_____
Gabriela Rybak
Wystawa Roee Rosena wprowadza widza w świat znajdujący się "pomiędzy" - w fazie niedokonania, leżący w jakiejś nieprzyjemnej i niedookreślonej przestrzeni. To miejsce, w którym nie może nastąpić przesilenie i zajęcie określonej pozycji. Być może podobny stan zawieszenia odczuwają znajdujące się pomiędzy Niebem a Piekłem dusze czyśćcowe. Tego nie wiemy, bo nie wiemy czy istnieje dusza, a także czy istnieje Czyściec. Wiemy natomiast, że wobec wystawy izraelskiego twórcy nie można pozostać obojętnym, podobnie jak indyferentnym nie pozostaje się podczas kontaktów z osobami chorymi na schizofrenię. Często jest tak, że czujemy wówczas konsternację oraz niemożliwy do natychmiastowego zwerbalizowania dyskomfort psychiczny. Pierwsza konsternacja. Po wejściu na wystawę, dzierżąc w dłoniach kartkę, na której czarno na białym tkwi wiadomość, iż Justine Frank jest postacią fikcyjną (nie przeczytałam tej informacji wcześniej), rozczarowawszy się uprzednio znikomą w stosunku do poziomu rozreklamowania wystawy ilością zaprezentowanych prac Rosena, zachwycam się dziełami artystki, krytykując jednocześnie w myślach postępowanie kuratorów ekspozycji. Zachwycam się obrazami Justine Frank podziwiając także ich nadzwyczaj dobry stan zachowania. Robię zdjęcie jej portretowemu zdjęciu. Podziwiam czarne, piękne oczy. Zastanawiam się czemu jej życie tak dziwnie się potoczyło i głośno mówię o tym koledze. Pan, który siedzi w rogu sali wystaw uśmiecha się pod nosem. Nie wiem czemu.
Dzięki pracom Roee Rosena widz ulega swoistej śmierci za życia. Oczywiście pod warunkiem, iż zechce się poczuć jak Eva Braun tuż przed końcem swego żywota. Jest to śmierć podwójna, psychiczna (naprawdę) i fizyczna (na niby) ponieważ raz umieramy w momencie gdy wczuwamy się w rolę kochanki Hitlera, a drugi raz w momencie samobójstwa Evy, postaci w którą się wcieliliśmy. Ciało widza znajduje się w dziwnym dla siebie położeniu ponieważ jednocześnie żyje i nie żyje. Dzięki pracom Roee Rosena mamy możliwość przeżywania własnej oraz czyjejś śmierci, dodatkowo będąc i nie będąc we własnym ciele, a także będąc kimś kim nie chcielibyśmy być, kimś odrażającym. Doznanie tego typu bez wątpienia pozostawia ślad w psyche. Jest jak pobyt po drugiej stronie lustra, jak powrót do normalności z długiego narkotycznego transu, podczas którego rzeczywistość mieszała się z fikcją tworząc hiperprzestrzeń równoważności wszystkiego ze wszystkim. W pracach artysty wszelkie granice zacierają się. Prawda, fałsz, życie, śmierć, dobro, zło egzystują ze sobą w jednym miejscu, w jednym czasie, podczas jednostkowego aktu odbioru. Tożsamość rozpływa się w transgresyjnym procesie przekształceń i zmian osobowości. Samoistnie narzuca się w tym momencie porównanie do schizofrenii, w której chory nie potrafi ustabilizować poczucia tożsamości, wcielając się w coraz to nowe role. Schizofrenik chce być projektowaną przez swój umysł postacią, przy jednoczesnym zachowaniu własnej tożsamości, przez co jego zachowania są nieadekwatne do sytuacji w której się znajduje. Jedna z osób, w które się wciela skłonna jest do płaczu, podczas gdy druga nie widzi powodu do smutku, a wręcz uważa sytuację za śmieszną. Osoba chora na schizofrenię przyjmuje dwa skrajnie różne punkty widzenia w tym samym momencie. Podobny proces zachodzi podczas kontemplacji dzieł Roee Rosena kiedy to widz będąc sobą, staje się jednocześnie swoją alternatywną możliwością i nie ma sposobności przeżywania siebie prawdziwego. Tak jak w świecie chorego, tak i w artystycznej wizji Rosena następuje całkowite pomieszanie realności z fikcją. Role zamieniają się, imaginacja staje się prawdą, rzeczywistość staje pod znakiem zapytania, a fałsz służy do ukazywania prawdy.
Druga konsternacja. Wchodzimy (ja i mój przyjaciel) do pomieszczenia gdzie prezentowany jest film, w którym młoda kobieta opowiada dowcipy będące na poziomie polskich tragiprodukcji komediowych. Jej widzowie są nie mniej zmieszani niż my, świadkowie ich skonfundowania. Całe przedstawienie jest nieznośne i z trudem powstrzymujemy się przed opuszczeniem sali. Narasta w nas dziwny niepokój połączony z totalnym zażenowaniem. W końcu wychodzimy.
Sztuka izraelskiego artysty jest trudna w odbiorze. Widz zostaje umieszczony w sytuacji, w której czuje się on jakby był wyjęty z kontekstu. Nic nie jest adekwatne. Wszystko płynie i jest labilne. W zasadzie nie wiadomo czego się spodziewać nawet po artyście. Jak wiadomo porusza on niewygodne z punktu widzenia swojego pochodzenia zagadnienia, przez co powoduje ferment w środowiskach prawicowo ukierunkowanych izraelskich krytyków sztuki. Moim zdaniem Roee Rosen nie boi się. Jest artystą odważnym, przez co kontynuuje piękną tradycję niezależności myśli, sądów i postaw artystycznych doby modernizmu, co wśród powszechnie panującego konformizmu współcześnie tworzących ludzi sztuki jest wyjątkowo chwalebnym i ryzykownym przedsięwzięciem.
Trzecia konsternacja. Czytam w domu folder zawierający informacje o wystawie Roee Rosena i dopiero tam dowiaduje się, czemu pan z rogu sali ekspozycyjnej uśmiechał się pod nosem. A cały czas, podczas powrotu do domu byłam przekonana, że prace które widziałam, to w głównej mierze dzieła Justine Frank. A właściwe… czyż tak nie było?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz