Zdejmij buty, zamknij oczy i patrz
____
Liliana Kozak
Idąc po schodkach w dół z towarzyszącym stukotem kopyt do niewielkiego pomieszczenia zaaranżowanego przez Igę Gosiewską, trafiamy do przestrzeni ze srebrną, miękką podłogą. Aby przekroczyć próg lat, trzeba zdjąć buty, w dziecięcej przestrzeni kołyszą się srebrne bieguny, gdzieś za nami parska bujany konik, aby się z nim udać stepem, kłusem, galopem...
Zamazują się granice szwów, łączenia wspomnień, ile jest nas w nawiązanych wokół siebie połączeniach. Strzępy zlewają się w całość, może to być ucieczką z klaustrofobii małego pomieszczenia chłodnego srebra i bieli, ale też i ucieczką do wnętrza, albo próbą jego ocalenia, gdzie bieguny, niczym szale wagi mają do wyrażenia jakiś osąd. Dusza lekka jak piórko, kołacze się w małej salce … nie tak szybko, jeszcze czas… w tym- tutaj, w kalejdoskopie parametrów, najbliżej i najdalej mam do siebie. Gdzieś się spotykają linie biegunów, ten punkt na środku- środek duszy- spokojny, mimo wstrząsów… gdy zauważam, kopyta odrywają się od gruntu… Drży srebrna podłoga pod naszymi nogami, kołyszą się bieguny, czy dotrzemy do biegunów własnych granic? Niektóre wspomnienia trzeba ścigać galopem, umykają. To miejsce pozwala rozwinąć szybkość, łapać za końce ogony metafor. Młodymi oczami zgubić schematy, na biegunach siebie popatrzeć poza horyzont zdarzeń w miejscu bez przestrzeni, w chwili, gdzie grawitacja zawiesza czas. Nie ma czasu, jest kołysanie, zacisze, w kołysce człowieczeństwa, można coś zobaczyć pod innym kątem. Z butami zostawić coś za sobą, wejść w nie kimś innym, jeśli się zapragnie…
Gdy umysł dostroi się do miękkiego gruntu myśli, możemy zamknąć oczy, a tam zobaczymy zarysy nowych światów Oleksieya Khoroshki. Impresjonistyczne pociągnięcia pędzlem światła hipnotyzują jak kołysanka. Zapadamy się, kolejne poziomy, głębiej i głębiej, do wrażeń najsłabiej rejestrowalnych, umykających jak bezkształty uchwycone kątem oka. Ten obraz wciąż tam majaczy, nie pozwala się sprecyzować, nie pozwala się określić, zaszufladkować, zawrzeć w schematy i uśmiercić wygodnym określeniem. Z miejsca pierwszych zabaw do ciepłej przestrzeni, gdzie jeszcze nie otwarliśmy oczu, stamtąd w srebrny bezmiar i jeszcze dalej, z miejsca do miejsca, z bieguna do bieguna, patrzę…
To, co nieuchwytne, pokazuje więcej, mnogość nie dookreśleń. Smużki odbić tańczą na łukach sekundy, aby rozpłynąć się w płynnej barwie. Na chwilę mocniejsze brzmienie pojawia się, -to, ta strona rzeczywistości, wyrywa się z dźwięku, jasne światło, nagle otwarte oczy widzą białą ścianę. Trzeba je zamknąć, szemrzący strumyk zmarszczy, wyżłobi lustro wody, zaczną pląsać, przekomarzać się światełka, przeszkadzać, rozmawiać z cieniami naszych myśli, kiedy asortyment słów dawno już się skończył wrażenia nabierają mocy…
Ile pamiętasz?
______Michał Czyż
Szóstego marca w Galerii Labirynt zakończyła się trwająca od siedemnastego lutego pierwsza indywidualna wystawa Igi Gosiewskiej pt. ZDEJMBUTY. Na instalację składają się nagrania audio oraz miękka podłoga w małym pomieszczeniu, na której umieszczono element – właśnie czego? – kołyski, bujanego fotela, czy też konia na biegunach?
W pierwszej kolejności można by się spodziewać prostego przeniesienia perspektywy z postrzegania „dojrzałego” na „dziecinne”. Z pewnością poprzez redukcję wrażeń można się tego doszukać w ZDEJMBUTY, ale owe przeniesienie to zdecydowanie nie wszystko. Po pierwsze zdejmujemy buty, czuli wchodzimy w jakąś prywatność, stajemy się gośćmi, dbamy także o to, aby po naszej wizycie nie zostało widocznych śladów, aby prywatność, do której wtargniemy, została sterylna. Buty, na których osadza się kusz zewnętrznego, brudnego świata, zostawiamy przed wejściem – "zdejmbuty".
Mogłoby się zdawać, że dzieci odbierają otaczającą ich przestrzeń jako całość, nie dokonując selekcji, nie odróżniając samych siebie, swojego „ja” od reszty. Iga Gosiewska przedstawia nam obraz zredukowany do kilku wrażeń. Jakby pokazując nam jedną z wielu możliwości skupienia się, spojrzenia jedynie na pewną stronę rzeczywistości. Skąd w ogóle wiadomo, że chodzi o dzieci – dzieciństwo? Otóż towarzyszą nam nieustannie odgłosy gaworzenia małego dziecka, które najpewniej nie potrafi jeszcze mówić. Co jakiś czas daje się usłyszeć obecność kogoś jeszcze, jakby rodzica, który gdzieś obok przechodzi. Dziecko robi wrażenie zajętego, skupionego na jakiejś zabawie, ciągle czymś szura. Przestrzeń (oczywiście oprócz białej ściany i sufitu) jest jednokolorowa, zaś bose stopy zapadają się w miękkim podłożu. Jedynym pozostałym elementem są płozy/bieguny, w tym samym kolorze co i podłoga.
Jeśli miałoby to być proste przeniesienie perspektywy z „tej, tu teraz” do „tam, wtedy” praca skupiałaby się na tym, jak niewielki element rzeczywistości mógł zawładnąć wyobraźnia dziecka, pochłonąć go. Przebija się tu jednak po chwili coś istotniejszego i chyba właściwy zamiar Igi Gosiewskiej. Jak wiele konkretów nam zostało z dzieciństwa? Jak wiele pamiętamy? Wrażenia, uczucia, kilka obrazów, przedmiotów? Co teraz wiemy o swoim dzieciństwie, jak wiele w porównaniu tym, co mogliśmy postrzegać wtedy? Czy nie są to przypadkiem resztki, marne pozostałości, odrobina konkretów, albo może szczątki niejasnych wrażeń wokół których możemy nadbudować ogromny obraz?
"Zdejmbuty", wejdź do małego, klaustrofobicznego miejsca, które może przytłaczać swoim ograniczeniem. Jak tu skromnie, minimalistycznie? Buty, wraz z wieloma sprawami zostawiłeś przed wejściem, jesteś „gościem”. Dotknij miękkości, poskacz po niej, pomyśl o koniu na biegunach, a może o bujanym fotelu…ile jeszcze pamiętasz?
Tak Bukowski opisał jedne z swoich najwcześniejszych wspomnień:
Pierwsze co pamiętam, to że siedzę pod czymś, pod spodem. Był to stół, widziałem stołową nogę, nogi kilku osób i kawałek zwisającej serwety. Pod stołem było ciemno, fajnie się tam siedziało. (…) Słońce padało na dywan i na nogi tych paru osób. Podobało mi się, że tak świeci. Ludzkie nogi mnie nie ciekawiły – ciekawiła mnie zwisająca serweta, noga stołowa, słońce.*
* Charles Bukowski, Z Szynką Raz!, Noir sur Blanc, Warszawa 2002, s. 9
Dialogi tożsamości
Wokół duszy i ciała. O wykładzie dr Tomasza Kitlińskiego Filozofia sztuki współczesnej: ciało i co (kto?) jeszcze w Galerii Labirynt
______
Liliana Kozak
Na początku wykładu Filozofia sztuki współczesnej: ciało i co (kto?) jeszcze Tomasz Kitliński zaprosił do refleksji nad istotą ciała w sztuce współczesnej. Jako pierwszą zaprezentował pracę Helen Chadwick Self-portrait. Artystka należała do Young British Artist, grupy brytyjskich artystów współczesnych działających w latach 90. XX w., zmarła w wieku 44 lat na chorobę serca. Autoportret jest zdjęciem dłoni autorki, która trzyma w rękach mózg. Gest ten przywodzi na myśli opiekuńczość, miłość wobec trzymanego obiektu. Owalny kształt oznacza żałobę. Robiąc to zdjęcie Chadwick miała już ręce zniszczone chorobą. Oglądając je ma się nieodparte wrażenie jakby po raz ostatni dotykała swojej obecności w tym świecie, spoglądając na człowieczeństwo z góry – z pewnego dystansu, a jednak czule. Pofalowana tkanina tła w cielistym kolorze nawiązuje do fałd mózgu, jak gdyby dłonie odgradzały tę część fałd, wyjętą z morza cielesności, materii, otaczały tożsamością i już niedługo miały z powrotem je upuścić. Chadwick wskazuje na dotyk w odmiennym ujęciu niż w twierdzeniu Jeana-Paula Sartre’a. Sartre każdy dotyk odczytywał jako sadomasochistyczny, czując się uwikłanym w świat zależności, gdzie każdy gest jest oznaką miejsca w hierarchii. Jednak nie wszyscy przepadli w zwierzęcej dżungli, Merleau-Ponty sprzeciwia się temu stwierdzeniu, tak jak Julia Kristeva i Hélène Cixous, które łączą dotyk z czułością i pielęgnacją. W końcu chyba jedynym, co pozwoli wydostać się z terytorialnego zacofania to stan umysłu, nazywając tworzy się stosunek do rzeczywistości. A dotyk, czy może istnieć tylko jeden jego rodzaj?
Kitliński przywołał związek ciała i duszy, mitologicznych kochanków Amora i Psyche. Oglądaliśmy wizję Gavina Hameltona, malarza neoklasycznego, przedstawienie skrzydlatego młodzieńca i nimfy. Jednak od czasów Safony, związek ten może być ukazywany przez pary tej samej płci, jak w zaprezentowanych na wykładzie fotografiach Katherine Opie, która utrwaliła pary kobiet na tle codziennego otoczenia podkreślającego bliskość, intymność związku.
Gdzie doszukać się duszy, jak nie w spojrzeniu zaprezentowanej nam twarzy z fotografii Svajone i Pauliusa Stanikas Astma face - na której widzimy chorą na astmę Svajone. Jej spojrzenie przepełnione jest świadomością, obecnością modela, gdzie czuje się dotyk czyjejś historii. Wszędzie, gdzie widzę taką twarz, jest ona dla mnie równoznaczna z definicją duszy, która wydaje mi się wyczerpująca.
Projekt World War wspomnianej litewskiej pary mieszkającej w Paryżu, ukazany na 50-tym biennale w Wenecji oscyluje wokół silnych emocji: agresji i erotyzmu, wojny i seksu. Zaczęłam się zastanawiać czy bezwzględne instynkty przetrwania, Eros i Thanatos, mogłyby ujrzeć swoje odbicie w cielesnym Amorze, nad którym ciąży widmo śmierci i erotycznej sile życia Psyche. Śmierć prowokuje erotyzm, śmiertelność gatunku warunkuje konieczność rozmnażania, śmierć tłumaczy życie, burzliwy, nierozerwalny związek Amora i Psyche.
Podczas wykładu pojawiają się słowa św. Augustyna: Cóż zaś bliższego niż ja sam i jednocześnie paradoks: Stałem się pytaniem dla samego siebie. Coś, co wydaje się nam tak bliskie, jest jednocześnie ontologicznie niepoznane. Dusza-motyl, tchnienie zostaje nazwana strukturą sensu poprzez łączenie ciała ze światem – powoduje jego mowę, odpowiada za jego reakcje, żywotność. Analizowana przez lekarzy i filozofów od najdawniejszych czasów, doszukujących się jej konkretnej lokalizacji. Późniejsze sformułowanie aparat psychiczny Freuda również nie daje się sprowadzić jedynie do ciała. Francuska filozofka i psychoanalityczka Julia Kristeva twierdzi, że dzisiejsza cywilizacja jest trawiona przez choroby duszy. Marii Janion postawiła pytanie - Czy będziemy wiedzieć, co przeżyliśmy, jeśli nie dowiemy się, czym jest dusza? Nierozłączność ciała i duszy podkreśla wyrażenie wzięte z Diderota: L’Âme au corps - dusza w ciele, które staje się przedmiotem rozważań Jeana Claire’a, francuskiego historyka sztuki i eseisty, wieloletniego dyrektora Musée Picasso w Paryżu. Ten związek można badać również obserwując człowieka jako element społeczności, mieszkańca miasta. Szymon Pietrasiewicz, lubelski animator kultury, w jednym ze swoich działań wcielił się w postać Św. Mikołaja żebrzącego w centrum handlowym, w tym geście ponoć ma się zawierać zwrócenie uwagi na odrzuconych przez społeczeństwo, ułomnych, bezdomnych. Mam mieszane uczucia, ten gest może wzbudzić obojętność, potrzebę pomocy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu upadłego mitu, Mikołaj jako symbol szczodrości tutaj przybiera odwrotne oblicze, choć cel jest szlachetny, to dla mnie to działanie raczej jest symptomem końca poezji, niż ją uosabia, wzywa do reakcji. Marzenia nierzadko rozpływają się w czarze goryczy, czy mamy prawo wypatrywać Świętych Mikołajów, co zobaczymy?
Poszukiwanie duszy w kontekście społecznym sprawia, że sztuka może okazać się gestem ratunku, jak twierdzi francuska myślicielka Hélène Cixous. Kitliński przywołał dwa hebrajskie wyrażenia -tikkun- ratunek, naprawa, odnawianie znaczeń, przekształcenie, nawet bardzo gwałtowne, dekonstrukcja - słowo, wzięte od Heideggera z Abbau, użyte przez Derridę, zostało przełożone, jako pieriestrojka, ku, podobno zadowoleniu tego ostatniego. Drugie wyrażenie- tikkun olam – to odpowiedzialność za świat, głęboka sprawiedliwość.
Są dwa różne pojęcia sztuki, sztuka myśli – według Huberta Damischa i potem Ernsta van Alphena, a według Georgesa Didi-Hubermana sztuka dotyka skóry. Autor wykładu uważa za logiczne łączenie tych dwóch spostrzeżeń. Ja jednak bliższa jestem przewadze myśli, być może reakcje zmysłów, informacje, które docierają do naszego umysłu są same w sobie poza myślą, są jedynie bodźcem. Dla mnie te bodźce są językiem myśli, myśl nie jest chyba jedynie refleksją. Ale jeżeli zmysły prowadzą wewnętrzną rozmowę, kierując naszymi ciałami szybciej od naszej woli, to jeszcze jeden dowód na to ciało i duszą nie są jednością, są nierzadko kłębkiem konfliktów człowieka-zwierzęcia, gdzie nieświadomość może zachować się niczym owo zwierzę zerwane z uwięzi. A więc świadomość, nieświadomość, a nawet nadświadomość, uczestniczą w przekazie i odbiorze sztuki, każdy aspekt artysty zawiera się w jego tworach, a nam pozostają próby domyślania się, jak głęboki dialog z nimi prowadzimy.
Tomasz Kitliński powtarza za Hannah Arendt i Julią Kristevą, iż sztuka podkreśla życie, za Freudem, iż jest sublimacją, przeciwstawia się twierdzeniu Rosalind Krauss, dla której sztuka po modernizmie to materia. Przeciwni temu są też Clement Greenberg i Michael Fried, którzy potrafią dostrzec w modernizmie kierunek w drugą stronę, ponad materię. Sztuka ma być życzliwa temu, kto jej doświadcza, podmiotowi, ma wręcz go celebrować, pielęgnować różnorodność składającą się z wielu obcości, bogactwa kultury.
Otwartość, uwznioślenie, sublimacja – rozumiem te pojęcia jako zdobycie świadomości, która pozwala realizować więcej, ukazuje drogi wyjścia, otwiera furtki. Mam nieodparte wrażenie, że coraz częściej nazywamy sztuką zjawiska rozpaczy, choroby duszy wciąż absorbujące wrażliwe umysły twórców, którzy wytwarzają skołtunione emocje, czując ulgę, nie troszcząc się o to, jak ich twory wpłyną na odbiorcę.
Bardzo chcę, aby w pojęcie sztuka było coraz bardziej wzbogacane o prace, które definiują ją, jako uwznioślenie, pchają ku rozwiązaniom, a nie ku zagubieniu, potrafią ukoić cierpienie, wyrywają z błędnego koła depresji, a więc są antagonistyczne do egoizmu, rozsmakowywania się pokrzywdzeniu i wynoszenia braku samorealizacji do rangi osiągnięcia.
Podczas wykładu Tomasz Kitliński zaprezentował twórczość Aliny Szapocznikow, artystki pochodzenia żydowskiego, która przeżyła holokaust, zmarła na raka. Pokazał jej pracę Plongée, czyli zanurzenie – z tajemniczej organicznej materii wyłania się, wynurza kobiecy biust. Artystka inspirowała się ciałem, przestawiała jego fragmenty często będące odlewem z własnych części ciała, chcąc tym samym utrwalić jego żywotność, wszystkie emocje z nim związane, ich źródło. Jednym z jej ostatnich cykli przed śmiercią jest Zielnik, gdzie tworzy odlewy z ciała syna, spłaszczane, odkształcane niczym botaniczne okazy na kartach Zielnika, jakby po raz ostatni chciała stworzyć pamiątkę życia przenikającego między jej rękami. Powstaje też odlew całej postaci, Piotr, ciało młodego mężczyzny wydaje się wydłużone, bardzo delikatne, kruche, jest to utrwalenie więzi matki i dziecka, tuż przed rozłąką.
Kolejną artystką, o jakiej wspomniał Kitliński była Krystiana Robb-Narbutt, która miała podobne doświadczenia wojenne. Ludzkie sylwetki z jej rysunków zastają z czasem otoczone jakby ochronnym kokonem, potem odchodzą, pozostawia otwartą przestrzeń. Rysowała też wzniesienia, góry, nawiązujące czasem do mastaby, w swoim wierszu, pisała też wiersze, wspomina krecie memento mori, kopczyk, pod którym kryje się życie.
W jej twórczości również utrwaliła się potrzeba uwieczniania przejawów życia, są to przedmioty symbolizujące więź z jej bliskimi. Tworzy Fugę pamięci, obok słów Celana: Wiem, to nieprawda, że żyliśmy. W opozycji stoją przeszklone gablotki, symbolizujące zmarłe osoby z drobnymi przedmiotami, które po nich zostały i krótkim podpisem, sugerującym, kim były, co się z nimi stało. Powstało też wiele gablotek-podarunków, dla męża artystki i jej przyjaciół. Niewielki rozmiar obiektów, elementy rękodzieła, są manifestacją kobiecości, celowym jej zaznaczeniem, zostaje przywołane porównanie do dziewczęcych sekretów. Odnajduję tu jeszcze jeden sprzeciw wobec patriarchatu wojny, kobiecość jest jego przeciwieństwem. Podarki mają być miłością życia, przeciwstawiając się okrucieństwu holokaustu, jak powiedział Paweł Leszkowicz, Fuga pamięci zastąpiła Fugę śmierci -Todesfuge.
Kolejny artysta David Wojnarowicz, nowojorski gej, doświadczył różnych kolei losu, wydostał się z nizin społecznych, z przeszłości narkomana i gigolo czerpał gorzką inspirację, krytykował etykę społeczeństwa. Zdobył uznanie, trafił do muzeów i akademii. Jednak przeszłość wyciągnęła po niego ręce, kiedy na AIDS umierał jego partner Peter Hujar. Wojnarowicz pielęgnował go do końca, utrwalił po raz ostatni jego wizerunek, tuż po śmierci Petera. Rok jego śmierci jest też rokiem ukończenia skandalizującego filmu Fire In my belly. Zasznurowane usta i mrówki wędrujące po krucyfiksie są wyrazem bezradności, niemym krzykiem zrozpaczonego, osamotnionego człowieka, nad którym wisi widmo śmierci spowodowane AIDS, chorobę wtedy ignorowaną przez społeczeństwo.
Praca pojawiła się na wystawie Hide/Seek Difference and Desire w National Portrait Gallery w Waszyngtonie, jednak została ocenzurowana przez dyrektora Martina E. Sullivana pod naciskiem głosów skrajnie konserwatywnych, które w mrówkach na krucyfiksie dopatrzyły się jedynie obrazy chrześcijaństwa (do tego w okresie świątecznym, było to w grudniu ubiegłego roku). Do zdjęcia metaforycznych mrówek z cierpiących film jak widać wszystkich nie skłania, obraza - ale tylko dla obojętności wobec życia, nadal dla wielu ma zasznurowane usta. Do dyrektora zostały wysłane listy m. in. od Pawła Leszkowicza z UAM w Poznaniu i prowadzącego wykład Tomasza Kitlińskiego. Praca Wojnarowicza szybko znalazła się w New Museum w Nowym Yorku.
Podobne sytuacje miały miejsce nie tak dawno w Polsce. Z ubiegłorocznej wystawy Ars Homo Erotica z Muzeum Narodowego w Warszawie chciano usunąć instalację Aleksandry Polisiewicz, jednak dyrektor Piotr Piotrowski nie uległ naciskom. Piss Christ, krytyczna praca Andreasa Serrano miała zawisnąć w latach 90-tych w CSW w Warszawie, jednak promieniejący złotym światłem Chrystus z przezroczystego pojemnika z moczem swoją krytyczną mocą przekroczył wówczas próg tolerancji. Jednak dla mnie owe dwa krucyfiksy mają niejednoznaczną wymowę. Mrówki odczytuję jako symbol dużo subtelniejszy, w końcu ich zadaniem jest oczyszczać, może są tutaj poniżonym i jedynym żałobnikiem. Chrystus wydaje się być odniesieniem do zmarłego Petera Hujara, może Wojnarowicz też czuję się bezradną mrówką i nie ma w tym nic zabawnego. Serrano startuje z innej pozycji, a jednak używa silniejszych argumentów, jednak powtarzanie gestu, który się krytykuje, to nie to samo, co, niewątpliwie niemodna i karkołomna próba zawieszenia światełka w tunelu, przyjemniej pokazać, że tunel jest ciemny i brudny. Złociste światło niknie pod innym kątem patrzenia…
Duet artystek performance Sędzia Główny analizuje zależności panujące w społeczeństwie, czy sadomasochizm może ulec sublimacji w formie buntu. Sędziny w trakcie performance pozwalały publiczności wydawać sobie rozkazy, poddawały się licytacji widzów, ich pokazy są często próbą wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Czy ta psychoanaliza zadziała jak pozbawione pruderii lustro, czy ujrzenie siebie poprawi kanony słuszności? A może przetrze do końca szlak pozbawiając idealistycznych złudzeń, jak wiemy utopia nam nie grozi, pozostaje niemy osąd, bezradna obserwacja własnych uwikłań. Możemy licytować się ze sobą, ile zwierzęcych instynktów można przykryć płaszczykiem ewolucji. Religie próbują podejmować tą licytację od wieków, próbując przekonać do szlachetnych założeń, czy wierni są sobie wierni? Obcość ponoć ceniona jest dziś na świecie. Tak, ceni się takich odmieńców jak Sokrates, którzy forsując swoje myśli, próbują mnogość kolorów ułożyć w tęczę, nie szarość. Tylko wciąż kolory tęczy nie podobają się wszystkim, najlepiej, jakby były troszkę zbrudzone nie do końca etyczną wolnością. Dążenia wybitnych cenione z dystansu, stawiane na piedestał, ale jakże kojące jest uczucie, że nam do niego daleko, oddając należny hołd, możemy odejść swoją drogą.
Podczas wykładu słyszymy interpretację Marcela Prousta: Gej, heteryk, czy lesbijka? - Elżbiety Bojanowskiej, lubelskiej aktorki, nagranie pochodzi z trzech miesięcy przed jej śmiercią w 2001 roku. Słyszymy rozmowę między częściami siebie, wypowiadane są refleksje na temat inności wewnętrznych, o ich istotności i pielęgnacji, nieustannej interpretacji przelewającej się szali Alberta z wewnętrzną Albertyną, hierarchię tych osobowości, wewnętrzną zazdrość o tymczasowo odpychaną, kuszącą część wnętrza, raz jedną, raz drugą. Centrum i peryferia jaźni, wyrzuty, tutaj hamletowskie pytanie ma swoją cichą odpowiedź- być jednym z nich, lub nie być… tylko, którym z nich? Którego stada zasilić szeregi, by być jak najbliżej siebie i nie zostać pożartym w objęciach Sodomy i Gomory?
Jest to rozważanie o biseksualności. Tekst został uznany przez Roberta Kulpę w "Ha!arcie" za narrację queer. Chociaż osobiście najbardziej podoba mi się określenie płynnych tożsamości Marcela Prousta. Albert i Albertyna mogą mieć nieskończoną ilość odmian, a każda z nich staje się jednym z aspektów życia, którymi trzeba żonglować, aby wskoczyć na kolejny szczebel drabiny przetrwania. Problematyka bycia odmieńcem dotyka w pewnym momencie, mniej lub bardziej, każdego, gdy znajdzie w sobie coś, co wyznacza jego oryginalność.
W podsumowaniu Kitliński podkreślił znaczenie sztuki jako przeżywanego doświadczenia, między-podmiotowego człowieczeństwa, jego wszystkich możliwych stanów świadomości. Różnorodność gramatyk, płeć kulturowa stają się w sztuce łączne, stanowią broń przeciwko wykluczeniom. Zamiast ksenofobii - filoksenia, zwracanie, a nie odbieranie człowieczeństwa, aby powiększać wewnętrzną przestrzeń.
Zostają przywołane słowa Hélène Cixous, czującej, że Rembrandtowi udało się namalować niewidoczne, głos – wewnętrzne słowo Anioł. Córka Cixous, Anne - Emmanuelle Berger mówi: Ja-to inna, słowami Artura Rimbauda: Ja-to ktoś inny.
Ile i które, z wewnętrznych spojrzeń mogą odpowiedzieć, czym, kim jest dusza, czy jesteśmy kimś, czy czymś, zajmując miejsce w społeczeństwie? Czy zamiast wykluczać i hierarchizować, nie lepiej łączyć? To, co czynimy na zewnątrz stanowi nasze wnętrze, nie wykluczajmy żadnego elementu siebie, to mój osobisty apel – spróbujmy wykroczyć poza definiowalność, poza schematy, jak najdalej, stając się szczerą pełnią siebie.
Kobiety na traktory!
______Karolina Koziura
17 stycznia w Galerii Białej odbyło się kolejne spotkanie z cyklu Wieża Bab L. Tym razem poświęcone pracy Ewy Toniak Olbrzymki. Kobiety i socrealizm. Niestety mimo zapowiedzi na spotkanie nie dotarł jej główny gość, Ewa Toniak. Jednak organizatorzy, w tym wypadku Galeria Biała poradzili sobie z tą niefortunną sytuacją i z pewnością spotkanie można uznać za udane. Ożywiona dyskusja zarówno wśród uczestników spotkania, jak i zgromadzonej publiczności potwierdza tezę, że problematyka reprezentacji kobiet w socrealizmie oraz we współczesnej kulturze i sztuce jest nadal kontrowersyjnym tematem.
Podstawowym pytaniem, jakie musimy sobie zadać jest to, kim są tytułowe Olbrzymki? Kim były kobiety w socjalizmie i w jaki sposób je przedstawiano? Zasadniczym w tej kwestii wydaje się podział na sferę publiczną i prywatną. Socjalizm doprowadził do pozornej emancypacji kobiet w pierwszej ze sfer: Kobiety na traktory! - brzmiało jedno z głównych haseł propagandy PRL. Od tej pory kobieta to głównie robotnica, która wykonuje swoją pracę na równych zasadach jak mężczyźni. Czy aby na pewno? Obecność kobiet w sferze publicznej została znakomicie uchwycona w pracy Kobzdeja: Ceglarki, które szczegółowo omówili uczestnicy panelu. Na obrazie widoczne są trzy kobiety. Jedna z nich siedzi z opuszczonymi rękoma i przygląda się dwóm pozostałym, które rozmawiają ze sobą nieopodal. Obraz jest wyrazem bierności kobiet, ich niezaangażowania w pracę. Zupełnie inaczej przedstawieni są z kolei mężczyźni na innej pracy artysty: Podaj cegłę. Tutaj widoczna jest aktywność, siła i zaangażowanie mężczyzn w wykonywaną czynność.
Kobieta w sferze publicznej to ta zawsze Inna. Jest aseksualna i ma cechy fizjologiczne typowo męskie. To jest szczególnie widoczne nie tylko w rzeźbach kobiet „budujących socjalizm”, ale również w plakatach propagandowych z tego okresu. Kobiety mają na sobie za duże ubrania przypominające męskie kombinezony. Ich erotyzm jest tu cechą wysoce niepożądaną, szczelnie zamaskowaną. Zupełnie inaczej prezentuje się kobiety w sferze prywatnej. W magazynie Moda i życie widzimy młodą kobietę ubraną w sukienkę i szpilki, która…zmywa naczynia. Magdalena Dąbrowska określiła celnym słowem tą „schizofrenię” kobiet w socjalizmie mianem metafory „kilofa i woalki”.
O niewspółmierności światów mężczyzn i kobiet, zdaniem prowadzących świadczy również prace Kozyry z cyklu Łaźnia żeńska i Łaźnia męska. W socjalizmie głoszono pozorne otwarcie bram dla kobiet do świata męskiego (choćby w sferze zawodowej), jednak zawsze były one tylko dodatkiem doń. Kobieta w sferze publicznej została stworzona na wzór mężczyzny, to była „kobieta tynkarz” – a nie tynkarka.
Dyskusję zakończyła refleksja nad współczesnym stanem sztuki krytycznej i rozprawa z dorobkiem socrealizmu. Zdaniem nieobecnej Toniak zarówno w przypadku pierwszego, jak i drugiego zagadnienia dopóki nie wkroczymy na tory reinterpretacji sztuki i kultury socjalizmu oraz nie spojrzymy na te zagadnienia z dzisiejszej perspektywy nie będziemy w stanie nic zmienić zarówno w sztuce, kulturze jak i tytułowym postrzeganiu ról kobiet w naszej społeczno-kulturowej rzeczywistości.
A do lektury „Olbrzymek…” serdecznie zapraszam.
Młodociana Biblia Pauperum
______Michał Czyż
Nowy rok w restauracji InRed zainaugurowała wystawa Siedem Grzechów Głównych, której autorem jest siedemnastoletni Michał Przychodzeń. Na wystawie możemy zobaczyć melanż rysunku architektonicznego ze swobodniejszymi, niekonwencjonalnymi odchyleniami oraz fotografię z dołączonymi wierszami autorstwa wyżej wymienionego młodego artysty.
Cechą charakterystyczną wystawy (oprócz relatywnie szerokiego zakresu technik) jest jej zmienność. Po wernisażu wystawa zmienia się, żyje. Co jakiś czas Michał Przychodzeń dodaje jej jakiś nowy element: fotografię lub wiersz. Nowe odsłony Siedmiu Grzechów Głównych nie są rewolucyjne, ale uzupełniające, odświeżające – co wygląda na bardzo interesujący pomysł.
Jeśli chodzi o prace - biorąc pod uwagę wiek, bardzo dobry warsztat. Nie znam się na rysunku architektonicznym, ale prace robią wrażenie swoją precyzją oraz monumentalnością. W pierwszej sali wisi szereg fotografii okraszonych wierszami. Zdjęcia przedstawiają bardzo dosłowne odniesienia do popkultury, poezja – choć refleksyjna, może nawet lekko ironiczna – to jednak wprost młodzieńczo buntownicza, zdradzająca spotkanie wrażliwego, dojrzewającego człowieka z brutalną rzeczywistością i świadomością dziejów. Druga sala – moim zdaniem o wiele bardziej zajmująca – wypełniona została rysunkami. Sposób przedstawienia może mgliście przypominać prace Zdzisława Beksińskiego; klimat wyobcowania, surowość rysunku architektonicznego. Prace mają dość prosty, antykonsumpcyjny, antypolityczny przekaz. Da się w nich wyczuć, czy może raczej wprost zobaczyć, refleksję nad totalitaryzmem XX wieku oraz zagrożeniami wieku XXI. Nie będę dyskutował o słuszności poglądów czy o właściwym rozpoznaniu politycznych problemów, ale motywy antykonsumpcyjne, choć mało oryginalne (np. geld macht frei, w swoją drogą całkiem interesującym i stosunkowo „ostrym” rysunku) jednak dorzucają kolejny kamyczek do ogromnej sterty krytycznego wobec sposobu życia w neoliberalnych społeczeństwach gruzu.
Czy sztuka wprost antysystemowa, wprost buntownicza, ma swoje miejsce w lokalu zwącym się Atelier Smaku? Jeśli brać przesłanie tej sztuki na poważnie to oczywiście, że NIE. Tak samo jak mogłoby się wydawać rażące przesiadywanie Michaiła Bakunina w snobistycznej kawiarence. Ewentualnej edukacji antykonsympcyjnej nie spodziewałbym się – sztuka tego rodzaju już nie razi, nie pobudza, sama stała się częścią popkultury, w tej dziedzinie skuteczność przynoszą świadectwa (Freeganie?). Jakiż jest więc tutaj sens? Otóż powróćmy do wieku Michała oraz polityki lokalu: dawać szanse młodym i utalentowanym. Pierwsze wystawy, pierwsze wrażenia, wczesna inicjacja (jeśli niezwulgaryzowana i racjonalna) daje szanse na zebranie wyższego doświadczenia oraz nabycia szybciej nowych umiejętności. Ponoć młodzież musi przejść przez fazę naiwnego buntu; wystawę z tej kategorii Michał Przychodzeń może uznać za udanie odbębnioną.
Od nie do tak. Refleksje z wystawy Ewy Zarzyckiej
_____
Liliana Kozak
Wchodząc do galerii zobaczyłam stolik, dwa globusy – jeden na drugim – ten na dole z mapą kontynentów i oceanów, ten nad nim, czysty, biały, który jawił się niczym niezbadany świat ducha. Do podobnej konkluzji można dojść spoglądając na biurko nieopodal. Przypomina ono w pełni wyekwipowane miejsce pracy artysty-myśliciela, pełne narzędzi i zapisków. Za biurkiem również znajduje się biały globus - czy jest swoistą muzą, motywem do inspiracji? Może obrazem tego, co niewidoczne, a na co spogląda przy biurku twórca, co próbuje przełożyć na język sztuki, tak aby ten globus, tajemniczy obszar był widoczny dla wszystkich. Tak czy inaczej to dla mnie piękna metafora niezliczonej ilości wolnej przestrzeni, gdzie jedynym ograniczeniem jest siła umysłu. Jak wiele da się odkryć, stworzyć, pokazać sobie i innym. Ile tego co nazywamy obszarem sztuki, wiedzy, wciąż umyka zaklasyfikowaniu, niepokoi podświadomość nie dając się określić świadomości. Jak ogromne terytoria są do zdobycia, czy są dalej niż odległe gwiazdy? Czasem może być trudniej otworzyć umysł na nowe ścieżki niż zbudować statek kosmiczny…
W swych tekstach i wideo prezentacjach Zarzycka wielokrotnie próbuje wyjaśniać pewne zjawiska, poszukuje miejsca jak najmniej określonego. Poprzez to niedookreślenie to miejsce wydaje się szczególnie przynależeć do nowych, niezdobytych do tej pory lądów. Twórca wydaje się wtedy rodzajem podróżnika, zdobywcy nieuchwytnych obszarów sztuki. Jak je unaocznić?
Ewa Zarzycka pokazuje nam swój alfabet. Podczas performance ukazuje nam literę „o” z wielorakich materii, alfabet materii jest znacznie bardziej złożony niż pismo. Obok siebie pojawiają się okręgi z różnych rodzajów ziemi, kamieni, drewna, szkła, wody… Podróże do samego siebie, każdy świat jest opowieścią. Każdy umysł to inne postrzeganie, inne parametry zmysłów, jak często o tym pamiętamy? Każdy ma inny alfabet wspomnień, wartości, każdy choć trochę posługuje się czasem jasnym jedynie dla niego językiem znaków.
W osobnej sali można było otoczyć się ręcznie pisanymi tekstami autorki, pełnymi osobistych przemyśleń, gdzie buduje dystans do życiowych doświadczeń, przyzwyczajeń. Schodząc w dół napotyka się obraz wideo, gdzie autorka wykonuje pewne gesty, próbując coś przekazać. Gesty Pani Ewy Zarzyckiej mogą budzić różne i nieco inne skojarzenia korespondujące z indywidualną paletą wspomnień i chyba o to chodzi, że zanim każdy z nas stanie się owym pniem nadmorskim jest uwikłany w zależności ludzkie.
W innej dokumentacji wideo artystka zwraca się do publiczności zgromadzonej na wystąpieniu, opowiada o swoim spacerze nad morzem, w trakcie którego zastanawiała się nad swoim miejscem wśród innych, przyglądała się otoczeniu zastanawiając się nad możliwością identyfikacji z jakimś jego fragmentem lub którąś z mijanych osób. Najbardziej bliski stał się jej wówczas wyschły pień nadmorski, zdający się tkwić niewzruszenie w swoim miejscu, wolny od zależności. Zarzycka nałożyła buty na wysokich obcasach, mówiąc, że musi utrzymać pozycję artystyczną, stwierdziła, że jest to niewygodne i zdjęła te buty, opuszczając otaczający ją krąg publiczności. Gdy jeszcze nie można być niezależną, twardą formą materii można starać się być jak najmniej uwikłanym w nienaturalne pozy, opierać się falom cudzych wpływów.
Od nie do tak, wystawa Ewy Zarzyckiej z okazji 30-lecia działalności artystycznej,
10 grudnia 1010 - 6 styczeń 1011, Galeria Labirynt w Lublinie
Liliana Kozak
Wchodząc do galerii zobaczyłam stolik, dwa globusy – jeden na drugim – ten na dole z mapą kontynentów i oceanów, ten nad nim, czysty, biały, który jawił się niczym niezbadany świat ducha. Do podobnej konkluzji można dojść spoglądając na biurko nieopodal. Przypomina ono w pełni wyekwipowane miejsce pracy artysty-myśliciela, pełne narzędzi i zapisków. Za biurkiem również znajduje się biały globus - czy jest swoistą muzą, motywem do inspiracji? Może obrazem tego, co niewidoczne, a na co spogląda przy biurku twórca, co próbuje przełożyć na język sztuki, tak aby ten globus, tajemniczy obszar był widoczny dla wszystkich. Tak czy inaczej to dla mnie piękna metafora niezliczonej ilości wolnej przestrzeni, gdzie jedynym ograniczeniem jest siła umysłu. Jak wiele da się odkryć, stworzyć, pokazać sobie i innym. Ile tego co nazywamy obszarem sztuki, wiedzy, wciąż umyka zaklasyfikowaniu, niepokoi podświadomość nie dając się określić świadomości. Jak ogromne terytoria są do zdobycia, czy są dalej niż odległe gwiazdy? Czasem może być trudniej otworzyć umysł na nowe ścieżki niż zbudować statek kosmiczny…
W swych tekstach i wideo prezentacjach Zarzycka wielokrotnie próbuje wyjaśniać pewne zjawiska, poszukuje miejsca jak najmniej określonego. Poprzez to niedookreślenie to miejsce wydaje się szczególnie przynależeć do nowych, niezdobytych do tej pory lądów. Twórca wydaje się wtedy rodzajem podróżnika, zdobywcy nieuchwytnych obszarów sztuki. Jak je unaocznić?
Ewa Zarzycka pokazuje nam swój alfabet. Podczas performance ukazuje nam literę „o” z wielorakich materii, alfabet materii jest znacznie bardziej złożony niż pismo. Obok siebie pojawiają się okręgi z różnych rodzajów ziemi, kamieni, drewna, szkła, wody… Podróże do samego siebie, każdy świat jest opowieścią. Każdy umysł to inne postrzeganie, inne parametry zmysłów, jak często o tym pamiętamy? Każdy ma inny alfabet wspomnień, wartości, każdy choć trochę posługuje się czasem jasnym jedynie dla niego językiem znaków.
W osobnej sali można było otoczyć się ręcznie pisanymi tekstami autorki, pełnymi osobistych przemyśleń, gdzie buduje dystans do życiowych doświadczeń, przyzwyczajeń. Schodząc w dół napotyka się obraz wideo, gdzie autorka wykonuje pewne gesty, próbując coś przekazać. Gesty Pani Ewy Zarzyckiej mogą budzić różne i nieco inne skojarzenia korespondujące z indywidualną paletą wspomnień i chyba o to chodzi, że zanim każdy z nas stanie się owym pniem nadmorskim jest uwikłany w zależności ludzkie.
W innej dokumentacji wideo artystka zwraca się do publiczności zgromadzonej na wystąpieniu, opowiada o swoim spacerze nad morzem, w trakcie którego zastanawiała się nad swoim miejscem wśród innych, przyglądała się otoczeniu zastanawiając się nad możliwością identyfikacji z jakimś jego fragmentem lub którąś z mijanych osób. Najbardziej bliski stał się jej wówczas wyschły pień nadmorski, zdający się tkwić niewzruszenie w swoim miejscu, wolny od zależności. Zarzycka nałożyła buty na wysokich obcasach, mówiąc, że musi utrzymać pozycję artystyczną, stwierdziła, że jest to niewygodne i zdjęła te buty, opuszczając otaczający ją krąg publiczności. Gdy jeszcze nie można być niezależną, twardą formą materii można starać się być jak najmniej uwikłanym w nienaturalne pozy, opierać się falom cudzych wpływów.
Od nie do tak, wystawa Ewy Zarzyckiej z okazji 30-lecia działalności artystycznej,
10 grudnia 1010 - 6 styczeń 1011, Galeria Labirynt w Lublinie
"I love you" nie, bo nie.
________Jol Gmur
Istota malarstwa. Istota miłości.
Tak jakby te dwa pojęcia-emocje można było położyć na wadze, jedno po prawej, drugie po lewej stronie. A pośrodku? Czy można zmierzyć i sklasyfikować sztukę i miłość w ogóle? Patrząc na pojęcia "miłość" i "malarstwo" widzę abstrakcję, mieszaninę kolorów, emocji, namiętności. Nie potrafię nazwać ich konkretnie, są trochę jak déjà vu. Jednak im dłużej myślę, tym wyraźniej widzę. Skojarzeń jest na tyle dużo, że trudno mi uwierzyć, że to wszystko jest w mojej głowie. Ilość informacji, których doświadczam codziennie, w każdym miejscu przez 24 lata mojego życia pokazuje mi całe spektrum kompilacji. Czasami mam wrażenie, że umysł to śmietnik.
Podobnie rzecz się ma gdy zaglądam do internetu. Wpisuję hasło, i co? No i wszystko, i nic. Jedno hasło – tysiąc skojarzeń, tak różnych od siebie, niepodobnych. Szukamy prawdy obiektywnej czy idziemy drogą skrótu?
Tytuł wystawy Angeliki-Marianny Milaniuk-Mitruk I love you był dla mnie punktem do zastanowienia się i zauważenia pewnych analogii pomiędzy malarstwem a miłością. Głównym założeniem artystki było wpisanie hasła „kocham Cię” do wyszukiwarki google, na podstawie których budowała pewien ogólny zarys hasła „miłość”. Odpowiedzią Angeliki oraz internetu na owe zagadnienie jest cykl ok. 17 obrazów o tematyce miłosno-erotyczno-animalistycznej zaprezentowany 17 grudnia 2010 roku w Galerii Białej, w Lublinie.
Cóż, miłość jest tematem przewijającym się w malarstwie prawdopodobnie odkąd człowiek zaczął w ogóle kochać. Temat jest na tyle kontrowersyjny, nieokrzesany i niezdefiniowany, że malarze nie przestają się z nim mierzyć, używając do tego różnych środków przekazu. Angelila Milaniuk zdecydowała się na klasyczną formę wypowiedzi, mianowicie malarstwo olejne, sztalugowe. Jedyne co mogło być odrobinę bardziej interesujące (nowatorskie?) w jej prezentacji, to okrągły, owalny kształt obrazów. Nie ukrywam, że tytuł wystawy jest już pewnego rodzaju wyzwaniem. Słowo „kocham Cię” jest zobowiązujące, więc tym samym byłam podekscytowana idąc na wernisaż.
Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam serie obrazów przedstawiające spółkujące psy, koty, małpy w sukniach ślubnych, dziecko całujące świnię i wszystko co, jest intymne między zwierzętami. Wszystko utrzymane w klimacie disco kicz i Abba w cekinach. Przechodzę dalej i patrzę wciąż na te zwierzęta, idę dalej i widzę Jezusa w neonie, dziewczynkę w masce gazowej, dziecko pokazujące fuck you. I dalej myślę. I czytam czy dobrze przeczytałam tytuł, i jest napisane I love you.
Jeśli założeniem artystki było pokazanie ironii, dwuznaczności, przewrotności pojęcia „miłość” – to ja przepraszam i wychodzę. Jajo miało być, ale za długo stało w lodówce i zgniło. Wystawa mnie nie rozbawiła, nie spowodowała rumieńców z podniecenia ani zdegustowania. Jakoś przaśnie, kolorowo, z pomysłem ale nie uwierzyłam w te miłosne labirynty malarstwa. Brakowało mi tak naprawdę spojrzenia samej artystki na temat miłości, jej odczuć, przemyśleń i punktu widzenia. Bo co mnie tak naprawdę interesuje, co sobie myśli większość społeczeństwa, co mnie obchodzi, że wrzucają do sieci ruchające się psy i podpisują „miłość”. Idąc na wystawę malarstwa DOMAGAM się pewnego poziomu idei, myśli, przekazu. Czegoś, co będzie potrafiło zaskoczyć błyskotliwością i przewrotnością, zaprezentuje mi inny punkt widzenia. Obrazki z internetu, to mogę sobie w domu pooglądać.
Jeśli Angelika próbuje zakomunikować, że dla społeczeństwa współczesnego świata „miłość” to dwa ruchające się psy, albo dziecko całujące świnię, to w tej chwili zastanawiam się „gdzie ja do cholery żyję” i dlaczego nie jestem psem? Po tytule I love you można spodziewać się czegoś naprawdę konkretnego. Rozumiem, że brokat i disco miał podkreślić jeszcze bardziej tandetę ukazanej miłości, braku wyższych wartości poza zwierzęcą seksualnością. Ale czy właśnie tym jest „miłość”?
Miłość ma wiele twarzy, podobnie jak malarstwo, którego forma nie ma początku ani końca. Doświadczenie, wiedza, intuicja budują ogólny obraz obu pojęć. Najpiękniejsze jest to, że nigdy tak naprawdę nie zdefiniujemy, nie określimy w ramy ani miłości ani malarstwa. Możemy stawiać co najwyżej pytania i szukać odpowiedzi. Szukanie też jest sztuką. Jeśli chcemy poznać rąbek prawdy powinniśmy zacząć od spoglądania w głąb siebie.
Dwubiegunowość (u cioci na imieninach oraz następny powiew młodości)
„Rozglądanie się po…” 2_______
Michał Czyż
Jako że upatrzyłem sobie odwiedzanie wystaw, które nie trafiają do pierwszej ligi zainteresowań, nie mogłem sobie oszczędzić wizyty w Galerii Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych „Przy Bramie” na dwubiegunowym wernisażu. Dwie kontrastujące ze sobą sale, w pierwszej prace młodej artystki Kingi Kucharzyk (będącej u schyłku edukacji w lubelskim plastyku), w drugiej doświadczona Pani Krystyna Puzoń. Sala pierwsza: gdzie sporą część gości stanowili młodzi ludzie, wystylizowani buntowniczo, żwawo dyskutując o pracach swojej rówieśniczki, przechodzili przez drugą salę już z mniejszym entuzjazmem (chyba, że wybierali się akurat po wino). Sala druga: klimat o uderzającym do nozdrzy zapachu naftaliny, w większości emerytowani „przyjaciele sztuk pięknych” z problemami ze słuchem (miejmy nadzieję bez problemów ze wzrokiem).
Pierwszy biegun: pierwsza indywidualna wystawa, pierwsze obrazy obnażane szerszemu odbiorcy. Do takich wydarzeń powinno się zdaje przykładać stosowną miarę, a moim zdaniem według niej prace wyglądają co najmniej obiecująco. Bardzo ciekawy portret, kilka zajmujących obrazów wycinków miast, ulic, a w szczególności jeden z nich wygląda na pracę popisową młodej artystki. Kinga Kucharzyk umieściła na ścianach galerii „Przy Bramie” interesujące parce, a biorąc pod uwagę wiek można mówić o sporym talencie jak i potencjale. Szkoda, że obrazy nie są oznaczone datami, łatwiej byłoby wyśledzić rozwój umiejętności artystki. Jedynym – na pierwszy rzut oka – mankamentem wystawy zdaje się to, iż widać po pracach, że Kinga wciąż się uczy; nie można im zarzucić, iż są niedopracowane, ale z pewnością nie mają tej pewności, która charakteryzuje drugą bohaterkę wernisażu.
Drugi biegun: doświadczona malarka Pani Puzoń, która nie jeden już obraz sprzedała i nie jeden lokalny konkurs wygrała (wystarczy wymienić pierwsze miejsce społeczności Świdnika za jeden z obrazów obecnych na wystawie). Dominują tu pejzaże oraz martwa natura. Hiperrealizm idealnie nadający się do ozdoby ścian pensjonatów bądź stołówek. Piękne śnieżne widoki, urzekająca Wisła, bzy po które wydaje się, że można by sięgnąć. Nie można artystce odmówić cierpliwości, zaangażowania, dobrego oka oraz wysokich umiejętności technicznych. Jestem przekonany, że spora grupka spośród uznanych współcześnie artystów nie miała by wystarczających umiejętności, aby wręcz z fotograficznym realizmem oddać urok widoków, tak jak Pani Krystyna Puzoń. Na szczęście, o sztuce nie decydują umiejętności rzemieślnicze, a inne względy. Owych „innych” nie zamierzam odmawiać tej doświadczonej malarce. Przyznam jednak, iż tego typu obrazy nie łechtają mnie zbyt intensywnie i skłonny jestem przyznać słuszność poglądowi o prymacie fotografii w tego typu sztuce.
Podsumowując, galeria „Przy Bramie” jest wciąż czynna i żywotna, choć może odrobinę zakurzona. Mieści się w centrum miasta, więc nie zaszkodzi wstąpić do niej będąc w pobliżu. Dwie nowe wystawy, może nie powalające, ale rekompensujące ten mały wysiłek, aby do nich trafić. Kinga Kucharzyk oraz Krystyna Puzoń, prezentują się na tyle odmiennie, że mi osobiście miło było odwiedzić te dwa bieguny.
Przepis na miłość (?) Angelika Marianna Milaniuk-Mitruk, I love you
_____Emil Dudziak
Co się stanie kiedy wpiszemy w okienko wyszukiwarki internetowej hasło: "Co to jest miłość?". Otóż wyniki, jakie ukaże nam przeglądarka będą szeregiem pojęć naukowych, opisujących zjawisko miłości przez pryzmat hormonów czy psychologii. Zostaniemy również obdarowani również garścią linków do forów i blogów, na których nastolatki przytłoczone okrucieństwem wszechświata eksponują swój ból egzystencjalny. Jednak kiedy bardziej sprecyzujemy nasze oczekiwania co do wyników i klikniemy w zakładkę "grafika", przeniesiemy się w niekończącą się wystawę obrazów kojarzonych z pojęciem "miłość" i jej pochodnymi. Będą to obrazki mniej lub bardziej adekwatne - od ujęć zakochanych par i ich czułych gestów poprzez kadry z filmów porno, aż do wyjątkowo kuriozalnych scen, na których nie będę się szczególnie koncentrował.
Angelika Marianna Milaniuk-Mitruk zainspirowana wyżej wymienionymi sposobami poszukiwań odpowiedzi na pytanie "Czym jest miłość?" stworzyła wystawę I love you. Składają się na nią obrazy olejne z komponentami takimi jak błyszczący papier, przedstawiające motywy, które przewinęły się w popkulturze na przestrzeni ostatnich lat. Już to połączenie wywołało we mnie negatywne odczucie, podobne do tego z jakim spoglądamy na chińskie zabawki dla dzieci od lat trzech, sprzedawane na miejskim targu przez Romów.
Prace ukazują sceny międzygatunkowej kopulacji zwierząt, sceny kopulacji zwierząt jako takie, urocze gesty takie jak szczypanie ptasim dziobem psa oraz pieszczoty kilkuletniego dziecka okazywane świńskiemu ryjkowi. Dwa psy zestawione ze sobą jak lustrzane odbicia. Obraz Jezusa, przywodzący na myśl sentencję Deus Es Caritas – Bóg jest miłością. W końcu mój faworyt czyli kobieta, której twarz zasłania maska gazowa a piersi koszulka ozdobiona napisem I love You. Ten manifest seksualności stanowi idealny przykład miłości, której istotą jest perwersja i pożądanie.
Przed obejrzeniem prac Milaniuk-Mitruk udzielono mi komentarza jakoby "ktoś tu próbował być na siłę kontrowersyjny, młoda autorka, prace tragiczne". Powyższa ocena jest jak najbardziej chybiona. Twórczość jaką zobaczyłem nie rzuci nas na kolana, nie zaskoczy błyskotliwością czy przenikliwością autora ale za to zmusi nas do zadania sobie pytania: "Z czym tak na prawdę kojarzy nam się miłość? Czym jest dla NAS?" Będą to przygodne fale orgazmów czy raczej cykliczne celebrowanie narodzin i wkład włożony w wychowanie potomka czy koszmar niechcianej ciąży? Erotyka i perwersja czy duchowa harmonia i nadzieja zwrócona ku niebu?
Odstręczające połączenie elementów, o którym wcześniej wspomniałem, zwraca uwagę na prozaiczność i tandetę, do jakiej często sprowadza się miłość w mediach, na ulicy. Zastanawiające, z jaką schematyczną żarliwością pary okazują sobie uczucia, opierając się właśnie na popkulturowych wzorcach. Wystawa odsłania też nawyki, z jakimi traktujemy wyższe uczucia, sprowadzając je do rangi spontanicznych przygód urozmaicających codzienność i wyuzdanych fantazji.
Każdy z nas oglądając prace Angeliki Marianny Milaniuk-Mitruk znajdzie własną definicję miłości zamkniętą w obrazie. Nieważne, czy będzie to miłość Boska czy subtelna zabawa i gra ról. Która z nich jest właściwa? Czy w ogóle można postawić takie pytanie? To powinno być pozostawione indywidualnej ocenie.
Rozglądanie się po Sztuce: powiew szkolnej młodości, powiew niekoniecznie banalny
____
Michał Czyż
Na słonecznym i niemniej zielonym Narutowicza mieści się coś oryginalnego jak na warunki lubelskie, jest to restauracja-galeria In Red. Daje ona np. możliwości prezentowania własnej twórczości młodym artystom (lub inaczej upośledzonym na rynku sztuki), przy przysłowiowym kotlecie. Restauracja jest dość nowa, działa od lata roku bieżącego (zastąpiła dawne Więzienie) i gościła na swoich ścianach łącznie już pięć wystaw.
Aktualna wystawa, piąta, jest efektem twórczości dwójki uczennic lubelskiego plastyka: Anny Kusz i Małgorzaty Poznańskiej. Prace rozwieszone na miarę możliwości w dwóch salach restauracji wkomponowują się w wystrój miejsca. Gdyby nie samotność i zamiar zerknięcia na prace, nie jestem do końca pewien czy zwróciłbym na nie uwagę – a szkoda.
Na wernisażu, pierwszym w życiu dziewczyn, dało się odczuć odrobinę napięcia i lęku przed „publicznością”, która składała się głównie ze znajomych i rówieśników autorek. W samych pracach trudno już jednak odnaleźć coś ze wstydliwości lub braku pewności siebie. Nie najpopularniejsza technika – batik, jest pierwszym pozytywem wystawy, samo jej zastosowanie zwraca uwagę, zaciekawia, choć tylko na chwilę, co jest jakby dopasowane do sytuacji, bo przecież nie mamy więcej niż kilka chwil na obiedzie z przyjaciółmi. Same dzieła, ich odbiór, powinien nas oderwać od talerza. Prace dziewcząt posiadają swój specyficzny klimat, są trochę jak zabawy młodych ludzi, ezoteryczne, wyalienowane, zapowiadające coś obiecującego w przyszłości. Na dokładne zapoznanie się z pracami zapraszam do restauracji-galerii, ale dodam, że są na wystarczającym poziomie artystycznym, aby śmiało poświęcić im odrobinę czasu. Nie wstrząsają, nie onieśmielają, nie odmieniają świata, nie wzbudzają głodu metafizycznego, ale są interesującym momentem między posiłkami lub alkoholem. Warto się przyjrzeć tym pracom, choćby z prostego powodu – wieku artystek. Anna Kusz i Małgorzata Poznańska zagrały swoimi młodym, egzaltowanym światem, na szczęście nie infantylnie, tak, że warto spojrzeć na najmłodsze pokolenie lubelskich artystów, na szansę, którą dała im Pani Barbara Wielgos organizując tą wystawę. Młode uczennice, ale na tyle dojrzałe, aby zachować oryginalność, przyniosły powiew tego co dzieje się jeszcze przed uniwersytetem, przed „wykształceniem” artystycznym, przed przeteoretyzowaniem, przyniosły powiew nieskrępowanego, czystego, młodzieńczego wyrazu.
Michał Czyż
Na słonecznym i niemniej zielonym Narutowicza mieści się coś oryginalnego jak na warunki lubelskie, jest to restauracja-galeria In Red. Daje ona np. możliwości prezentowania własnej twórczości młodym artystom (lub inaczej upośledzonym na rynku sztuki), przy przysłowiowym kotlecie. Restauracja jest dość nowa, działa od lata roku bieżącego (zastąpiła dawne Więzienie) i gościła na swoich ścianach łącznie już pięć wystaw.
Aktualna wystawa, piąta, jest efektem twórczości dwójki uczennic lubelskiego plastyka: Anny Kusz i Małgorzaty Poznańskiej. Prace rozwieszone na miarę możliwości w dwóch salach restauracji wkomponowują się w wystrój miejsca. Gdyby nie samotność i zamiar zerknięcia na prace, nie jestem do końca pewien czy zwróciłbym na nie uwagę – a szkoda.
Na wernisażu, pierwszym w życiu dziewczyn, dało się odczuć odrobinę napięcia i lęku przed „publicznością”, która składała się głównie ze znajomych i rówieśników autorek. W samych pracach trudno już jednak odnaleźć coś ze wstydliwości lub braku pewności siebie. Nie najpopularniejsza technika – batik, jest pierwszym pozytywem wystawy, samo jej zastosowanie zwraca uwagę, zaciekawia, choć tylko na chwilę, co jest jakby dopasowane do sytuacji, bo przecież nie mamy więcej niż kilka chwil na obiedzie z przyjaciółmi. Same dzieła, ich odbiór, powinien nas oderwać od talerza. Prace dziewcząt posiadają swój specyficzny klimat, są trochę jak zabawy młodych ludzi, ezoteryczne, wyalienowane, zapowiadające coś obiecującego w przyszłości. Na dokładne zapoznanie się z pracami zapraszam do restauracji-galerii, ale dodam, że są na wystarczającym poziomie artystycznym, aby śmiało poświęcić im odrobinę czasu. Nie wstrząsają, nie onieśmielają, nie odmieniają świata, nie wzbudzają głodu metafizycznego, ale są interesującym momentem między posiłkami lub alkoholem. Warto się przyjrzeć tym pracom, choćby z prostego powodu – wieku artystek. Anna Kusz i Małgorzata Poznańska zagrały swoimi młodym, egzaltowanym światem, na szczęście nie infantylnie, tak, że warto spojrzeć na najmłodsze pokolenie lubelskich artystów, na szansę, którą dała im Pani Barbara Wielgos organizując tą wystawę. Młode uczennice, ale na tyle dojrzałe, aby zachować oryginalność, przyniosły powiew tego co dzieje się jeszcze przed uniwersytetem, przed „wykształceniem” artystycznym, przed przeteoretyzowaniem, przyniosły powiew nieskrępowanego, czystego, młodzieńczego wyrazu.
W teatrze twarzy...Edmund Monsiel i jego kraina w Galerii Gardzienice
____
Karolina Koziura
Lekki półmrok, delikatne światło świec, atmosfera tajemnicy, niedopowiedzenia, ale jednocześnie czegoś podniosłego, czegoś co za chwilę ma się wydarzyć...
Przy wejściu na wystawę w galerii Gardzienice to właśnie specyficzna aura tego miejsca wyznacza naszą percepcje, nakierowuje nas na to, co za chwilę mamy zobaczyć, z czym/kim mamy mieć kontakt. Jak bardzo różni się ta przestrzeń od tych typowo wystawienniczych? Światło zazwyczaj ostre, białe ściany, tylko my i dzieło sztuki. Tutaj jesteśmy jak w teatrze – na początku prologos – chłoniemy klimat miejsca, przygotowujemy się do następnej części – w niej – tu już chyba będzie parodos wchodzimy w kontakt z dziełem. A dzieło jest dzisiaj wyjątkowe – Edmund Monsiel i kraina jego różności. Na ścianach zawieszone są małe obrazki i bijące z nich twarze, nie... miliony twarzy. Niektóre ciężko jest dostrzec. Umieszczone w różnych konfiguracjach, kształtach, spoglądamy na jedną – ale w niej odkrywamy następną i tak wydawałoby się bez końca. Artysta niezwykle prosty, w zasadzie nikomu nie znany. Rysował zwykłym ołówkiem, gdzie tylko mógł: na okładkach książek, skrawkach papieru, protokołach. Artysta ludowy, artysta nieprofesjonalny – artysta prymitywny. Ja akurat prymitywizmu tu nie widzę, nieprofesjonalizmu? Tak, bo pewnie nie skończył żadnej szkoły...nie było mu to dane. Tylko jaki profesjonalista z taką dokładnością potrafiłby narysować twarze widoczne jedynie pod lupą? Wiemy, że był spokojnym człowiekiem, sklepikarzem, doświadczonym tragizmem wojny, którą przeżył w ukryciu. Już po jego śmierci a na podstawie jego prac wykryto u niego schizofrenię. I nagle na te prace zaczynamy patrzeć inaczej, przez pryzmat jego choroby, jego doświadczenia, czy on te twarze widział? Kiedy? W jaki sposób? Czy w tych momentach tworzył? Tego się pewnie już nie dowiemy. Ale ciągle jesteśmy w tym miejscu, w tej teatralnej scenografii. Zastanawiam się, czy ona pasuje do tych prac? Prac prostych w formie, będących owocem choroby człowieka, który pewnie w innym miejscu i czasie mógłby być wielkim artystą – już nie „nieprofesjonalnym”, nie „prymitywnym”, czy jak inaczej chcielibyśmy to określić.
I tu czas na eksodus – na wyjście. Dramat był krótki, ale wstrząsający i chyba osiągnął swój punkt właściwy – przyniósł katharsis. Zastanawiam się nad samym artystą, który pewnie wejdzie w poczet moich ulubionych, zastanawiam się nad galerią...czy byłby lepszy sposób pokazania prac artysty? Chyba nie, chyba tylko Gardzienice potrafią doceniać wielkość „sztuki małej”, „sztuki źródła”, prostej formy i uczynić z niej prawdziwe widowisko.
Muzeum Sztuki Zdeponowanej czyli komisyjne palenie dzieł sztuki
____Agnieszka Cieślak
Bez wątpienia Roberta Kuśmirowskiego nazwać można artystą-iluzjonistą. Doskonały warsztat sprawia, że potrafi on zrobić wszystko, co tylko przyjdzie mu go głowy. Jego sztuka jest wehikułem umożliwiającym podróże w czasie i przestrzeni. Genialne imitacje prowokują pytania o granice realności i ludzkiego postrzegania. Kuśmirowski to demiurg, który ze strzępków przeszłości i codzienności kreuje własne światy. To Sztukmistrz z Lublina, który tym razem tworzenie odłożył na bok. Tym razem Kuśmirowski dokonuje aktu destrukcji.
Muzeum Sztuki Zdeponowanej (MSZ) w Galerii Białej nie jest zwykłym muzeum. Nie można podziwiać tam samych dzieł sztuki – dostępne są tylko ich karty inwentaryzacyjne oraz dokumentacja. Eksponaty znajdują się w specjalnych modułach wystawowych, opatrzone nazwiskiem artysty oraz tytułem. Schowane są w urnach, ponieważ zostały wcześniej przez Kuśmirowskiego spalone. Proces unicestwiania przedstawiony jest na niewielkich fotografiach. Muzeum Sztuki Zdeponowanej to cmentarzysko sztuki.
Wystawa w Białej nie ma nic z typowej dla Kuśmirowskiego atmosfery zakurzonej, tajemniczej i fascynującej przeszłości. Jest raczej sterylna i na swój muzealny sposób nudna. Nawet tutaj odkrywamy jednak mistyfikacje artysty. Metalowe szafki są w gruncie rzeczy drewniane, co demaskują ukazane przez Kuśmirowskiego etapy ich powstawania. Odwrócone do ściany sztalugi zdają się natomiast mówić, że Muzeum Sztuki Zdeponowanej więcej zakrywa niż prezentuje.
Można zastanawiać się, na ile pomysł artystycznej utylizacji jest pomysłem trafionym. Kuśmirowski tłumaczy to jako „prowadzenie usług publicznych na rzecz sztuki, polegające na uruchomieniu kompleksowego recyklingu, w zakresie likwidacji i komasowania sztuki, z prac niechcianych i nikomu niepotrzebnych”. Czy nam takie usługi są jednak potrzebne? Palenie dzieł sztuki kojarzy mi się z działaniami inkwizycji albo współczesnej cenzury. Wydaje się jednak, że Kuśmirowskiemu chodziło o coś zgoła innego. Zniszczył on prace własne oraz te zalegające u zaprzyjaźnionych artystów: Romana Ondaka, Philipa Akkermana, Rafała Bujnowskiego, Jana Gryki, Jacka Wierzchosia, R.E. Acres, Jarosława Koziary i Leona Tarasewicza. Warto zauważyć, że nie są to osoby przypadkowe, ale twórcy uznani i liczący się w środowisku artystycznym. Podobno spalone dzieła nie były już im potrzebne. Podobno przestając istnieć fizycznie, dostały szanse na zaistnienie w naszej pamięci. Może Muzeum Sztuki Zdeponowanej to swoisty pomnik sztuki efemerycznej i tej zapomnianej. A może jest tylko śmietnikiem, na który wyrzucony został nadmiar bezużytecznych już artefaktów? Kuśmirowski dotyka tutaj problemu nadprodukcji sztuki. Artyści tworzą wciąż nowe prace, dla których nie ma miejsca w galeriach ani muzeach. Może palenie tych dzieł jest swoistą prowokacją, mającą na celu skłonienie nas do refleksji nad problemami sztuki współczesnej?
Kuśmirowski nie pierwszy raz mierzy się ze swoją dotychczasową twórczością. Już ponad rok wcześniej w Bunkrze Sztuki prezentował „Masyw kolekcjonerski”, gdzie na nowo zaaranżował elementy własnych instalacji. Miało to być pożegnanie z przeszłością, a także chorobliwą niemal pasją gromadzenia niepotrzebnych przedmiotów. „Muzeum Sztuki Zdeponowanej” zdaje się być kolejną próbą odcięcia się od tego, co było. Ile jeszcze takich prób Kuśmirowski musi podjąć, aby stworzyć coś nowego? Póki co, proces zapoczątkowany pięć miesięcy wcześniej w Neapolu zamierza on kontynuować, prezentując powiększającą się kolekcję zutylizowanych dzieł w kolejnych galeriach.
Cała idea artystycznego recyklingu nie jest oczywiście traktowana przez Kuśmirowskiego śmiertelnie poważnie. Jak zwykle, puszcza on do nas oko, zdając się przypominać, że sztuka to przede wszystkim gra. Artysta prezentuje publiczności swoje magiczne sztuczki z dużą dozą ironii oraz dystansem do siebie i swojej twórczości. W kontakcie z wystawą nasuwa mi się jednak pytanie: ile w tych sztuczkach jest prawdziwej sztuki? Kuśmirowski balansuje na granicy hochsztaplerki, a jednak udaje mu się zwykle przekonać do siebie krytyków. W jakim stopniu koncept tego artystycznego przedsięwzięcia broni się w ostatecznej formie ekspozycji? Oglądając wystawę poczułam się oszukana, ale po późniejszej refleksji w Muzeum Sztuki Zdeponowanej odkryłam namysł nad ideą kolekcjonowania oraz istotą wchodzących w jej skład artefaktów. Kuśmirowski stawia pytanie o status dzieła sztuki w niezrozumianej często sztuce współczesnej, a robi to w sposób przewrotny i być może dla niektórych – niezrozumiały.
Trupi walc. Siedem Śmierci Zuzanny Janin
____Emil Dudziak
Moment śmierci, przejście pomiędzy życiem a śmiercią, ulotna chwila kryjąca w sobie tajemniczą głębię. Ciało zostaje pozbawione duszy a mięśnie wiotczeją. Nie pozostaje nic prócz pojemnika ze zwiotczałego mięsa, na który nałożona jest niema maska obleczona w siną skórę.
Praca Zuzanny Janin „Siedem Śmierci” zawiera szereg zdjęć, zamykających się wzajemnie w formie kwadratu, związanych ze sobą mrocznym tematem scen śmierci, a raczej chwili "Po". Widzimy anonimowe ciała, odwrócone tak, że nie widać twarzy. Bezimienne osoby. Trup w krzakach, przywodzący na myśl ofiarę gwałtu. Kolejny umieszczony w wannie, jedna ręka zwisająca bezwładnie. Czy to było samobójstwo? Chodnik umazany szkarłatną posoką z pękniętej czaszki, oczywiście twarzą do ziemi.
Prócz tego są jeszcze inne martwe korpusy. Wszystkie nieme, bez tożsamości, bez ruchu, statyczne. Owite całunem spokoju w scenerii dnia codziennego. Różni je jedynie sceneria, w jakiej zostały umieszczone oraz sposób w jaki uleciało z nich życie. Sposób ten pozostawiony jest naszemu domysłowi.
Zdjęcia zostały zrobione w taki sposób, że pozycja z jakiej spoglądamy stawia odbiorcę w roli niemego podglądacza. Potęguje to brutalność przedstawienia, pobudza wyobraźnie jaki i wzbudza niezdrowe uczucia, w tym ciekawość.
Jest jeszcze jeden element łączący. Rozmazane sylwetki nagich osób, uchwycone jakby w tańcu. Może to dusze, które uleciały z ciał cieszą się swoim towarzystwem, witają nowo przybyłych, zapraszają do wspólnej zabawy. Dzieło Siedem Śmierci nawiązuje do motywu Dance Macabre, napomina o ulotności życia, o jego powiązaniu ze śmiercią. Którymkolwiek z ciał może się stać każdy z nas.
Praca nie jest przełomowa, nawet nie wzbudza kontrowersji, w końcu codziennie otrzymujemy dawkę podobnych obrazów z serwisów informacyjnych, ze szczegółowym opisem gratis. Lecz jest ciekawa, wzbudza fascynację, pobudza wyobraźnię i zmusza do myślenia. Warto więc zatrzymać się przy niej na parę chwil. Niektórzy mogą nakarmić tymi obrazami sadystę, skrytego gdzieś głęboko w ich wnętrzu.
Praca nie jest przełomowa, nawet nie wzbudza kontrowersji, w końcu codziennie otrzymujemy dawkę podobnych obrazów z serwisów informacyjnych, ze szczegółowym opisem gratis. Lecz jest ciekawa, wzbudza fascynację, pobudza wyobraźnię i zmusza do myślenia. Warto więc zatrzymać się przy niej na parę chwil. Niektórzy mogą nakarmić tymi obrazami sadystę, skrytego gdzieś głęboko w ich wnętrzu.
Praca Siedem śmierci Zuzanny Janin została pokazana na wystawie Limes Sztuki w Warsztatach Kultury, (Lublin 13-28 listopada, 2010)
____
Liliana Kozak
Ikona, obawa, że czczono obraz, a nie jego pierwowzór. Czy obserwując dewiacje w sztuce nie czcimy pierwowzoru naszych ludzkich skłonności. Lubimy obserwować wszystkie stany naszej psychiki, ale kiedy pokazywanie ich zamienia się w podglądanie się stada, w rozmiłowywanie się w wachlarzu naszych skłonności, przebogatych o najniezwyklejsze dewiacje, czy jesteśmy odpowiednio uważni?
Kiedy nielogiczne na pozór działanie staje się zapisem symboli, kiedy ów zapis rozmawia z ludźmi w taki sposób, aby był zaliczony do pojęcia sztuka; mieszanina impulsów na granicy marzenia, snu a jawy; impuls do pięknej reakcji, czy chociażby ciekawej.
A na co nie możemy już patrzeć?
Gdy budzimy się w sielance, nagle okazuje się ona rozpadać. Widmo raju staje się nudne. Podczas wojny nagle przybliża się, dodaje otuchy, skłania do walki o życie, ożywia zwierzęcy instynkt przetrwania. Spokój, czy zniekształcone poczucie wartości nakładają problemy? Czy sztuka ma je ujawniać bez rozwiązania? Komplikacje mogą powodować fascynację. Analiza nie zawsze prowadzi do rozwiązania.
Które widmo teraz krąży wokół ludzkich marzeń? Drastyczna wizja przygody, apokaliptyczne namnażanie się chaotycznych zdarzeń, czy harmonijny spokój? Dynamika już dawno nie jest łączona tylko się z chaosem, a spokój z harmonią. Nie wiadomo jak subtelne działania mogą zburzyć fundament wartości w ludzkiej psychice. Jeśli bezruch może być wrażeniem wewnętrznej katastrofy, to wszystko wydaje się logiczne.
Czasem artystyczne wymioty oczyszczają, czasem być może nadchodzi katharsis. Wciąż czai się strach przed śmiercią na Tratwie Moreau, przed panicznym Krzykiem Muncha, samotnym wśród nielicznych. W gęstniejącym tłumie drobinki ludzkich istnień maleją. Rosnące stado jak gdyby nie było pewne, czy starczy tego jednego liścia na którym wisi, czy zdąży się rozwinąć w motyle zdolne przeskoczyć na inny liść.
Limes sztuki
____
Liliana Kozak
Limes - granica, mur, miedza, droga która prowadzi naprzód, a jednocześnie kieruje, ma swój charakter i może dzielić pola artystycznych specyfik. Czy to co dokładnie jest, może dzielić i prowadzić jednocześnie, czy określoność nurtu nie była czymś właśnie takim?
Dziś pragnienie nowości każe twórcom budować usilnie nowe ścieżki, czy mniej jest takich, które zlewają się w nowe drogi, będą nurty? Za sto lat się dowiemy.
Na razie w Lublinie zapaliło się światełko w tunelu. Sztuka posiłkująca się nowymi mediami staje się coraz bardziej i bardziej obecna, może dlatego, że nasza rzeczywistość coraz bardziej jest „naszą rzeczywistością”; światem informacji i rozrywki z gazet i ekranów, przełożonym przez filtr ludzkiego umysłu. Obraz naszych zmysłów bez pośredników, czy lepszy, pewnie po prostu inny, gdybyż można było ustrzec każda różnorodność przed wartościowaniem.
Na ile lubelska kolekcja sięga więc do dzisiaj, tego „dzisiaj” które promują prowodyrzy, a pozostali pragną podążać. Na ile sama kolekcja zawiera punkty przewodnie, atomy-bity w takt których zagrają pozostali, a przynajmniej z pozycji odbiorców chętnie zapragną posłuchać.
Takim jasnym punktem dla mnie stała się refleksja Zbigniewa Warpechowskiego, jego video-performance Improwizacja jest rodzajem spontanicznej zadumy. Komentarz dojrzałego twórcy, który na odwieczne pytanie o sens, szuka odpowiedzi otoczony treścią "wszechobecnej konsumpcji" – jak wiemy ta treść nie nasyca wartościami, na których można zbudować grunt wartości. I Warpechowski czuje miałkość tego grunt, czuje słabnącą pewność wobec natłoku tego, co przeciętne. Mówi o poezji życia, o tym, że nie ci są poetami, którzy uprawiają gramatyczną gimnastykę, kombinują układy słów - nie wiadomo kiedy siła piękna unikalnego odczucia, którą chciałoby się odczytać z zapisanej przez nich kartki, zmienia się w intelektualną igraszkę. Jakże trudno użyć kunsztu od razu, komponować z miejsca - bez poprawek- a jednak tak, iż jest to wspaniałe. Już nie nadaje wartości, ważności przymiotnik "piękne", sztuka nie musi być piękna, nawet chyba dobra też być nie musi, bo i kicz stał się potrzebny. Może trafia tu, jak przez lustro, wierne odbicie wszystkiego z reszty otoczenia. Czy nie jest tak, że sztuka gloryfikuje całą ułomność świata, kiedy my bez najmniejszego naukowego dowodu wciąż marzymy o rajach, a jednak nie otaczamy się nimi. Kultywujemy horrory, zupełnie świadomie, z chęcią.
Może twórcy wirtualnych światów, przez ideę stworzenia alternatywnej rzeczywistości, określą do końca czym jest człowiek, że chce swoich niechęci i chęci na równi z ambiwalencją. Pokaże nie tyle odczuwalne dla wszystkich zmysłów, spektrum emocji, tak szerokie i tak specyficzne , ile nauczy innej akceptacji, pokaż owe dystansy. Żywot XXI wieku nie będzie tańcem unikającym pewnych figur, ile stanie się żywszy, pozbawiony strachu przed upadkiem. Może...
Warpechowski pyta, gdzie szukać odpowiedzi, a jednocześnie rozkoszuje się improwizacją, grą na trąbce Tomasza Stańki, pyta, jaką siłę trzeba posiadać, aby ukazać bogactwo dźwięków z pianina, siłę potencjału. Dotyka zniszczonego instrumentu, tych klawiszy już nie użyje zdolny twórca. Czy dusza konsumpcjonisty jest niszczejącym pianinem, czy twórcą, który je zużył? Czy cywilizacja nasza zdoła zapanować nad przesytem, czy chodzi tylko o to, że większa masa nie chce więcej ładnych wzorów, ład przeszły przez masę się rozwadnia, miast stawać się większy i silniejszy? A, może jest to tylko miejscowe, niektórych złudzenie?
Artysta powiedział jednej z kobiet, że jest jego wierszem, rozważał ciężar tego wyznania. Jakby ta świadomość miałaby ją przytłaczać. Płonący ogień, pasja i jego koniec. W aranżacji spacerującego myśliciela odnalazłam wiele piękna, nawet monolog połączony z grą na trąbce wydał mi się cichą odpowiedzią na wyraźnie przeze mnie wyczuwalny pytający nastrój, niepokój przemijania, niedosyt. Ale niedosyt i ciekawość silnie popychają do rozwoju, gdy w tle czai się piękno, czego trzeba więcej, tworzyć, tworzyć, czasem taniec życia udaje się improwizacją mistrza, nikt nie nakazał błędom zabrać cechy ideału.
Recenzja z wystawy Limes sztuki, zorganizowanej w ramach projektu atomy+bity,
Warsztaty Kultury (Lublin 13-28 listopada, 2010)