Korespondencje z Ukrainy
______
Karolina Koziura
W dniach 14-15 stycznia we Lwowie odbył się Festiwal Sztuki Alternatywnej. Głównym pomysłodawcą i organizatorem imprezy był twórczy kolektyw, którego siedziba mieści się przy ulicy Kubańskiej 5. Do udziału w festiwalu zostali zaproszeni muzycy oraz poeci z takich miast jak Tarnopol, Odessa, Kijów, Ivano-Frankivsk oraz rzecz jasna z samego Lwowa. Imprezę rozpoczął wieczór poetycki. Siedząca na podłodze widownia wsłuchiwała się w wiersze jednego z najpopularniejszych ukraińskich pisarzy Jurija Izdryka oraz nowej wschodzącej gwiazdy: Hrycka Semenczuka. Następnie wystąpili poeci m.in. z Odessy i Kijowa prezentując swoją ukraińsko- i rosyjskojęzyczną twórczość. Po spotkaniu część muzyczną otworzył kolektyw DrumTeatr. Zespół łączy w swojej muzyce elementy jazzu i muzyki elektronicznej z rapowanym tekstami poetyckimi. Gwiazdą drugiego dnia festiwalu było kobiece trio Zelene Sestry (Zielone Siostry). Tworzą one muzykę elektroniczną z elementami śpiewu i głosów natury w tle.
Przy okazji festiwalu warto wspomnieć parę słów o samym squacie. Na stałe tworzy go około 15 osób, które zajmują piętrowy budynek niedaleko centrum miasta. Na parterze zorganizowali pomieszczenie, które służy jako miejsce koncertów i spotkań artystycznych. Na piętrze mieszczą się pomieszczenia udostępniane dla młodych zespołów na swoje próby. Przed budynkiem mieści się niewielkie podwórze, które latem również jest artystycznie zagospodarowane. Impreza odbyła się w niewielkim gronie i kameralnej atmosferze. Brawa dla organizatorów za świetny pomysł o niskim budżecie. Jak widać, nawet za małą kasę można zrobić coś na prawdę ekstra.
fot. Karolina Koziura i izdryk_y
Nie-lustra, zbliżenia
Rozmowa Liliany Kozak ze Sławomirem Tomanem
Liliana Kozak: Twoje prace pokazują bardzo żywą i osobistą reakcję na konsumpcyjne trendy w społeczeństwie. Co spowodowało podeście do tej tematyki?
Sławomir Toman: Sam konsumpcjonizm i krytyka konsumpcjonizmu nie jest głównym obszarem moich zainteresowań. Pojawia się siłą rzeczy jako wątek poboczny. Obiekty, które widzimy na obrazach są elementem społeczeństwa konsumpcyjnego i od tego wątku uciec się nie da, więc oczywiście nie będę zaprzeczał, że go nie ma, bo on jest sam z siebie, po prostu. Natomiast to nie było moją intencją. Moje intencje raczej krążyły wokół człowieka, wokół relacji między ludzkich, społecznych i czy też pewnych zjawisk archetypicznych.
LK: Czy praca nad tym cyklem, tą materią spowodowała w Panu następne refleksje, zmienione postrzeganie?
ST: Tak, ale jest to proces nieustający. Zawsze w trakcie pracy powstają nowe pomysły. To malowanie zajmuje trochę czasu, sam impuls, sam pomysł, pojawia się dosyć szybko i niespodziewanie i właściwie w każdym kontekście. Potem trzeba to zrealizować, przyjąłem taką formułę, a nie inną, pozostaję jej wierny, no i każdy z tych pomysłów musi pojawić się na płótnie. Malowanie może wydawać się chłodną realizacją w dosyć długim okresie, w trakcie którego powstaje obraz, a jednocześnie u mnie w głowie krążą, kołaczą się myśli na różne tematy, również na temat kolejnych obrazów.
LK: Czy któraś z tych prac ma szczególnie wewnętrzny wyraz?
ST: Wydaje mi się, że one są raczej podobne w tym aspekcie, może z wyjątkiem tych właśnie dwóch par, które tutaj dotykają źródła wszystkiego, czyli sytuacji istnienia mężczyzny i kobiety. To wręcz najbardziej archetypiczna sytuacja, czyli raj, Adam i Ewa, więc jeśli już, to być może właśnie te dwa zestawienia, przedstawień symbolicznych i pośrednich mężczyzny i kobiety.
LK: Czyli jedno zestawienie jest bardziej kontrastowe, a drugie dotyczy innych aspektów?
ST: Myślę, że oba te zestawienia (zbliżenia) pokazują, że te relacje między mężczyznami i kobietami nie należą do najprostszych i że więcej generują problemów i nieporozumień niż odwrotnie.
LK: Co spowodowało, że użył Pan posążku Buddy?
ST: Jeszcze chyba nie wspomnieliśmy o tym, że te obrazy w roku ubiegłym pojawiały się na okładkach lubelskiego informatora kulturalnego ZOOM. Akurat, posążek Buddy pojawił się na drugiej okładce, czyli w lutym, po tym rozruchowym obrazie z Tin-Tinem, o delikatnym zabarwieniu ekologicznym. Pojawił się Budda, który był rodzajem życzenia szczęścia i pomyślności, właśnie w kroczącym nowym roku. Uśmiechnięty Budda jako symbol wszelkiej pomyślności i szczęścia - więc, ten sens pozostaje również poza okładką. Taki wymiar znaczeniowy w kulturze wschodu ma przedstawienie uśmiechniętego Buddy. Ja tylko przenoszę znaczenie tego przedstawienia w tamtej kulturze na obraz.
LK: Dlaczego do tego cyklu zostali wybrani trzej wybitni mistrzowie sztuki?
ST: Ponieważ, tak jak każdy malarz mam swoich wielkich, na których patrzyłem od samego początku i podejrzewam, że to jest tercet bliski wielu malarzom, czyli Picasso, Dali, Warhol. Nie ma w tym oczywiście nic odkrywczego i oryginalnego. Z pewnością są to trzej najwięksi tuzowie sztuki XX wieku. A te wszystkie przesłanki zapewne spowodowały, że powstały bardzo małe, lekko karykaturalne przedstawienia tych właśnie trzech artystów, znalazły się w ofercie sklepiku muzealnego, w którym je nabyłem. Więc znów pewne znaczenie występujące w codziennym funkcjonowaniu tych obiektów zostaje przeniesione na obrazy. Może tutaj jeszcze należałoby dodać, że to jest odwrócenie wektora-oryginał i zwielokrotniona kopia, więc one stały się oryginałami, tak jak to ujmował Baudrillard. Ale to jest ta sama historia, którą zrobił Warhol. To znaczy, malując, czy taż odbijając z sita na płótno puszki zupy, te niesłychane ilości obiektów identycznie wyglądających, sprawiał, że stawały się wizerunkami pojedynczymi, prawda? Ja w przeciwieństwie do Warhola, jeśli mogę sobie pozwolić na takie odniesienie, ograniczam się do pojedynczego przedstawienia, nie robię serii z tym samym przedmiotem, zawsze jest to pojedyncze przedstawienie danego, powszechnie funkcjonującego w dużym zwielokrotnieniu obiektu. Więc wydaje mi się że to odwrócenie jest tutaj maksymalne.
LK: Wenus jako lalka Barbie. Czy jest przykładem zmanipulowanej sztuki obok zmanipulowanych artystów jako przedstawienie, wielokrotność?
ST: Tutaj znowu przenoszę znaczenie, w tym obrazie rzeczywiście mógłbym potwierdzić krytykę konsumpcjonizmu, ponieważ lalka Barbie w dzisiejszej kulturze, w dzisiejszym społeczeństwie, w dużym stopniu pełni rolę bytu kulturowego. Większość dziewczynek, w wieku kiedy się dziewczynki bawią lalkami, zna postać Barbie, a podejrzewam, że tylko nieliczne słyszały kiedykolwiek, być może od wykształconych w danej dziedzinie rodziców, kim jest Wenus z Milo. To zderzenie bardzo odległych kultur i współczesności w jednym obiekcie wydaje mi się szczególnie frapujące. A pytanie dotyczyło krytyki świata sztuki, tak? Relacji manipulowania artystą, ale manipulowania przez kogo?
LK: Przez pozostałych, manipulowania sztuką. W zasadzie, sztuka staje się, tak jakby, podrzędnym obiektem, który jest chwilami ofiarą kultury masowej, w sytuacjach granicznych.
ST: No tak, zapewne ten wątek na różne sposoby można by przeanalizować, przypomina mi się obraz Pawła Susida, na którym był napis, zdaje się, „koledzy, z telewizorem na obrazy nie wygramy”. Jeśli chodzi o relację sztuki z szeroko pojętą pop kulturą właściwie trudno mówić o rywalizacji; sztuka określana jako wysoka nie rywalizuje, ponieważ nie ma najmniejszych szans z przestrzenią pop kultury. Wydaje mi się, że to jednak wymaga pewnego rodzaju namysłu i aktywności odbiorcy. Jeżeli tej aktywności nie ma to odbiorca pozostanie w sferze pop kultury, ponieważ ona jest łatwa i nie wymaga od jej konsumenta żadnego trudu.
LK: Czy po skończeniu tego cyklu odczuwa pan potrzebę kontynuacji, czy to jest już podsumowująca wypowiedź?
ST: Ja cały czas odczuwam potrzebę kontynuacji. Natomiast, czy akurat dokładnie w tej samej formie? Tego nie wiem, za początek swojej działalności uznaję rok 94ty, kiedy po studiach w Krakowie zrobiłem pierwszą indywidualną wystawę, od tego czasu minęło 18 lat. I dość szybko to się sprowadziło do przedstawiania pojedynczego przedmiotu albo do przedstawiania kumulacji takich samych przedmiotów. Podejrzewam, że w tym zakresie, w najbliższym czasie nic się nie zmieni. Chociaż jestem jak sądzę dosyć wnikliwym obserwatorem sztuki i fascynuję się zjawiskami, które mają mało wspólnego z tym co robię, ale nie sądzę, żebym dał się przeciągnąć na stronę na przykład czystego konceptualizmu albo działań performatywnych. Podejrzewam, że pozostanę przy malarstwie, natomiast jaką ono przyjmie formę czas pokaże. To nie jest tak, że to się da do końca zaplanować. Nawet tak kompleksowy projekt jak liczenie Romana Opałki też przechodzi ewolucję. Ta ewolucja w tej chwili się wydaje prawie niewidoczna, ale widziałem pierwszy obraz z cyklu tych liczonych, bardzo ekspresyjny. Znalazło się na nim wiele liczb, jedynka zajmuje niemal pół tego obrazu. W momencie, kiedy on zaczął liczyć, zaczął od tej dużej jedynki, a w tej chwili cyferki pojawiają się elegancko, równiutko w rządkach i nawet bez użycia linijki. To zresztą bardzo ciekawa historia, bo dla Opałki sam proces malowania tych cyferek na płótnie jest niezwykle istotny. Jeden z krytyków powiedział kiedyś, że jak się patrzy na jego pracę, to ma się ochotę zwolnić go z tego obowiązku. Czyli ów krytyk zakładał, że on się męczy, realizując ten projekt. Tymczasem on się absolutnie nie męczy, to jest dla niego filozofia życia, filozofia sztuki, po prostu realizuje tak długo, jak długo będzie mógł. Tak, jak sobie zamierzył na samym początku. Ja myślę podobnie, skoro już tyle obrazów powstało, to raczej będzie ewolucja niż rewolucja.
Rozmowa odbyła się przy okazji wystawy Sławomira Tomana Zbliżenia (7-19 stycznia 2011) w Galerii Lubelskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych Lipowa 13
Liliana Kozak: Twoje prace pokazują bardzo żywą i osobistą reakcję na konsumpcyjne trendy w społeczeństwie. Co spowodowało podeście do tej tematyki?
Sławomir Toman: Sam konsumpcjonizm i krytyka konsumpcjonizmu nie jest głównym obszarem moich zainteresowań. Pojawia się siłą rzeczy jako wątek poboczny. Obiekty, które widzimy na obrazach są elementem społeczeństwa konsumpcyjnego i od tego wątku uciec się nie da, więc oczywiście nie będę zaprzeczał, że go nie ma, bo on jest sam z siebie, po prostu. Natomiast to nie było moją intencją. Moje intencje raczej krążyły wokół człowieka, wokół relacji między ludzkich, społecznych i czy też pewnych zjawisk archetypicznych.
LK: Czy praca nad tym cyklem, tą materią spowodowała w Panu następne refleksje, zmienione postrzeganie?
ST: Tak, ale jest to proces nieustający. Zawsze w trakcie pracy powstają nowe pomysły. To malowanie zajmuje trochę czasu, sam impuls, sam pomysł, pojawia się dosyć szybko i niespodziewanie i właściwie w każdym kontekście. Potem trzeba to zrealizować, przyjąłem taką formułę, a nie inną, pozostaję jej wierny, no i każdy z tych pomysłów musi pojawić się na płótnie. Malowanie może wydawać się chłodną realizacją w dosyć długim okresie, w trakcie którego powstaje obraz, a jednocześnie u mnie w głowie krążą, kołaczą się myśli na różne tematy, również na temat kolejnych obrazów.
LK: Czy któraś z tych prac ma szczególnie wewnętrzny wyraz?
ST: Wydaje mi się, że one są raczej podobne w tym aspekcie, może z wyjątkiem tych właśnie dwóch par, które tutaj dotykają źródła wszystkiego, czyli sytuacji istnienia mężczyzny i kobiety. To wręcz najbardziej archetypiczna sytuacja, czyli raj, Adam i Ewa, więc jeśli już, to być może właśnie te dwa zestawienia, przedstawień symbolicznych i pośrednich mężczyzny i kobiety.
LK: Czyli jedno zestawienie jest bardziej kontrastowe, a drugie dotyczy innych aspektów?
ST: Myślę, że oba te zestawienia (zbliżenia) pokazują, że te relacje między mężczyznami i kobietami nie należą do najprostszych i że więcej generują problemów i nieporozumień niż odwrotnie.
LK: Co spowodowało, że użył Pan posążku Buddy?
ST: Jeszcze chyba nie wspomnieliśmy o tym, że te obrazy w roku ubiegłym pojawiały się na okładkach lubelskiego informatora kulturalnego ZOOM. Akurat, posążek Buddy pojawił się na drugiej okładce, czyli w lutym, po tym rozruchowym obrazie z Tin-Tinem, o delikatnym zabarwieniu ekologicznym. Pojawił się Budda, który był rodzajem życzenia szczęścia i pomyślności, właśnie w kroczącym nowym roku. Uśmiechnięty Budda jako symbol wszelkiej pomyślności i szczęścia - więc, ten sens pozostaje również poza okładką. Taki wymiar znaczeniowy w kulturze wschodu ma przedstawienie uśmiechniętego Buddy. Ja tylko przenoszę znaczenie tego przedstawienia w tamtej kulturze na obraz.
LK: Dlaczego do tego cyklu zostali wybrani trzej wybitni mistrzowie sztuki?
ST: Ponieważ, tak jak każdy malarz mam swoich wielkich, na których patrzyłem od samego początku i podejrzewam, że to jest tercet bliski wielu malarzom, czyli Picasso, Dali, Warhol. Nie ma w tym oczywiście nic odkrywczego i oryginalnego. Z pewnością są to trzej najwięksi tuzowie sztuki XX wieku. A te wszystkie przesłanki zapewne spowodowały, że powstały bardzo małe, lekko karykaturalne przedstawienia tych właśnie trzech artystów, znalazły się w ofercie sklepiku muzealnego, w którym je nabyłem. Więc znów pewne znaczenie występujące w codziennym funkcjonowaniu tych obiektów zostaje przeniesione na obrazy. Może tutaj jeszcze należałoby dodać, że to jest odwrócenie wektora-oryginał i zwielokrotniona kopia, więc one stały się oryginałami, tak jak to ujmował Baudrillard. Ale to jest ta sama historia, którą zrobił Warhol. To znaczy, malując, czy taż odbijając z sita na płótno puszki zupy, te niesłychane ilości obiektów identycznie wyglądających, sprawiał, że stawały się wizerunkami pojedynczymi, prawda? Ja w przeciwieństwie do Warhola, jeśli mogę sobie pozwolić na takie odniesienie, ograniczam się do pojedynczego przedstawienia, nie robię serii z tym samym przedmiotem, zawsze jest to pojedyncze przedstawienie danego, powszechnie funkcjonującego w dużym zwielokrotnieniu obiektu. Więc wydaje mi się że to odwrócenie jest tutaj maksymalne.
LK: Wenus jako lalka Barbie. Czy jest przykładem zmanipulowanej sztuki obok zmanipulowanych artystów jako przedstawienie, wielokrotność?
ST: Tutaj znowu przenoszę znaczenie, w tym obrazie rzeczywiście mógłbym potwierdzić krytykę konsumpcjonizmu, ponieważ lalka Barbie w dzisiejszej kulturze, w dzisiejszym społeczeństwie, w dużym stopniu pełni rolę bytu kulturowego. Większość dziewczynek, w wieku kiedy się dziewczynki bawią lalkami, zna postać Barbie, a podejrzewam, że tylko nieliczne słyszały kiedykolwiek, być może od wykształconych w danej dziedzinie rodziców, kim jest Wenus z Milo. To zderzenie bardzo odległych kultur i współczesności w jednym obiekcie wydaje mi się szczególnie frapujące. A pytanie dotyczyło krytyki świata sztuki, tak? Relacji manipulowania artystą, ale manipulowania przez kogo?
LK: Przez pozostałych, manipulowania sztuką. W zasadzie, sztuka staje się, tak jakby, podrzędnym obiektem, który jest chwilami ofiarą kultury masowej, w sytuacjach granicznych.
ST: No tak, zapewne ten wątek na różne sposoby można by przeanalizować, przypomina mi się obraz Pawła Susida, na którym był napis, zdaje się, „koledzy, z telewizorem na obrazy nie wygramy”. Jeśli chodzi o relację sztuki z szeroko pojętą pop kulturą właściwie trudno mówić o rywalizacji; sztuka określana jako wysoka nie rywalizuje, ponieważ nie ma najmniejszych szans z przestrzenią pop kultury. Wydaje mi się, że to jednak wymaga pewnego rodzaju namysłu i aktywności odbiorcy. Jeżeli tej aktywności nie ma to odbiorca pozostanie w sferze pop kultury, ponieważ ona jest łatwa i nie wymaga od jej konsumenta żadnego trudu.
LK: Czy po skończeniu tego cyklu odczuwa pan potrzebę kontynuacji, czy to jest już podsumowująca wypowiedź?
ST: Ja cały czas odczuwam potrzebę kontynuacji. Natomiast, czy akurat dokładnie w tej samej formie? Tego nie wiem, za początek swojej działalności uznaję rok 94ty, kiedy po studiach w Krakowie zrobiłem pierwszą indywidualną wystawę, od tego czasu minęło 18 lat. I dość szybko to się sprowadziło do przedstawiania pojedynczego przedmiotu albo do przedstawiania kumulacji takich samych przedmiotów. Podejrzewam, że w tym zakresie, w najbliższym czasie nic się nie zmieni. Chociaż jestem jak sądzę dosyć wnikliwym obserwatorem sztuki i fascynuję się zjawiskami, które mają mało wspólnego z tym co robię, ale nie sądzę, żebym dał się przeciągnąć na stronę na przykład czystego konceptualizmu albo działań performatywnych. Podejrzewam, że pozostanę przy malarstwie, natomiast jaką ono przyjmie formę czas pokaże. To nie jest tak, że to się da do końca zaplanować. Nawet tak kompleksowy projekt jak liczenie Romana Opałki też przechodzi ewolucję. Ta ewolucja w tej chwili się wydaje prawie niewidoczna, ale widziałem pierwszy obraz z cyklu tych liczonych, bardzo ekspresyjny. Znalazło się na nim wiele liczb, jedynka zajmuje niemal pół tego obrazu. W momencie, kiedy on zaczął liczyć, zaczął od tej dużej jedynki, a w tej chwili cyferki pojawiają się elegancko, równiutko w rządkach i nawet bez użycia linijki. To zresztą bardzo ciekawa historia, bo dla Opałki sam proces malowania tych cyferek na płótnie jest niezwykle istotny. Jeden z krytyków powiedział kiedyś, że jak się patrzy na jego pracę, to ma się ochotę zwolnić go z tego obowiązku. Czyli ów krytyk zakładał, że on się męczy, realizując ten projekt. Tymczasem on się absolutnie nie męczy, to jest dla niego filozofia życia, filozofia sztuki, po prostu realizuje tak długo, jak długo będzie mógł. Tak, jak sobie zamierzył na samym początku. Ja myślę podobnie, skoro już tyle obrazów powstało, to raczej będzie ewolucja niż rewolucja.
Rozmowa odbyła się przy okazji wystawy Sławomira Tomana Zbliżenia (7-19 stycznia 2011) w Galerii Lubelskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych Lipowa 13
Od nie do tak. Refleksje z wystawy Ewy Zarzyckiej
_____
Liliana Kozak
Wchodząc do galerii zobaczyłam stolik, dwa globusy – jeden na drugim – ten na dole z mapą kontynentów i oceanów, ten nad nim, czysty, biały, który jawił się niczym niezbadany świat ducha. Do podobnej konkluzji można dojść spoglądając na biurko nieopodal. Przypomina ono w pełni wyekwipowane miejsce pracy artysty-myśliciela, pełne narzędzi i zapisków. Za biurkiem również znajduje się biały globus - czy jest swoistą muzą, motywem do inspiracji? Może obrazem tego, co niewidoczne, a na co spogląda przy biurku twórca, co próbuje przełożyć na język sztuki, tak aby ten globus, tajemniczy obszar był widoczny dla wszystkich. Tak czy inaczej to dla mnie piękna metafora niezliczonej ilości wolnej przestrzeni, gdzie jedynym ograniczeniem jest siła umysłu. Jak wiele da się odkryć, stworzyć, pokazać sobie i innym. Ile tego co nazywamy obszarem sztuki, wiedzy, wciąż umyka zaklasyfikowaniu, niepokoi podświadomość nie dając się określić świadomości. Jak ogromne terytoria są do zdobycia, czy są dalej niż odległe gwiazdy? Czasem może być trudniej otworzyć umysł na nowe ścieżki niż zbudować statek kosmiczny…
W swych tekstach i wideo prezentacjach Zarzycka wielokrotnie próbuje wyjaśniać pewne zjawiska, poszukuje miejsca jak najmniej określonego. Poprzez to niedookreślenie to miejsce wydaje się szczególnie przynależeć do nowych, niezdobytych do tej pory lądów. Twórca wydaje się wtedy rodzajem podróżnika, zdobywcy nieuchwytnych obszarów sztuki. Jak je unaocznić?
Ewa Zarzycka pokazuje nam swój alfabet. Podczas performance ukazuje nam literę „o” z wielorakich materii, alfabet materii jest znacznie bardziej złożony niż pismo. Obok siebie pojawiają się okręgi z różnych rodzajów ziemi, kamieni, drewna, szkła, wody… Podróże do samego siebie, każdy świat jest opowieścią. Każdy umysł to inne postrzeganie, inne parametry zmysłów, jak często o tym pamiętamy? Każdy ma inny alfabet wspomnień, wartości, każdy choć trochę posługuje się czasem jasnym jedynie dla niego językiem znaków.
W osobnej sali można było otoczyć się ręcznie pisanymi tekstami autorki, pełnymi osobistych przemyśleń, gdzie buduje dystans do życiowych doświadczeń, przyzwyczajeń. Schodząc w dół napotyka się obraz wideo, gdzie autorka wykonuje pewne gesty, próbując coś przekazać. Gesty Pani Ewy Zarzyckiej mogą budzić różne i nieco inne skojarzenia korespondujące z indywidualną paletą wspomnień i chyba o to chodzi, że zanim każdy z nas stanie się owym pniem nadmorskim jest uwikłany w zależności ludzkie.
W innej dokumentacji wideo artystka zwraca się do publiczności zgromadzonej na wystąpieniu, opowiada o swoim spacerze nad morzem, w trakcie którego zastanawiała się nad swoim miejscem wśród innych, przyglądała się otoczeniu zastanawiając się nad możliwością identyfikacji z jakimś jego fragmentem lub którąś z mijanych osób. Najbardziej bliski stał się jej wówczas wyschły pień nadmorski, zdający się tkwić niewzruszenie w swoim miejscu, wolny od zależności. Zarzycka nałożyła buty na wysokich obcasach, mówiąc, że musi utrzymać pozycję artystyczną, stwierdziła, że jest to niewygodne i zdjęła te buty, opuszczając otaczający ją krąg publiczności. Gdy jeszcze nie można być niezależną, twardą formą materii można starać się być jak najmniej uwikłanym w nienaturalne pozy, opierać się falom cudzych wpływów.
Od nie do tak, wystawa Ewy Zarzyckiej z okazji 30-lecia działalności artystycznej,
10 grudnia 1010 - 6 styczeń 1011, Galeria Labirynt w Lublinie
Liliana Kozak
Wchodząc do galerii zobaczyłam stolik, dwa globusy – jeden na drugim – ten na dole z mapą kontynentów i oceanów, ten nad nim, czysty, biały, który jawił się niczym niezbadany świat ducha. Do podobnej konkluzji można dojść spoglądając na biurko nieopodal. Przypomina ono w pełni wyekwipowane miejsce pracy artysty-myśliciela, pełne narzędzi i zapisków. Za biurkiem również znajduje się biały globus - czy jest swoistą muzą, motywem do inspiracji? Może obrazem tego, co niewidoczne, a na co spogląda przy biurku twórca, co próbuje przełożyć na język sztuki, tak aby ten globus, tajemniczy obszar był widoczny dla wszystkich. Tak czy inaczej to dla mnie piękna metafora niezliczonej ilości wolnej przestrzeni, gdzie jedynym ograniczeniem jest siła umysłu. Jak wiele da się odkryć, stworzyć, pokazać sobie i innym. Ile tego co nazywamy obszarem sztuki, wiedzy, wciąż umyka zaklasyfikowaniu, niepokoi podświadomość nie dając się określić świadomości. Jak ogromne terytoria są do zdobycia, czy są dalej niż odległe gwiazdy? Czasem może być trudniej otworzyć umysł na nowe ścieżki niż zbudować statek kosmiczny…
W swych tekstach i wideo prezentacjach Zarzycka wielokrotnie próbuje wyjaśniać pewne zjawiska, poszukuje miejsca jak najmniej określonego. Poprzez to niedookreślenie to miejsce wydaje się szczególnie przynależeć do nowych, niezdobytych do tej pory lądów. Twórca wydaje się wtedy rodzajem podróżnika, zdobywcy nieuchwytnych obszarów sztuki. Jak je unaocznić?
Ewa Zarzycka pokazuje nam swój alfabet. Podczas performance ukazuje nam literę „o” z wielorakich materii, alfabet materii jest znacznie bardziej złożony niż pismo. Obok siebie pojawiają się okręgi z różnych rodzajów ziemi, kamieni, drewna, szkła, wody… Podróże do samego siebie, każdy świat jest opowieścią. Każdy umysł to inne postrzeganie, inne parametry zmysłów, jak często o tym pamiętamy? Każdy ma inny alfabet wspomnień, wartości, każdy choć trochę posługuje się czasem jasnym jedynie dla niego językiem znaków.
W osobnej sali można było otoczyć się ręcznie pisanymi tekstami autorki, pełnymi osobistych przemyśleń, gdzie buduje dystans do życiowych doświadczeń, przyzwyczajeń. Schodząc w dół napotyka się obraz wideo, gdzie autorka wykonuje pewne gesty, próbując coś przekazać. Gesty Pani Ewy Zarzyckiej mogą budzić różne i nieco inne skojarzenia korespondujące z indywidualną paletą wspomnień i chyba o to chodzi, że zanim każdy z nas stanie się owym pniem nadmorskim jest uwikłany w zależności ludzkie.
W innej dokumentacji wideo artystka zwraca się do publiczności zgromadzonej na wystąpieniu, opowiada o swoim spacerze nad morzem, w trakcie którego zastanawiała się nad swoim miejscem wśród innych, przyglądała się otoczeniu zastanawiając się nad możliwością identyfikacji z jakimś jego fragmentem lub którąś z mijanych osób. Najbardziej bliski stał się jej wówczas wyschły pień nadmorski, zdający się tkwić niewzruszenie w swoim miejscu, wolny od zależności. Zarzycka nałożyła buty na wysokich obcasach, mówiąc, że musi utrzymać pozycję artystyczną, stwierdziła, że jest to niewygodne i zdjęła te buty, opuszczając otaczający ją krąg publiczności. Gdy jeszcze nie można być niezależną, twardą formą materii można starać się być jak najmniej uwikłanym w nienaturalne pozy, opierać się falom cudzych wpływów.
Od nie do tak, wystawa Ewy Zarzyckiej z okazji 30-lecia działalności artystycznej,
10 grudnia 1010 - 6 styczeń 1011, Galeria Labirynt w Lublinie
Kobiety na traktory!
______
Karolina Koziura
17 stycznia w Galerii Białej odbyło się kolejne spotkanie z cyklu Wieża Bab L. Tym razem poświęcone pracy Ewy Toniak Olbrzymki. Kobiety i socrealizm. Niestety mimo zapowiedzi na spotkanie nie dotarł jej główny gość, Ewa Toniak. Jednak organizatorzy, w tym wypadku Galeria Biała poradzili sobie z tą niefortunną sytuacją i z pewnością spotkanie można uznać za udane. Ożywiona dyskusja zarówno wśród uczestników spotkania, jak i zgromadzonej publiczności potwierdza tezę, że problematyka reprezentacji kobiet w socrealizmie oraz we współczesnej kulturze i sztuce jest nadal kontrowersyjnym tematem.
Podstawowym pytaniem, jakie musimy sobie zadać jest to, kim są tytułowe Olbrzymki? Kim były kobiety w socjalizmie i w jaki sposób je przedstawiano? Zasadniczym w tej kwestii wydaje się podział na sferę publiczną i prywatną. Socjalizm doprowadził do pozornej emancypacji kobiet w pierwszej ze sfer: Kobiety na traktory! - brzmiało jedno z głównych haseł propagandy PRL. Od tej pory kobieta to głównie robotnica, która wykonuje swoją pracę na równych zasadach jak mężczyźni. Czy aby na pewno? Obecność kobiet w sferze publicznej została znakomicie uchwycona w pracy Kobzdeja: Ceglarki, które szczegółowo omówili uczestnicy panelu. Na obrazie widoczne są trzy kobiety. Jedna z nich siedzi z opuszczonymi rękoma i przygląda się dwóm pozostałym, które rozmawiają ze sobą nieopodal. Obraz jest wyrazem bierności kobiet, ich niezaangażowania w pracę. Zupełnie inaczej przedstawieni są z kolei mężczyźni na innej pracy artysty: Podaj cegłę. Tutaj widoczna jest aktywność, siła i zaangażowanie mężczyzn w wykonywaną czynność.
Kobieta w sferze publicznej to ta zawsze Inna. Jest aseksualna i ma cechy fizjologiczne typowo męskie. To jest szczególnie widoczne nie tylko w rzeźbach kobiet „budujących socjalizm”, ale również w plakatach propagandowych z tego okresu. Kobiety mają na sobie za duże ubrania przypominające męskie kombinezony. Ich erotyzm jest tu cechą wysoce niepożądaną, szczelnie zamaskowaną. Zupełnie inaczej prezentuje się kobiety w sferze prywatnej. W magazynie Moda i życie widzimy młodą kobietę ubraną w sukienkę i szpilki, która…zmywa naczynia. Magdalena Dąbrowska określiła celnym słowem tą „schizofrenię” kobiet w socjalizmie mianem metafory „kilofa i woalki”.
O niewspółmierności światów mężczyzn i kobiet, zdaniem prowadzących świadczy również prace Kozyry z cyklu Łaźnia żeńska i Łaźnia męska. W socjalizmie głoszono pozorne otwarcie bram dla kobiet do świata męskiego (choćby w sferze zawodowej), jednak zawsze były one tylko dodatkiem doń. Kobieta w sferze publicznej została stworzona na wzór mężczyzny, to była „kobieta tynkarz” – a nie tynkarka.
Dyskusję zakończyła refleksja nad współczesnym stanem sztuki krytycznej i rozprawa z dorobkiem socrealizmu. Zdaniem nieobecnej Toniak zarówno w przypadku pierwszego, jak i drugiego zagadnienia dopóki nie wkroczymy na tory reinterpretacji sztuki i kultury socjalizmu oraz nie spojrzymy na te zagadnienia z dzisiejszej perspektywy nie będziemy w stanie nic zmienić zarówno w sztuce, kulturze jak i tytułowym postrzeganiu ról kobiet w naszej społeczno-kulturowej rzeczywistości.
A do lektury „Olbrzymek…” serdecznie zapraszam.
Karolina Koziura
17 stycznia w Galerii Białej odbyło się kolejne spotkanie z cyklu Wieża Bab L. Tym razem poświęcone pracy Ewy Toniak Olbrzymki. Kobiety i socrealizm. Niestety mimo zapowiedzi na spotkanie nie dotarł jej główny gość, Ewa Toniak. Jednak organizatorzy, w tym wypadku Galeria Biała poradzili sobie z tą niefortunną sytuacją i z pewnością spotkanie można uznać za udane. Ożywiona dyskusja zarówno wśród uczestników spotkania, jak i zgromadzonej publiczności potwierdza tezę, że problematyka reprezentacji kobiet w socrealizmie oraz we współczesnej kulturze i sztuce jest nadal kontrowersyjnym tematem.
Podstawowym pytaniem, jakie musimy sobie zadać jest to, kim są tytułowe Olbrzymki? Kim były kobiety w socjalizmie i w jaki sposób je przedstawiano? Zasadniczym w tej kwestii wydaje się podział na sferę publiczną i prywatną. Socjalizm doprowadził do pozornej emancypacji kobiet w pierwszej ze sfer: Kobiety na traktory! - brzmiało jedno z głównych haseł propagandy PRL. Od tej pory kobieta to głównie robotnica, która wykonuje swoją pracę na równych zasadach jak mężczyźni. Czy aby na pewno? Obecność kobiet w sferze publicznej została znakomicie uchwycona w pracy Kobzdeja: Ceglarki, które szczegółowo omówili uczestnicy panelu. Na obrazie widoczne są trzy kobiety. Jedna z nich siedzi z opuszczonymi rękoma i przygląda się dwóm pozostałym, które rozmawiają ze sobą nieopodal. Obraz jest wyrazem bierności kobiet, ich niezaangażowania w pracę. Zupełnie inaczej przedstawieni są z kolei mężczyźni na innej pracy artysty: Podaj cegłę. Tutaj widoczna jest aktywność, siła i zaangażowanie mężczyzn w wykonywaną czynność.
Kobieta w sferze publicznej to ta zawsze Inna. Jest aseksualna i ma cechy fizjologiczne typowo męskie. To jest szczególnie widoczne nie tylko w rzeźbach kobiet „budujących socjalizm”, ale również w plakatach propagandowych z tego okresu. Kobiety mają na sobie za duże ubrania przypominające męskie kombinezony. Ich erotyzm jest tu cechą wysoce niepożądaną, szczelnie zamaskowaną. Zupełnie inaczej prezentuje się kobiety w sferze prywatnej. W magazynie Moda i życie widzimy młodą kobietę ubraną w sukienkę i szpilki, która…zmywa naczynia. Magdalena Dąbrowska określiła celnym słowem tą „schizofrenię” kobiet w socjalizmie mianem metafory „kilofa i woalki”.
O niewspółmierności światów mężczyzn i kobiet, zdaniem prowadzących świadczy również prace Kozyry z cyklu Łaźnia żeńska i Łaźnia męska. W socjalizmie głoszono pozorne otwarcie bram dla kobiet do świata męskiego (choćby w sferze zawodowej), jednak zawsze były one tylko dodatkiem doń. Kobieta w sferze publicznej została stworzona na wzór mężczyzny, to była „kobieta tynkarz” – a nie tynkarka.
Dyskusję zakończyła refleksja nad współczesnym stanem sztuki krytycznej i rozprawa z dorobkiem socrealizmu. Zdaniem nieobecnej Toniak zarówno w przypadku pierwszego, jak i drugiego zagadnienia dopóki nie wkroczymy na tory reinterpretacji sztuki i kultury socjalizmu oraz nie spojrzymy na te zagadnienia z dzisiejszej perspektywy nie będziemy w stanie nic zmienić zarówno w sztuce, kulturze jak i tytułowym postrzeganiu ról kobiet w naszej społeczno-kulturowej rzeczywistości.
A do lektury „Olbrzymek…” serdecznie zapraszam.
"I love you" nie, bo nie.
________
Jol Gmur
Istota malarstwa. Istota miłości.
Tak jakby te dwa pojęcia-emocje można było położyć na wadze, jedno po prawej, drugie po lewej stronie. A pośrodku? Czy można zmierzyć i sklasyfikować sztukę i miłość w ogóle? Patrząc na pojęcia "miłość" i "malarstwo" widzę abstrakcję, mieszaninę kolorów, emocji, namiętności. Nie potrafię nazwać ich konkretnie, są trochę jak déjà vu. Jednak im dłużej myślę, tym wyraźniej widzę. Skojarzeń jest na tyle dużo, że trudno mi uwierzyć, że to wszystko jest w mojej głowie. Ilość informacji, których doświadczam codziennie, w każdym miejscu przez 24 lata mojego życia pokazuje mi całe spektrum kompilacji. Czasami mam wrażenie, że umysł to śmietnik.
Podobnie rzecz się ma gdy zaglądam do internetu. Wpisuję hasło, i co? No i wszystko, i nic. Jedno hasło – tysiąc skojarzeń, tak różnych od siebie, niepodobnych. Szukamy prawdy obiektywnej czy idziemy drogą skrótu?
Tytuł wystawy Angeliki-Marianny Milaniuk-Mitruk " I love you" był dla mnie punktem do zastanowienia się i zauważenia pewnych analogii pomiędzy malarstwem a miłością. Głównym założeniem artystki było wpisanie hasła „kocham Cię” do wyszukiwarki google, na podstawie których budowała pewien ogólny zarys hasła „miłość”. Odpowiedzią Angeliki oraz internetu na owe zagadnienie jest cykl ok. 17 obrazów o tematyce miłosno-erotyczno-animalistycznej zaprezentowany 17 grudnia 2010 roku w Galerii Białej, w Lublinie.
Cóż, miłość jest tematem przewijającym się w malarstwie prawdopodobnie odkąd człowiek zaczął w ogóle kochać. Temat jest na tyle kontrowersyjny, nieokrzesany i niezdefiniowany, że malarze nie przestają się z nim mierzyć, używając do tego różnych środków przekazu. Angelila Milaniuk zdecydowała się na klasyczną formę wypowiedzi, mianowicie malarstwo olejne, sztalugowe. Jedyne co mogło być odrobinę bardziej interesujące (nowatorskie?) w jej prezentacji, to okrągły, owalny kształt obrazów. Nie ukrywam, że tytuł wystawy jest już pewnego rodzaju wyzwaniem. Słowo „kocham Cię” jest zobowiązujące, więc tym samym byłam podekscytowana idąc na wernisaż.
Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam serie obrazów przedstawiające spółkujące psy, koty, małpy w sukniach ślubnych, dziecko całujące świnię i wszystko co, jest intymne między zwierzętami. Wszystko utrzymane w klimacie disko kicz i Abba w cekinach. Przechodzę dalej i patrzę wciąż na te zwierzęta, idę dalej i widzę Jezusa w neonie, dziewczynkę w masce gazowej, dziecko pokazujące fuck you. I dalej myślę. I czytam czy dobrze przeczytałam tytuł, i jest napisane „ I love you”.
Jeśli założeniem artystki było pokazanie ironi, dwuznaczności, przewrotności pojęcia „miłość” – to ja przepraszam i wychodzę. Jajo miało być, ale za długo stało w lodówce i zgniło. Wystawa mnie nie rozbawiła, nie spowodowała rumieńców z podniecenia ani zdegustowania. Jakoś przaśnie, kolorowo, z pomysłem ale nie uwierzyłam w te miłosne labirynty malarstwa. Brakowało mi tak naprawdę spojrzenia samej artystki na temat miłości, jej odczuć, przemyśleń i punktu widzenia. Bo co mnie tak naprawdę interesuje, co sobie myśli większość społeczeństwa, co mnie obchodzi, że wrzucają do sieci ruchające się psy i podpisują „miłość”. Idąc na wystawę malarstwa DOMAGAM się pewnego poziomu idei, myśli, przekazu. Czegoś, co będzie potrafiło zaskoczyć błyskotliwością i przewrotnością, zaprezentuje mi inny punkt widzenia. Obrazki z internetu, to mogę sobie w domu pooglądać.
Jeśli Angelika próbuje zakomunikować, że dla społeczeństwa współczesnego świata „miłość” to dwa ruchające się psy, albo dziecko całujące świnię, to w tej chwili zastanawiam się „gdzie ja do cholery żyję” i dlaczego nie jestem psem? Po tytule „I love you” można spodziewać się czegoś naprawdę konkretnego. Rozumiem, że brokat i disco miał podkreślić jeszcze bardziej tandetę ukazanej miłości, braku wyższych wartości poza zwierzęcą seksualnością. Ale czy właśnie tym jest „miłość”?
Miłość ma wiele twarzy, podobnie jak malarstwo, którego forma nie ma początku ani końca. Doświadczenie, wiedza, intuicja budują ogólny obraz obu pojęć. Najpiękniejsze jest to, że nigdy tak naprawdę nie zdefiniujemy, nie określimy w ramy ani miłości ani malarstwa. Możemy stawiać co najwyżej pytania i szukać odpowiedzi. Szukanie też jest sztuką. Jeśli chcemy poznać rąbek prawdy powinniśmy zacząć od spoglądania w głąb siebie.
Jol Gmur
Istota malarstwa. Istota miłości.
Tak jakby te dwa pojęcia-emocje można było położyć na wadze, jedno po prawej, drugie po lewej stronie. A pośrodku? Czy można zmierzyć i sklasyfikować sztukę i miłość w ogóle? Patrząc na pojęcia "miłość" i "malarstwo" widzę abstrakcję, mieszaninę kolorów, emocji, namiętności. Nie potrafię nazwać ich konkretnie, są trochę jak déjà vu. Jednak im dłużej myślę, tym wyraźniej widzę. Skojarzeń jest na tyle dużo, że trudno mi uwierzyć, że to wszystko jest w mojej głowie. Ilość informacji, których doświadczam codziennie, w każdym miejscu przez 24 lata mojego życia pokazuje mi całe spektrum kompilacji. Czasami mam wrażenie, że umysł to śmietnik.
Podobnie rzecz się ma gdy zaglądam do internetu. Wpisuję hasło, i co? No i wszystko, i nic. Jedno hasło – tysiąc skojarzeń, tak różnych od siebie, niepodobnych. Szukamy prawdy obiektywnej czy idziemy drogą skrótu?
Tytuł wystawy Angeliki-Marianny Milaniuk-Mitruk " I love you" był dla mnie punktem do zastanowienia się i zauważenia pewnych analogii pomiędzy malarstwem a miłością. Głównym założeniem artystki było wpisanie hasła „kocham Cię” do wyszukiwarki google, na podstawie których budowała pewien ogólny zarys hasła „miłość”. Odpowiedzią Angeliki oraz internetu na owe zagadnienie jest cykl ok. 17 obrazów o tematyce miłosno-erotyczno-animalistycznej zaprezentowany 17 grudnia 2010 roku w Galerii Białej, w Lublinie.
Cóż, miłość jest tematem przewijającym się w malarstwie prawdopodobnie odkąd człowiek zaczął w ogóle kochać. Temat jest na tyle kontrowersyjny, nieokrzesany i niezdefiniowany, że malarze nie przestają się z nim mierzyć, używając do tego różnych środków przekazu. Angelila Milaniuk zdecydowała się na klasyczną formę wypowiedzi, mianowicie malarstwo olejne, sztalugowe. Jedyne co mogło być odrobinę bardziej interesujące (nowatorskie?) w jej prezentacji, to okrągły, owalny kształt obrazów. Nie ukrywam, że tytuł wystawy jest już pewnego rodzaju wyzwaniem. Słowo „kocham Cię” jest zobowiązujące, więc tym samym byłam podekscytowana idąc na wernisaż.
Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam serie obrazów przedstawiające spółkujące psy, koty, małpy w sukniach ślubnych, dziecko całujące świnię i wszystko co, jest intymne między zwierzętami. Wszystko utrzymane w klimacie disko kicz i Abba w cekinach. Przechodzę dalej i patrzę wciąż na te zwierzęta, idę dalej i widzę Jezusa w neonie, dziewczynkę w masce gazowej, dziecko pokazujące fuck you. I dalej myślę. I czytam czy dobrze przeczytałam tytuł, i jest napisane „ I love you”.
Jeśli założeniem artystki było pokazanie ironi, dwuznaczności, przewrotności pojęcia „miłość” – to ja przepraszam i wychodzę. Jajo miało być, ale za długo stało w lodówce i zgniło. Wystawa mnie nie rozbawiła, nie spowodowała rumieńców z podniecenia ani zdegustowania. Jakoś przaśnie, kolorowo, z pomysłem ale nie uwierzyłam w te miłosne labirynty malarstwa. Brakowało mi tak naprawdę spojrzenia samej artystki na temat miłości, jej odczuć, przemyśleń i punktu widzenia. Bo co mnie tak naprawdę interesuje, co sobie myśli większość społeczeństwa, co mnie obchodzi, że wrzucają do sieci ruchające się psy i podpisują „miłość”. Idąc na wystawę malarstwa DOMAGAM się pewnego poziomu idei, myśli, przekazu. Czegoś, co będzie potrafiło zaskoczyć błyskotliwością i przewrotnością, zaprezentuje mi inny punkt widzenia. Obrazki z internetu, to mogę sobie w domu pooglądać.
Jeśli Angelika próbuje zakomunikować, że dla społeczeństwa współczesnego świata „miłość” to dwa ruchające się psy, albo dziecko całujące świnię, to w tej chwili zastanawiam się „gdzie ja do cholery żyję” i dlaczego nie jestem psem? Po tytule „I love you” można spodziewać się czegoś naprawdę konkretnego. Rozumiem, że brokat i disco miał podkreślić jeszcze bardziej tandetę ukazanej miłości, braku wyższych wartości poza zwierzęcą seksualnością. Ale czy właśnie tym jest „miłość”?
Miłość ma wiele twarzy, podobnie jak malarstwo, którego forma nie ma początku ani końca. Doświadczenie, wiedza, intuicja budują ogólny obraz obu pojęć. Najpiękniejsze jest to, że nigdy tak naprawdę nie zdefiniujemy, nie określimy w ramy ani miłości ani malarstwa. Możemy stawiać co najwyżej pytania i szukać odpowiedzi. Szukanie też jest sztuką. Jeśli chcemy poznać rąbek prawdy powinniśmy zacząć od spoglądania w głąb siebie.
"Keny, kable i panele"- rzecz o malowaniu
______
Jol Gmur
"Fajną mieliście elewację"- najbardziej chamska, bezczelna i zabawna wrzuta na ścianie jaką kiedykolwiek widziałam. Minęło może dziesięć lat, farba zewnętrzna zdążyła wyblaknąć, a tekst jak był, tak jest. Dziwi mnie, że właściciele owej wejherowskiej posesji nie zamalowali, zaretuszowali napisu. Może nie mieli pieniędzy na remont, a może przyzwyczaili się do tego, że ktoś zdewastował ich elewację albo mieli poczucie humoru i wzięli to za dobrą wróżbę?
Jak zwykle odpowiedzi tysiąc. Przytoczę jeszcze jedną historię na ten temat, wydaje mi się, że będzie dobrym wstępem do rozważań o miejscu, przestrzeni oraz wolności.
Centrum Krakowa. Moja przyjaciółka prowadzi tam butik z autorskimi projektami ubrań. Przyznam że, miejsce dość szczególne, z duchem. Raczej nie można przejść obok niego obojętnie. Idziemy razem w stronę butiku, jesteśmy już pod, i co, no i wandale obmalowali elewację jej sklepu. Cała ulica czysta, schludna i zadbana, a elewacja jej sklepu otagowana na niebiesko. Aśka jest wściekła - no bo jak to wygląda?! I mówi: Jolka, no patrz co mi wandale zrobili i będę musiała wszystko przemalowywać, żeby to jakoś wyglądało, a ja jej odpowiedziałm: Wiesz co Aśka, najwidoczniej chłopakom bardzo spodobało się to, co robisz. Nie przemalowała. Pół roku później przeniosła się do jeszcze ściślejszego centrum. Tagi chłopaków są po dziś dzień.
Wydaje mi się, że naprawdę wybrali to miejsce nie bez przypadku. Bo czym jest podpis jak nie zaznaczeniem swojej obecności w przestrzeni, rzeczywistości "tu i teraz"? Skoro już komuś zaznaczać swoje jestestwo, to przynajmniej w miejscu konkretnym, wyjątkowym. Miejscu, które przestaje być tylko przestrzenią, budynkiem, murem, tynkiem, a staje się integralną częścią mnie. Tak naprawdę malując po murze bierze się ogromną odpowiedzialność za siebie. Miejsce, które nazywam swoim imieniem zaczyna istnieć. Świadomość, że to właśnie ono nosi moje imię, powoduje, że już nigdy nie przejdzie się obok niego beznamiętnie i bezosobowo. Na zawsze będzie wpisane w pamięć.
Każdy malujący jest anonimowy, właściwie nikt oprócz Józefa Tokarczuka, nie podpisuje się swoim imieniem i nazwiskiem. Z dwóch powodów. Po pierwsze, od razu policja miałaby namiar i prawdopodobnie 1,5 roku za niszczenie mienia publicznego, po drugie bezpruderyjna anonimowość daje więcej niż można by pomyśleć. Daje drugie imię, a tym samym drugie życie. Prawdopodobnie jest to forma alter-ego, pozwalająca na wcielenie się w tego, kim chcesz być, ale też kim jesteś naprawdę. Forma odkrywania siebie, szukania odpowiedzi "kim jestem?", oraz głośne podkreślenie "Jestem kimś". Pewnego rodzaju bezkarność w malowaniu jest namiastką wolności, niezależności oraz byciu poza wszelkim systemem. Jakby nie patrzeć "krzyk murów" jest buntem jednostki lub też grupy, wydobyty z wnętrza serca, tylko po to, żeby zakomunikować swoje istnienie, podkreślić swoje "ja" w miejscu, świecie. Niezależnie czy jest to malarstwo tradycyjne (blejtramy, farby olejne lub akrylowe) czy tak zwana sztuka ulicy, która na pewno jest bardziej brutalna i bezkompromisowa w swojej formie wyrazu, niż galeryjne malarstwo. Wszelki obraz wychodzący spod ręki człowieka-artysty jest już wystarczającym znakiem jego osoby, potencjału, namiętności czy wreszcie osobowości. W graffiti styl odgrywa ważną rolę, bo to on charakteryzuje daną osobę. Zatem chodząc ulicami miasta mamy całe spektrum charakterów. Istną galerię osobowości. Skoro założymy, że zawsze malujemy siebie, a wszelka sztuka jest odzwierciedleniem aktualnej kondycji społecznej, w takim razie możemy dowiedzieć się czegoś o nas samych, o następujących zmianach w mentalności, w komunikacji międzyludzkiej.
Ryszard Kapuściński tak pisze: Graffiti są formą graficznego krzyku. Ktoś chce, aby jego racje zostały dostrzeżone. Ponieważ kryzys komunikacji będzie trwał wiecznie, graffiti będą wieczne tak jak ogień, grad, żywioł powodzi. Będą też istnieć z tego względu, że komunikacja ludzka staje się komunikacją wizualną, a graffiti to kolor, to uderzenie, to próba zagrania na naszych emocjach. I w pewnym sensie jako sygnał, jako znak komunikacyjny, graffiti mogą być bardzo pożyteczne. Sztuka graffiti poprzez swoją bezpośredniość jest najbliższa pierwotnemu instynktowi komunikowania się między ludźmi. Najlepszym tego przykładem były czasy PRL-u, kiedy malowanie na murach było oznaką buntu, niezgody na system, cichej dywersji, dawało poczucie jedności i solidarności międzyludzkiej. Był to głos prawdy wypowiedziany prosto w twarz. Hasła w czasie strajków w stoczni gdańskiej widnieją po dziś dzień, stają się znakami czasu, utrwalają pamięć historyczną, a tym samym budują naszą tożsamość.
Graffiti stawia również pytanie gdzie leży granica pomiędzy sztuką a wandalizmem. Estetyka towarzysząca działaniom street art'owym ciągle się zmienia. Gdy trendy w malowaniu zaczerpnięte z zachodu, docierają do Polski, zaczyna się asymilacja i przetwarzanie na nowym już terytorium. To swoisty znak czasu, pokazujący ciągły rozwój świadomości człowieka związany z nowymi możliwościami działania. Znowu wrócę dwadzieścia parę lat wstecz, gdy w Polsce pojawiły się pierwsze farby pod ciśnieniem czyli spray'e. Z murów zaczęły znikać napisy wykonane emulsją do ścian i pędzlem, a pojawiły się coraz bardziej rozbudowane napisy, z outline'm i wypełnieniem. Właśnie takie zmiany świadczą o pewnej ewolucji zarówno w dostępnych środkach malarskich/graficiarskich jak również w samej świadomości człowieka, który maluje.
Jednak zdania na temat czy graffiti jest sztuką czy wandalizmem zawsze będą podzielone pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami tego rodzaju wypowiedzi. Może to i lepiej. Wydaje mi się, że pewne rzeczy powinny zostać przemilczane, gdyż jakiekolwiek teoretyzowanie, szufladkowanie i wyznaczanie granic moralności, estetyki, wandalizmu i sztuki tak naprawdę odbiera to, co najistotniejsze. Mianowicie chodzi tu o bezinteresowność działania, podsyconego adrenaliną. Na przykład jaki jest sens malowania podziemi metra, gdzie jest ciemno i oko ludzkie nigdy nie ujrzy naszej wrzuty? Generalnie żaden. Wtedy hasło "L'art pour l'art" staje się aktywne. A jednak jest w tym trochę większy sens. Kto raz namalował coś na ścianie staje się jej niewolnikiem do końca świata! Żart oczywiście. Sam fakt malowania w miejscu niedozwolonym dodaje jeszcze większej energii do działania. Adrenalina, tak nazywa się ta kobieta. Do tego dochodzi zaznaczenie swojego terytorium, czyli moja obecność tu i teraz.
Jak już pisałam "krzyk" pisany na ścianach jest pierwotną, intuicyjną potrzebą wyrażania siebie. Podróżując różnymi dzielnicami większych miast od razu widać kto, gdzie rządzi. Intensyfikacja tagów, wrzutów świadczy o przejęciu terytorium przez daną ekipę lub też jednostkę malującą. Walka o ziemię, tereny, grunty trwa od zawsze. Zasady władzy się nie zmieniają. Zawsze wygrywa silniejszy, ten bardziej zdeterminowany. Dodam, że walka spray'em jest nieco subtelniejsza niż walka na miecze i topory. Zmieniły się czasy, zmieniła się broń i sposób walki. Chociaż nie ukrywam, że dochodzi do "rękoczynów" między graficiarzami. Największą zniewagą jest "pokrycie" czyli jeśli ktoś z innej ekipy przemalował czyjąś wrzutę. To jakby uderzenie w policzek, okazanie braku szacunku. Jeśli dochodzi do takich sytuacji, wojna gotowa. Bo najważniejszy w tym wszystkim jest honor, no i terytorium.
Zatem nic nie zmieniło się od początku stworzenia świata.
Reasumując, sztuka ulicy jest przejawem wolności, swobody wypowiadania myśli, pewną formą twórczej kreacji. Krytycy sztuki ciągle poddają analizie działania street art'owców, porównując je do pierwotnych aktów krytyki ówczesnego świata i sytuacji polityczno-społecznych. Trafnie działanie to określił Krzysztof Zanussi pisząc: (...) muszę zakwestionować samo przeciwstawienie - wandalizm w historii bywał częścią sztuki: czy nie było nią budowanie na gruzach starożytnych budowli, z wyrwanych kamieni nowych gamchów? (...) Nie lubię "graffiti", tak jak nie lubię sztuki pop i rock and rolla, ale nauczyłem się żyć obok, w neutralnej symbiozie. (...) bawią mnie tylko wtedy, kiedy znajdę w nich cień jakiejś oryginalnej myśli: "Kuroń do zupy" albo "generał na pal, major na secam".
Jol Gmur
"Fajną mieliście elewację"- najbardziej chamska, bezczelna i zabawna wrzuta na ścianie jaką kiedykolwiek widziałam. Minęło może dziesięć lat, farba zewnętrzna zdążyła wyblaknąć, a tekst jak był, tak jest. Dziwi mnie, że właściciele owej wejherowskiej posesji nie zamalowali, zaretuszowali napisu. Może nie mieli pieniędzy na remont, a może przyzwyczaili się do tego, że ktoś zdewastował ich elewację albo mieli poczucie humoru i wzięli to za dobrą wróżbę?
Jak zwykle odpowiedzi tysiąc. Przytoczę jeszcze jedną historię na ten temat, wydaje mi się, że będzie dobrym wstępem do rozważań o miejscu, przestrzeni oraz wolności.
Centrum Krakowa. Moja przyjaciółka prowadzi tam butik z autorskimi projektami ubrań. Przyznam że, miejsce dość szczególne, z duchem. Raczej nie można przejść obok niego obojętnie. Idziemy razem w stronę butiku, jesteśmy już pod, i co, no i wandale obmalowali elewację jej sklepu. Cała ulica czysta, schludna i zadbana, a elewacja jej sklepu otagowana na niebiesko. Aśka jest wściekła - no bo jak to wygląda?! I mówi: Jolka, no patrz co mi wandale zrobili i będę musiała wszystko przemalowywać, żeby to jakoś wyglądało, a ja jej odpowiedziałm: Wiesz co Aśka, najwidoczniej chłopakom bardzo spodobało się to, co robisz. Nie przemalowała. Pół roku później przeniosła się do jeszcze ściślejszego centrum. Tagi chłopaków są po dziś dzień.
Wydaje mi się, że naprawdę wybrali to miejsce nie bez przypadku. Bo czym jest podpis jak nie zaznaczeniem swojej obecności w przestrzeni, rzeczywistości "tu i teraz"? Skoro już komuś zaznaczać swoje jestestwo, to przynajmniej w miejscu konkretnym, wyjątkowym. Miejscu, które przestaje być tylko przestrzenią, budynkiem, murem, tynkiem, a staje się integralną częścią mnie. Tak naprawdę malując po murze bierze się ogromną odpowiedzialność za siebie. Miejsce, które nazywam swoim imieniem zaczyna istnieć. Świadomość, że to właśnie ono nosi moje imię, powoduje, że już nigdy nie przejdzie się obok niego beznamiętnie i bezosobowo. Na zawsze będzie wpisane w pamięć.
Każdy malujący jest anonimowy, właściwie nikt oprócz Józefa Tokarczuka, nie podpisuje się swoim imieniem i nazwiskiem. Z dwóch powodów. Po pierwsze, od razu policja miałaby namiar i prawdopodobnie 1,5 roku za niszczenie mienia publicznego, po drugie bezpruderyjna anonimowość daje więcej niż można by pomyśleć. Daje drugie imię, a tym samym drugie życie. Prawdopodobnie jest to forma alter-ego, pozwalająca na wcielenie się w tego, kim chcesz być, ale też kim jesteś naprawdę. Forma odkrywania siebie, szukania odpowiedzi "kim jestem?", oraz głośne podkreślenie "Jestem kimś". Pewnego rodzaju bezkarność w malowaniu jest namiastką wolności, niezależności oraz byciu poza wszelkim systemem. Jakby nie patrzeć "krzyk murów" jest buntem jednostki lub też grupy, wydobyty z wnętrza serca, tylko po to, żeby zakomunikować swoje istnienie, podkreślić swoje "ja" w miejscu, świecie. Niezależnie czy jest to malarstwo tradycyjne (blejtramy, farby olejne lub akrylowe) czy tak zwana sztuka ulicy, która na pewno jest bardziej brutalna i bezkompromisowa w swojej formie wyrazu, niż galeryjne malarstwo. Wszelki obraz wychodzący spod ręki człowieka-artysty jest już wystarczającym znakiem jego osoby, potencjału, namiętności czy wreszcie osobowości. W graffiti styl odgrywa ważną rolę, bo to on charakteryzuje daną osobę. Zatem chodząc ulicami miasta mamy całe spektrum charakterów. Istną galerię osobowości. Skoro założymy, że zawsze malujemy siebie, a wszelka sztuka jest odzwierciedleniem aktualnej kondycji społecznej, w takim razie możemy dowiedzieć się czegoś o nas samych, o następujących zmianach w mentalności, w komunikacji międzyludzkiej.
Ryszard Kapuściński tak pisze: Graffiti są formą graficznego krzyku. Ktoś chce, aby jego racje zostały dostrzeżone. Ponieważ kryzys komunikacji będzie trwał wiecznie, graffiti będą wieczne tak jak ogień, grad, żywioł powodzi. Będą też istnieć z tego względu, że komunikacja ludzka staje się komunikacją wizualną, a graffiti to kolor, to uderzenie, to próba zagrania na naszych emocjach. I w pewnym sensie jako sygnał, jako znak komunikacyjny, graffiti mogą być bardzo pożyteczne. Sztuka graffiti poprzez swoją bezpośredniość jest najbliższa pierwotnemu instynktowi komunikowania się między ludźmi. Najlepszym tego przykładem były czasy PRL-u, kiedy malowanie na murach było oznaką buntu, niezgody na system, cichej dywersji, dawało poczucie jedności i solidarności międzyludzkiej. Był to głos prawdy wypowiedziany prosto w twarz. Hasła w czasie strajków w stoczni gdańskiej widnieją po dziś dzień, stają się znakami czasu, utrwalają pamięć historyczną, a tym samym budują naszą tożsamość.
Graffiti stawia również pytanie gdzie leży granica pomiędzy sztuką a wandalizmem. Estetyka towarzysząca działaniom street art'owym ciągle się zmienia. Gdy trendy w malowaniu zaczerpnięte z zachodu, docierają do Polski, zaczyna się asymilacja i przetwarzanie na nowym już terytorium. To swoisty znak czasu, pokazujący ciągły rozwój świadomości człowieka związany z nowymi możliwościami działania. Znowu wrócę dwadzieścia parę lat wstecz, gdy w Polsce pojawiły się pierwsze farby pod ciśnieniem czyli spray'e. Z murów zaczęły znikać napisy wykonane emulsją do ścian i pędzlem, a pojawiły się coraz bardziej rozbudowane napisy, z outline'm i wypełnieniem. Właśnie takie zmiany świadczą o pewnej ewolucji zarówno w dostępnych środkach malarskich/graficiarskich jak również w samej świadomości człowieka, który maluje.
Jednak zdania na temat czy graffiti jest sztuką czy wandalizmem zawsze będą podzielone pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami tego rodzaju wypowiedzi. Może to i lepiej. Wydaje mi się, że pewne rzeczy powinny zostać przemilczane, gdyż jakiekolwiek teoretyzowanie, szufladkowanie i wyznaczanie granic moralności, estetyki, wandalizmu i sztuki tak naprawdę odbiera to, co najistotniejsze. Mianowicie chodzi tu o bezinteresowność działania, podsyconego adrenaliną. Na przykład jaki jest sens malowania podziemi metra, gdzie jest ciemno i oko ludzkie nigdy nie ujrzy naszej wrzuty? Generalnie żaden. Wtedy hasło "L'art pour l'art" staje się aktywne. A jednak jest w tym trochę większy sens. Kto raz namalował coś na ścianie staje się jej niewolnikiem do końca świata! Żart oczywiście. Sam fakt malowania w miejscu niedozwolonym dodaje jeszcze większej energii do działania. Adrenalina, tak nazywa się ta kobieta. Do tego dochodzi zaznaczenie swojego terytorium, czyli moja obecność tu i teraz.
Jak już pisałam "krzyk" pisany na ścianach jest pierwotną, intuicyjną potrzebą wyrażania siebie. Podróżując różnymi dzielnicami większych miast od razu widać kto, gdzie rządzi. Intensyfikacja tagów, wrzutów świadczy o przejęciu terytorium przez daną ekipę lub też jednostkę malującą. Walka o ziemię, tereny, grunty trwa od zawsze. Zasady władzy się nie zmieniają. Zawsze wygrywa silniejszy, ten bardziej zdeterminowany. Dodam, że walka spray'em jest nieco subtelniejsza niż walka na miecze i topory. Zmieniły się czasy, zmieniła się broń i sposób walki. Chociaż nie ukrywam, że dochodzi do "rękoczynów" między graficiarzami. Największą zniewagą jest "pokrycie" czyli jeśli ktoś z innej ekipy przemalował czyjąś wrzutę. To jakby uderzenie w policzek, okazanie braku szacunku. Jeśli dochodzi do takich sytuacji, wojna gotowa. Bo najważniejszy w tym wszystkim jest honor, no i terytorium.
Zatem nic nie zmieniło się od początku stworzenia świata.
Reasumując, sztuka ulicy jest przejawem wolności, swobody wypowiadania myśli, pewną formą twórczej kreacji. Krytycy sztuki ciągle poddają analizie działania street art'owców, porównując je do pierwotnych aktów krytyki ówczesnego świata i sytuacji polityczno-społecznych. Trafnie działanie to określił Krzysztof Zanussi pisząc: (...) muszę zakwestionować samo przeciwstawienie - wandalizm w historii bywał częścią sztuki: czy nie było nią budowanie na gruzach starożytnych budowli, z wyrwanych kamieni nowych gamchów? (...) Nie lubię "graffiti", tak jak nie lubię sztuki pop i rock and rolla, ale nauczyłem się żyć obok, w neutralnej symbiozie. (...) bawią mnie tylko wtedy, kiedy znajdę w nich cień jakiejś oryginalnej myśli: "Kuroń do zupy" albo "generał na pal, major na secam".
Dwubiegunowość (u cioci na imieninach oraz następny powiew młodości)
„Rozglądanie się po…” 2
_______
Michał Czyż
Jako że upatrzyłem sobie odwiedzanie wystaw, które nie trafiają do pierwszej ligi zainteresowań, nie mogłem sobie oszczędzić wizyty w Galerii Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych „Przy Bramie” na dwubiegunowym wernisażu. Dwie kontrastujące ze sobą sale, w pierwszej prace młodej artystki Kingi Kucharzyk (będącej u schyłku edukacji w lubelskim plastyku), w drugiej doświadczona Pani Krystyna Puzoń. Sala pierwsza: gdzie sporą część gości stanowili młodzi ludzie, wystylizowani buntowniczo, żwawo dyskutując o pracach swojej rówieśniczki, przechodzili przez drugą salę już z mniejszym entuzjazmem (chyba, że wybierali się akurat po wino). Sala druga: klimat o uderzającym do nozdrzy zapachu naftaliny, w większości emerytowani „przyjaciele sztuk pięknych” z problemami ze słuchem (miejmy nadzieję bez problemów ze wzrokiem).
Pierwszy biegun: pierwsza indywidualna wystawa, pierwsze obrazy obnażane szerszemu odbiorcy. Do takich wydarzeń powinno się zdaje przykładać stosowną miarę, a moim zdaniem według niej prace wyglądają co najmniej obiecująco. Bardzo ciekawy portret, kilka zajmujących obrazów wycinków miast, ulic, a w szczególności jeden z nich wygląda na pracę popisową młodej artystki. Kinga Kucharzyk umieściła na ścianach galerii „Przy Bramie” interesujące parce, a biorąc pod uwagę wiek można mówić o sporym talencie jak i potencjale. Szkoda, że obrazy nie są oznaczone datami, łatwiej byłoby wyśledzić rozwój umiejętności artystki. Jedynym – na pierwszy rzut oka – mankamentem wystawy zdaje się to, iż widać po pracach, że Kinga wciąż się uczy; nie można im zarzucić, iż są niedopracowane, ale z pewnością nie mają tej pewności, która charakteryzuje drugą bohaterkę wernisażu.
Drugi biegun: doświadczona malarka Pani Puzoń, która nie jeden już obraz sprzedała i nie jeden lokalny konkurs wygrała (wystarczy wymienić pierwsze miejsce społeczności Świdnika za jeden z obrazów obecnych na wystawie). Dominują tu pejzaże oraz martwa natura. Hiperrealizm idealnie nadający się do ozdoby ścian pensjonatów bądź stołówek. Piękne śnieżne widoki, urzekająca Wisła, bzy po które wydaje się, że można by sięgnąć. Nie można artystce odmówić cierpliwości, zaangażowania, dobrego oka oraz wysokich umiejętności technicznych. Jestem przekonany, że spora grupka spośród uznanych współcześnie artystów nie miała by wystarczających umiejętności, aby wręcz z fotograficznym realizmem oddać urok widoków, tak jak Pani Krystyna Puzoń. Na szczęście, o sztuce nie decydują umiejętności rzemieślnicze, a inne względy. Owych „innych” nie zamierzam odmawiać tej doświadczonej malarce. Przyznam jednak, iż tego typu obrazy nie łechtają mnie zbyt intensywnie i skłonny jestem przyznać słuszność poglądowi o prymacie fotografii w tego typu sztuce.
Podsumowując, galeria „Przy Bramie” jest wciąż czynna i żywotna, choć może odrobinę zakurzona. Mieści się w centrum miasta, więc nie zaszkodzi wstąpić do niej będąc w pobliżu. Dwie nowe wystawy, może nie powalające, ale rekompensujące ten mały wysiłek, aby do nich trafić. Kinga Kucharzyk oraz Krystyna Puzoń, prezentują się na tyle odmiennie, że mi osobiście miło było odwiedzić te dwa bieguny.
_______
Michał Czyż
Jako że upatrzyłem sobie odwiedzanie wystaw, które nie trafiają do pierwszej ligi zainteresowań, nie mogłem sobie oszczędzić wizyty w Galerii Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych „Przy Bramie” na dwubiegunowym wernisażu. Dwie kontrastujące ze sobą sale, w pierwszej prace młodej artystki Kingi Kucharzyk (będącej u schyłku edukacji w lubelskim plastyku), w drugiej doświadczona Pani Krystyna Puzoń. Sala pierwsza: gdzie sporą część gości stanowili młodzi ludzie, wystylizowani buntowniczo, żwawo dyskutując o pracach swojej rówieśniczki, przechodzili przez drugą salę już z mniejszym entuzjazmem (chyba, że wybierali się akurat po wino). Sala druga: klimat o uderzającym do nozdrzy zapachu naftaliny, w większości emerytowani „przyjaciele sztuk pięknych” z problemami ze słuchem (miejmy nadzieję bez problemów ze wzrokiem).
Pierwszy biegun: pierwsza indywidualna wystawa, pierwsze obrazy obnażane szerszemu odbiorcy. Do takich wydarzeń powinno się zdaje przykładać stosowną miarę, a moim zdaniem według niej prace wyglądają co najmniej obiecująco. Bardzo ciekawy portret, kilka zajmujących obrazów wycinków miast, ulic, a w szczególności jeden z nich wygląda na pracę popisową młodej artystki. Kinga Kucharzyk umieściła na ścianach galerii „Przy Bramie” interesujące parce, a biorąc pod uwagę wiek można mówić o sporym talencie jak i potencjale. Szkoda, że obrazy nie są oznaczone datami, łatwiej byłoby wyśledzić rozwój umiejętności artystki. Jedynym – na pierwszy rzut oka – mankamentem wystawy zdaje się to, iż widać po pracach, że Kinga wciąż się uczy; nie można im zarzucić, iż są niedopracowane, ale z pewnością nie mają tej pewności, która charakteryzuje drugą bohaterkę wernisażu.
Drugi biegun: doświadczona malarka Pani Puzoń, która nie jeden już obraz sprzedała i nie jeden lokalny konkurs wygrała (wystarczy wymienić pierwsze miejsce społeczności Świdnika za jeden z obrazów obecnych na wystawie). Dominują tu pejzaże oraz martwa natura. Hiperrealizm idealnie nadający się do ozdoby ścian pensjonatów bądź stołówek. Piękne śnieżne widoki, urzekająca Wisła, bzy po które wydaje się, że można by sięgnąć. Nie można artystce odmówić cierpliwości, zaangażowania, dobrego oka oraz wysokich umiejętności technicznych. Jestem przekonany, że spora grupka spośród uznanych współcześnie artystów nie miała by wystarczających umiejętności, aby wręcz z fotograficznym realizmem oddać urok widoków, tak jak Pani Krystyna Puzoń. Na szczęście, o sztuce nie decydują umiejętności rzemieślnicze, a inne względy. Owych „innych” nie zamierzam odmawiać tej doświadczonej malarce. Przyznam jednak, iż tego typu obrazy nie łechtają mnie zbyt intensywnie i skłonny jestem przyznać słuszność poglądowi o prymacie fotografii w tego typu sztuce.
Podsumowując, galeria „Przy Bramie” jest wciąż czynna i żywotna, choć może odrobinę zakurzona. Mieści się w centrum miasta, więc nie zaszkodzi wstąpić do niej będąc w pobliżu. Dwie nowe wystawy, może nie powalające, ale rekompensujące ten mały wysiłek, aby do nich trafić. Kinga Kucharzyk oraz Krystyna Puzoń, prezentują się na tyle odmiennie, że mi osobiście miło było odwiedzić te dwa bieguny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)