnie się poruszać. Ani akcja, ani poszczególne role, nie są wcześniej do końca zaplanowane. Sztuka rozgrywa się jak niewiadoma przygoda w nieznanym jeszcze pomieszczeniu. Dopiero wtedy, kiedy jest skończona, rozpoznaję, czy obsada i gra odpowiada moim oczekiwaniom. Moje pierwotne idee i plany okazują się po fakcie jak otwarte wrota, przez które opuściłem świat, z którego się wywodzą. (Mark Rothko, 1947/48)
Nowy Jork lata 60/70 XX wieku - kiedy triumfy święcili wówczas Andy Warhol i Roy Lichtenstein, czas zabawy, barwny zawrót głowy - świat niechętnie padał na kolana, a jednak obrazy Rothka wzbudzały silne odczucia, zachwyt, strach. Właśnie ten artysta i miejsce pierwsze przyszły mi na myśl kiedy zobaczyłam obrazy Joanny Wac. Dziś w świecie, który jest pełen przepychu i biegu za wszystkim, pracą, pieniędzmi miłością, czasem brak chwil kiedy można zatrzymać się, popatrzeć tak po prostu i poczuć sztukę.
Wystawa artystki w lubelskiej Galerii Białej, która swoje otwarcie miała miejsce 11 lutego, prezentowała cykl obrazów "Stany skupienia". Pomieszczenie, w którym zawisły obrazy, to odrapany, brudny bunkier do którego prowadzą schody, po wejściu do niego widz przenosi się wchodząc w lekko pretensjonalny półmrok do innego zupełnie miejsca, w nieznanej przestrzeni. Ma się wrażenie, iż jesteśmy właśnie w jednej z galerii nowojorskich lat 70, miejscu które dziś jest mekką dla artystów , ale nie tylko. Patrząc na obrazy Joanny Wac przychodzą mi na myśl przedstawiciele szkoły nowojorskiej (oprócz Marka Rothko także Barnett Newman) - ekspresjonizmu abstrakcyjnego, nurtu w sztuce który rozwijał się po II wojnie światowej. Artysta przestaje dążyć do przedstawienia na swym obrazie wizji myślowych, przedmiotem sztuki jest samo malowanie jako czynność. Kolor staje się najistotniejszym elementem dzieła, artyści tego nurtu chcieli aby widza porwała psychologia barw. To widać również w pracach Joanny Wac, której tematem wystawy są stany skupienia – ciecz, gaz, ciało stałe. Artystka w swoich obrazach przechodzi z jednego stanu w kolejny. Obrazy spokojne, a jednocześnie pełne emocji, których przecież głównym źródłem są wszelkie bodźce odbierane przez nasze zmysły: ciepło słońca, powiew wiatru, dźwięk muzyki, dotknięcie czegoś. Malowane w zimnych, pastelowych kolorach. Widz na pewno nie przejdzie obojętny obok nich.
Podobnie jak u artystów szkoły nowojorskiej także u niej barwa oraz próba wzbudzenia uczuć odgrywa najważniejszą rolę. Warto było zobaczyć tą wystawę, po pierwsze ze względu na samo miejsce gdzie była zrobiona, zniszczony bunkier, który tylko mocniej ukazywał obrazy i pozwalał na poczucie samych stanów skupienia. Dobrze, że mamy również takich artystów na polskim rynku sztuki.
Joanna Wac, "Stany skupienia"
Galeria Biała,
11 lutego - 4 marca 2011
Miejsce sztuki jest na ulicy*
_____
Alicja Burek
Wraz z początkiem kalendarzowej wiosny na jednej z ulic niemieckiego miasta Dűsseldorf, na drzewach zamiast liści pojawiły się gitary. Czyżby to była wpadka Matki Natury? A może nowa odmiana drzewa? Okazuje się, że sprawcą zamieszania jest niejaki Ökkes Yildirim, który w ten niecodzienny sposób postanowił uczcić nadejście (jakże przez wielu wyczekiwanej) wiosny. Na drzewach zawisło 200 gitar.
W ten oto sposób szara i wciąż jeszcze ospała po zimie uliczka, zamieniła się w uroczą, pozytywnie nastrajającą przestrzeń. Monotonia i nijakość wyparowały. Miejsce nabrało charakteru i wyrazistości.
Nie odkryję Ameryki stwierdzając, że sztuka publiczna (czy też jak wolą inni - sztuka w przestrzeni miejskiej) jest świetnym sposobem na rewitalizację miejsc zaniedbanych, marginalizowanych, miejsc bez wyrazu i bez znaczenia. Nie da się ukryć, że Lublin (miasto, w którym od lat kilku żyję, i na którym coraz bardziej mi zależy) nie narzeka na brak takich miejsc. Sporo w nim niezagospodarowanej, leżącej odłogiem przestrzeni. Lubelska tkanka miejska aż się prosi o różnego rodzaju interwencje artystyczne.
Mamy festiwal sztuki w przestrzeni miejskiej Open City. Festiwal, w trakcie którego miasto zamienia się w jedną wielką galerię pod gołym niebem.
Mamy Podwórko sztuki przy Galerii Białej, dzięki któremu tereny niegdyś należące do Domu Dziecka - mocno zdegradowane upływem czasu - znów tętnią życiem.
Cała władza w ręce artystów!?
Może to jest jakiś pomysł na Lublin?
*hasło ubiegłorocznej edycji festiwalu Open City, które pojawiło się na lubelskim deptaku i chodnikach
Fotografie pochodzą z artykułu Interwencja na Flügelstrasse (magazyn subkulturalny Vierwändekunst)
Alicja Burek
Wraz z początkiem kalendarzowej wiosny na jednej z ulic niemieckiego miasta Dűsseldorf, na drzewach zamiast liści pojawiły się gitary. Czyżby to była wpadka Matki Natury? A może nowa odmiana drzewa? Okazuje się, że sprawcą zamieszania jest niejaki Ökkes Yildirim, który w ten niecodzienny sposób postanowił uczcić nadejście (jakże przez wielu wyczekiwanej) wiosny. Na drzewach zawisło 200 gitar.
W ten oto sposób szara i wciąż jeszcze ospała po zimie uliczka, zamieniła się w uroczą, pozytywnie nastrajającą przestrzeń. Monotonia i nijakość wyparowały. Miejsce nabrało charakteru i wyrazistości.
Nie odkryję Ameryki stwierdzając, że sztuka publiczna (czy też jak wolą inni - sztuka w przestrzeni miejskiej) jest świetnym sposobem na rewitalizację miejsc zaniedbanych, marginalizowanych, miejsc bez wyrazu i bez znaczenia. Nie da się ukryć, że Lublin (miasto, w którym od lat kilku żyję, i na którym coraz bardziej mi zależy) nie narzeka na brak takich miejsc. Sporo w nim niezagospodarowanej, leżącej odłogiem przestrzeni. Lubelska tkanka miejska aż się prosi o różnego rodzaju interwencje artystyczne.
Mamy festiwal sztuki w przestrzeni miejskiej Open City. Festiwal, w trakcie którego miasto zamienia się w jedną wielką galerię pod gołym niebem.
Mamy Podwórko sztuki przy Galerii Białej, dzięki któremu tereny niegdyś należące do Domu Dziecka - mocno zdegradowane upływem czasu - znów tętnią życiem.
Cała władza w ręce artystów!?
Może to jest jakiś pomysł na Lublin?
*hasło ubiegłorocznej edycji festiwalu Open City, które pojawiło się na lubelskim deptaku i chodnikach
Fotografie pochodzą z artykułu Interwencja na Flügelstrasse (magazyn subkulturalny Vierwändekunst)
Bajka masajska. Wystawa w Gardzienicach
______
Patrycja Małek
Na słowa „Czarna Afryka”, przed oczami rysuje mi się obraz ususzonej ziemi, nieurodzajnej, wręcz brązowej. Widzę ludzi mieszkających w lepionych chatach, schorowanych, umierających. Widzę AIDS, biedę, wojny, brak wody, zacofanie. Gdzie jest cywilizacja - pytam. Taki obraz Czarnego Lądu coraz częściej ukazują media. To zbiórki żywności „na Afrykę”, to na budowanie studni w Sudanie, a to na szczepionki dla mieszkańców Kenii… W kilku słowach; brud, smród i ubóstwo. Czy jednak aby na pewno Afryka jest w tak kiepskiej kondycji?
Mimo, że nigdy nie odwiedziłam Czarnej Afryki, z wielu przekazów wiem, że to kontynent bogaty kulturowo i jednocześnie bardzo zróżnicowany. Mówi się nawet, że gdy do Afryki wkroczyli biali ludzie, zachwiano tamtejszą kulturę, chcąc przynieść jej trochę cywilizacji i łudząc lepszym życiem w Europie czy w Nowym Świecie. Biały człowiek niszczył tę kulturę i będzie robił to nadal, póki chciwy jest na materialne bogactwa tegoż kontynentu i póki może stale wzbogacać się, jego kosztem.
Są jednak miejsca dzikie, nieskażone cywilizacją. W takie miejsce zabiera nas lubelska galeria Gardzienice, prezentując wystawę Macieja Cieślika Bajka masajska. Podróż inicjacyjna. Jest to nie tylko prawie czterdzieści artystycznych fotografii, okraszonych bajką z przesłaniem. Kryje się za tym głębsza historia, której widz ma być uczestnikiem, być może nawet współtwórcą? Rzuciła mi się w oczy trójpłaszczyznowość wystawy; widzimy podróż młodego Kenijczyka, jednocześnie czytając o niej i uczestnicząc w niej, gdyż zwiedzanie galerii wymaga przemieszczania się. Trzy płaszczyzny korespondują ze sobą, jednak niekoniecznie ściśle do siebie przylegają. Równie dobrze można byłoby je podzielić i każda z nich miałaby odrębną wartość. Autor wplata w Afrykę magię, abstrahuje od biedy i chorób. Sięga do pokładów wrażliwości widza, odwołując się do takich uczuć jak lęk, poczucie straty, czy okazanie słabości, których doświadczają ludzie na całym globie. Jednocześnie jest to podróż od dzieciństwa do dojrzałości, wpisująca się w tło wybranych tradycji Czarnego Lądu.
Z jednej strony dość łatwo odczytać sens wystawy. Dużą wartość artystyczną mają bardzo plastyczne fotografie, czytelny jest motyw podróży i rytuału przejścia. Z drugiej strony, jest w tym coś tajemniczego, jakieś niedopowiedzenie, małe oszustwo, które może wywołać zwątpienie w wartość dokumentacyjną wystawy. Widz nie czuje się w pełni uczestnikiem podróży chłopca, jest raczej tylko trzecią płaszczyzną, kimś zbyt odległym, prawie niewiarygodnym.
Bajka, która towarzyszy fotografiom, jest autentycznym przekazem słownym opowieści afrykańskich. To na podstawie bajek buduje się pierwszy system wartości, klaruje się rozróżnienie dobra od zła. Sam Adam Mickiewicz pisał, że „świat ten jest czysta bajka! – Zgoda, przyjacielu. Lecz każda bajka ma sens moralny na celu”. I pomimo tego, że bajka masajska jest dość prosta fabularnie, ma wyraźny morał i jest częścią tamtejszej kultury, której piękno uwieczniono na fotografiach.
Jeżeli tylko jesteśmy w stanie przymknąć oko na pewnego rodzaju uproszczenia, złagodzenia i upiększenia, wystawa Macieja Cieślika ma szansę trafić w nasze gusta, a być może i zapaść w pamięć na dłużej. W takim razie… obierzmy kierunek: Galeria Gardzienice!
Patrycja Małek
Na słowa „Czarna Afryka”, przed oczami rysuje mi się obraz ususzonej ziemi, nieurodzajnej, wręcz brązowej. Widzę ludzi mieszkających w lepionych chatach, schorowanych, umierających. Widzę AIDS, biedę, wojny, brak wody, zacofanie. Gdzie jest cywilizacja - pytam. Taki obraz Czarnego Lądu coraz częściej ukazują media. To zbiórki żywności „na Afrykę”, to na budowanie studni w Sudanie, a to na szczepionki dla mieszkańców Kenii… W kilku słowach; brud, smród i ubóstwo. Czy jednak aby na pewno Afryka jest w tak kiepskiej kondycji?
Mimo, że nigdy nie odwiedziłam Czarnej Afryki, z wielu przekazów wiem, że to kontynent bogaty kulturowo i jednocześnie bardzo zróżnicowany. Mówi się nawet, że gdy do Afryki wkroczyli biali ludzie, zachwiano tamtejszą kulturę, chcąc przynieść jej trochę cywilizacji i łudząc lepszym życiem w Europie czy w Nowym Świecie. Biały człowiek niszczył tę kulturę i będzie robił to nadal, póki chciwy jest na materialne bogactwa tegoż kontynentu i póki może stale wzbogacać się, jego kosztem.
Są jednak miejsca dzikie, nieskażone cywilizacją. W takie miejsce zabiera nas lubelska galeria Gardzienice, prezentując wystawę Macieja Cieślika Bajka masajska. Podróż inicjacyjna. Jest to nie tylko prawie czterdzieści artystycznych fotografii, okraszonych bajką z przesłaniem. Kryje się za tym głębsza historia, której widz ma być uczestnikiem, być może nawet współtwórcą? Rzuciła mi się w oczy trójpłaszczyznowość wystawy; widzimy podróż młodego Kenijczyka, jednocześnie czytając o niej i uczestnicząc w niej, gdyż zwiedzanie galerii wymaga przemieszczania się. Trzy płaszczyzny korespondują ze sobą, jednak niekoniecznie ściśle do siebie przylegają. Równie dobrze można byłoby je podzielić i każda z nich miałaby odrębną wartość. Autor wplata w Afrykę magię, abstrahuje od biedy i chorób. Sięga do pokładów wrażliwości widza, odwołując się do takich uczuć jak lęk, poczucie straty, czy okazanie słabości, których doświadczają ludzie na całym globie. Jednocześnie jest to podróż od dzieciństwa do dojrzałości, wpisująca się w tło wybranych tradycji Czarnego Lądu.
Z jednej strony dość łatwo odczytać sens wystawy. Dużą wartość artystyczną mają bardzo plastyczne fotografie, czytelny jest motyw podróży i rytuału przejścia. Z drugiej strony, jest w tym coś tajemniczego, jakieś niedopowiedzenie, małe oszustwo, które może wywołać zwątpienie w wartość dokumentacyjną wystawy. Widz nie czuje się w pełni uczestnikiem podróży chłopca, jest raczej tylko trzecią płaszczyzną, kimś zbyt odległym, prawie niewiarygodnym.
Bajka, która towarzyszy fotografiom, jest autentycznym przekazem słownym opowieści afrykańskich. To na podstawie bajek buduje się pierwszy system wartości, klaruje się rozróżnienie dobra od zła. Sam Adam Mickiewicz pisał, że „świat ten jest czysta bajka! – Zgoda, przyjacielu. Lecz każda bajka ma sens moralny na celu”. I pomimo tego, że bajka masajska jest dość prosta fabularnie, ma wyraźny morał i jest częścią tamtejszej kultury, której piękno uwieczniono na fotografiach.
Jeżeli tylko jesteśmy w stanie przymknąć oko na pewnego rodzaju uproszczenia, złagodzenia i upiększenia, wystawa Macieja Cieślika ma szansę trafić w nasze gusta, a być może i zapaść w pamięć na dłużej. W takim razie… obierzmy kierunek: Galeria Gardzienice!
Subskrybuj:
Posty (Atom)